FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Americana Makarona

Jest jednak wielu w tym cudownym światku, którzy najwyraźniej uznali, że nie wszystko można w pełni wyrazić w języku polskim lub że jest on zbyt mało elitarny i postanowili makaronizmy wyprowadzić na trochę wyższy poziom.

Twardowski ku drzwiom się kwapił
Na takie dictum acerbum,
Diabeł za kontusz ułapił:
"A gdzie jest nobile verbum?”

Pojebane - nieprawdaż? Człowiek musi na studia się zapisać i zaliczyć około roku zakuwania łacińskich deklinacji i koniugacji, żeby to coś zrozumieć. Próbowałem, ale na szczęście w porę się otrząsnąłem. Nie polecam. Można niby skorzystać ze słownika, ale przyznajmy - gdyby takie coś padło w rozmowie, byłoby to co najmniej dziwne.

Reklama

Mimo to gdy ktoś podczas spotkania służbowego mówi: “Musimy na maxa to wyhajpować, aby dotrzeć do jak największej liczby targetarian”, to wszystko jest spoko, każdy przytakuje z uśmiechem i odpowiada z ustami pełnymi makaronu.

Cofając się do genezy: makaronizowanie to wtrącanie wyrazów obcych do języka ojczystego. Szczyt popularności w Polsce osiągnęło na początku wieku XVIII. Jak nie jebłeś wtedy chociaż jednego “ad rem” albo “re vera” w zdaniu, to byłeś kozia dupa, a nie sarmata. I choćbyś tonę piwa obalił, miodem zapijając, wypadałeś z ekipy z opinią młotka, nie mówiąc o zalecaniu się do niewiast. Tak więc chłopaki sypali obcymi językami - a przede wszystkim łaciną - ile wlazło. Założę się, że w ogóle się przez to nie rozumieli  (bo weź tu człowieku gadaj po łaciowemu, jak beczkę pszenicznego właśnie zmłóciłeś), co z resztą widać po tym, jak burzliwie przebiegały losy naszego pieknego kraju w tamtych czasach. Podstawa to komunikacja.

Żeby sprawy były jasne: nie jestem jakimś językowym nazistą, który rozdziera szaty, kiedy słyszy “ok”. W moich żyłach nie płynie krew profesora Miodka, nie skończyłem polonistyki i nigdy nie byłem na żadnej olimpiadzie o tej tematyce. Sam zaśmiecam język, wulgaryzując go, od kiedy tylko otworzę oczy do momentu, kiedy pójdę spać. Wiem też, że mówię przez sen, więc jest duża możliwość, że i wtedy klnę jak szewc, a moja Bogu ducha winna narzeczona, skądinąd doktorantka polonistyki, musi tego wysłuchiwać.

Reklama

Dobra “kurwa” w zdaniu jest lepsza niż tysiąc innych słów. Nie powinno się od niej stronić i kiedy się z niej korzysta, trzeba robić to świadomie i pewnie. Nie stękać pod nosem albo - broń Boże - zdrabniać. Gdy słyszę ludzi mówiących “kuźwa” albo “kurrrka”, to rzuca mną po ścianach. Z tym słowem jest jak z bronią:  kiedy go używasz, musisz to robić z absolutnym przekonaniem i pewnością, że robisz to w dobrej wierze, a przede wszystkim WERSALIKAMI.

Wracając do tematu: od kilku lat pracuję w reklamie, więc - poza wcześniej wspomnianymi bluzgami - na porządku dziennym są dla mnie wszelkiego rodzaju angielskojęzyczne zwroty branżowe. Żonglujemy ASAPami, dedlajnami, kiwiżualami, fanpejdżami, mailami i wszystko ok. Nie mam z tym problemu.  Wyobraźcie sobie codziennie mówić: “Muszę dziś zrobić przewodni motyw graficzny dla strony internetowej i jak najszybciej wysłać go klientowi za pomocą wiadomości elektronicznej” albo “Klient przesłał krótką wiadomość tekstową, w której napisał, że jego strona fanowska nie działa”. Idiotyczne i uciążliwe. Nie widzę więc nic złego w korzystaniu z angielskich zapożyczeń, o ile mieszczą się one w tak zwanym języku branżowym i ułatwiają życie. Żyjemy w czasach cyfryzacji i pewne jest to, że kolejnych memów z kotkami i anglicyzacji naszego języka nie unikniemy. Jeżeli uważacie inaczej, przestańcie używać słowa “dżinsy” albo “komputer”. Powodzenia.

