FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Artysta menedżer

Jak to mówią – artysta klepie biedę – zwłaszcza ten młody, niedoświadczony, jeszcze nieobyty w branży

Jak to mówią – artysta klepie biedę – zwłaszcza ten młody, niedoświadczony, jeszcze nieobyty w branży. Czasy się jednak zmieniły, a wraz z nimi osoba samego artysty. Dziś artysta to nie wyłącznie natchniony twórca, ale przede wszystkim menedżer, a niekiedy i człowiek orkiestra, który ima się najróżniejszych zajęć, by zarobić na swoje utrzymanie. I robi to z uśmiechem na twarzy.

By dowiedzieć się, jak radzą sobie w życiu młodzi artyści, wybieram się na V edycję Art Fresh Festival, który co roku odbywa się w warszawskim Sheratonie. Gdy przekraczam próg sal balowych hotelu, moim oczom ukazuje się mnóstwo obrazów, rzeźb, fotografii, a także innych wytworów, jak lalki czy przedmioty z recyklingu. Jest 14.00. Impreza trwa już dobre dwie godziny. Ludzi naprawdę sporo. Łatwo wśród nich rozpoznać autorów rozłożonych w kilku dużych pomieszczeniach prac – każdy z nich siedzi na krzesełku przy swoich dziełach i czeka – przede wszystkim na potencjalnych kupców… Widzę, że w jednym z pomieszczeń zorganizowana została specjalna przestrzeń dla dzieci, które pod okiem dorosłych z zapałem tworzą swoje pierwsze dzieła.

Reklama

Kiedy ty się weźmiesz do roboty i przestaniesz malować te obrazki?

Pierwszą osobą, do której podchodzę, jest Zu Jankowska, jak się później okazuje, najmłodsza uczestniczka festiwalu. Z zaangażowaniem i młodzieńczym entuzjazmem zaczyna opowiadać o tym, czym się zajmuje, i jak jej się żyje.

Jest ciężko? – pytam.

Ciężko… – odpowiada, ale uśmiech nie schodzi jej z twarzy. – Trafiliśmy na okres kryzysu, który odczuwalny jest również i w tej branży. Nie dotyka jedynie najbardziej uznanych

artystów. Ale młoda sztuka w Polsce nie jest jeszcze do końca zauważana.

Masz kogoś, kto ci pomaga?

Sama się staram, ale są artyści, którzy mają swoich menedżerów.

Jesteś w stanie się utrzymać z malowania?

Nie byłabym.

Czy ludzie mówią ci, że to, co robisz, jest bez sensu?

Tak, ciągle słyszę: „Kiedy ty się weźmiesz do roboty i przestaniesz malować te obrazki?”. Ale staram się nie załamywać, bo tak naprawdę bardzo niewiele osób wie, jak to w ogóle wygląda. Ja się dopiero teraz dowiaduję. Trzeba się dobrze zakręcić, ciężko pracować, wierzyć w siebie i mieć szczęście. Jestem najmłodszym uczestnikiem festiwalu, więc mam jeszcze sporo optymizmu. Optymizm to jedyna szansa na przetrwanie.

Czy udało Ci się coś sprzedać?

Jeszcze nie, ale wszystko się może wydarzyć.

Drogie są twoje prace?

Różnie – 300 zł, 500 zł, ale i 3 tys. zł.

Opuszczam Zu, która właśnie dostała różę od cichego fana. Rozglądam się wokół. Przeważająca część prac to obrazy olejne. Moją uwagę przykuwają jednak inne przedmioty – kiziaki. Zagaduję więc Dorotę Godhlewską, twórczynię tych zabawek z recyklingu, jak sobie radzi i czy można się utrzymać ze sztuki.

Reklama

Długo już jesteś na rynku?

Parę lat.

Utrzymujesz się ze swojej pracy?

Tak, ale nie tylko z tego. Zajmuję się różnymi rzeczami z dziedziny plastyki.

Czy artyści mają ciężko?