Jest jednak wielu w tym cudownym światku, którzy najwyraźniej uznali, że nie wszystko można w pełni  wyrazić w języku polskim lub że jest on zbyt mało elitarny i postanowili makaronizmy wyprowadzić na trochę wyższy poziom. Usiedli wszyscy w konferensrumie i powiedzieli chórem: “We need to go deeper”, po czym przybili hajfajfy i poszli razem na iwent. Tak powstała nowa wersja esperanto czyli tak zwany polisz-inglisz. Po raz kolejny zaznaczę, że nie chodzi tu o pojedyncze “sure” albo “c’mon”, których sam używam - takie skutki spędzania całego życia w internecie. Jak dotąd wszyscy mnie doskonale rozumieją.

Reklama

Mam na myśli… no właśnie. Ostatnio na jednym ze spotkań usłyszałem zdanie, które przebiło wszystkie ASAPy świata. Pewien pan powiedział tak: “Diagram wyraźnie pokazuje, że będziemy mieli hi range, pomiędzy Januarem a Febuarem”. I nie uwierzycie, ale nikt się nie zaśmiał. Serio. Ja miałem przez chwilę zamiar, ale na szczęście zorientowałem się, że to na poważnie, i to oszczędziło mi momentu zażenowania. Zapchałem ryja kanapką, popiłem kawą i spoconą ręką zanotowałem ten tekst. “Diagram” - ok, “hi range” - przeżyję, ale dałoby się spokojnie po polsku, “pomiędzy Januarem a Febuarem” - no kurwa, litości! A jak pan idzie do urzędu i odpowiada na pytanie o datę urodzenia, to mówi: October? Zapewne nie, bo pani z okienka odesłałaby na koniec kolejki i kazała tysiąc razy powtórzyć słowo “pażdziernik”. O dziwo w branżuni nikt nie ma z takimi zwrotami problemu. Tylko czemu? Gość nie powiedział “debeściak” albo “hardcore” - on rzucił nazwą miesiąca po angielsku i odmienił to po polsku. A może on po prostu nie przetłumaczył tych wyrazów. Postanowił mówić po angielsku, ale dla ułatwienia dla plebsu co kilka wyrazów zarzuca polskim? Dziękujemy, mistrzuniu.

Zdania z rodzaju: ”widzę tu jakieś wewnętrzne beauti” albo “i dont like it, zmieńcie to” strzelają z prawej i lewej. Wszyscy zaśmiewają się z Joanny Krupy i jej “twoje oczy są hypnotajzing”, a potem sami rzucają hasłami z serii: ”American podkoszulek. When jest ci cold”. To jak pojechać do Jackowa i pogadać z polonią amerykańską. Ludzie, którzy siedzą w Stanach po kilkadziesiąt lat, więc zapomnieli już, jak się mówi po polsku, ale czasu nie starczyło, aby porządnie nauczyć się angielskiego: “Hi, poproszę jabłkowy orange juice”.

Reklama

Chciałbym tu zauważyć, że język angielski jest tak elitarny, jak tysiące internetowych gimbusów albo czterolatki, które uczą się go w przedszkolach. Trochę się boję, że po angielskim wróci salonowa faza na francuski - po korpohipsterach można spodziewać się wszystkiego. Będę miał wtedy duży problem, bo po francusku umiem powiedzieć tylko Citroen, a i tak nie wiem, czy to dobrze wymawiam.

Nie mam zamiaru wyciągać z tego wniosków albo dochodzić do sedna sprawy. Nic z tego. Jak ktoś chce makaronizować całymi zdaniami, to jego sprawa. Ja nie zrobię nic poza pokazaniem go palcem i skomentowaniem tej paranoi. Nie jestem profesorem paranojologii, a to nie jest to rozprawa naukowa, tylko kilka luźnych przemysleń na temat zjawiska. Jeżeli zatem ktoś chce mi wypominać literówki lub niescisłości merytoryczne, to niech od razu - tak klasycznie, po polsku - wypierdala.

Patryk Bryliński

Zobacz więcej dobrych tekstów:

Blogerem być
Na pustym baku
Nowy Jork - raj na ziemi