To jest tak. Jak się coś lubi robić, to się to robi, jak się to robi, to zaczyna się to robić dobrze, jak się to robi dobrze i jest się z tego zadowolonym, to wtedy zaczyna to przyciągać. Ludzie chcą w tym uczestniczyć, bo czują, że to, co robię, sprawia mi ogromną przyjemność. Rynek jest zalany tanimi rzeczami z plastiku, często się je wymienia, więc zaczynamy tęsknić za tym, co wytwarzane ręcznie, unikatowe, nad czym człowiek się skupił, siedział, w co dużo włożył z siebie.

Ile czasu zajmuje ci zrobienie takiej zabawki?

Jak mam zamówienie, to przeważnie tydzień, ale to dlatego, że dobieram różne materiały. Najdłużej to się myśli. Co do czego pasuje, jakie ma być oko itd. Wszystko jest wymyślone przeze mnie.

Ile kosztują kiziaki? 

Ten większy – 140 zł, malutki – 30 zł.

Kto je najczęściej kupuje?

Pół na pół dzieci z dorosłymi, którzy również kupują dla siebie.

W pewnym momencie do Doroty podbiegają chłopiec i dziewczynka. Pytam, czy podobają im się takie zabawki.

Taaaak! – krzyczą zgodnie.

Nie wolicie lalek Barbie?

Nieeeee…

W tym mogę poszaleć

Przechodzę więc dalej, gdzie stoją drewniane obrazy z kolorowymi dizajnerskimi aktami. Od Doroty dowiedziałam się, że zostały wykonane metodą sitodruku. Na jednym widzę niebieską kobietę bez głowy, na innym kolejną kobietę, która zamiast ludzkiej ma głowę fantazyjnego stwora. Podchodzę do ubranej w kolorowy strój lekko wygolonej blondynki o różowych brwiach. Od razu się uśmiecha.

Reklama

Brwi to twój znak rozpoznawczy? – pytam.

Tak się nazywa też moja firma – AgaBrwi wręcza mi wizytówkę.

Sitodruk?

Sitodruk. Ale robię też odzież, szkolenia z sitodruku, biorę udział w eventach, na których drukuję z ludźmi, których czasem jest 100, a nawet 200. Robię kostiumy, scenografię w teatrze. Sitodruk to moja działalność najmniej komercyjna, w tym mogę poszaleć.

Czy chciałabyś się utrzymywać tylko z sitodruku?

Nie, chyba jestem na to zbyt niespokojna.

Czyli nie uważasz, że artysta powinien móc się utrzymać wyłącznie ze swojej twórczości?

A kto to jest dzisiaj artysta? Ja staram się mieć i działkę komercyjną, która pozwoli mi się utrzymać, ale i taką, która może kiedyś się rozwinie. Fakt, że zajmuję się tyloma rzeczami, sprawia, iż mam możliwość przerzucania się z jednej na drugą, jeśli na przykład któraś akurat nie przynosi wystarczających dochodów. Jeżeli ktoś ma takie niekomercyjne podejście do życia i twórczości, to można powiedzieć, że bieduje. Wszystko zależy od nastawienia. Trudno to ocenić. Wykonanie jednego unikatowego obrazu zajmuje AdzeBrwi dużo czasu. Zdarza jej się kopiować prace, ale woli tego nie robić, gdyż najbardziej rajcuje ją to, co nowe, niepowtarzalne.  Gdy przygotowuję konkretny produkt w pracy zawodowej, muszę właśnie myśleć o tym, żeby to było dobre, tanie, żeby można było to powtórzyć w dużej ilości, jakoś upłynnić. Tutaj nie muszę o tym myśleć. Mogę to zrobić tak, jak po prostu chcę.

Reklama

Jedna praca AgiBrwi kosztuje około 2,5 tys. zł.

Oczywiście do negocjacji – podkreśla.

Sprzedałaś coś już?

Z tej serii jeden obraz – kobietę małpę. Przedstawia czarnoskórą dziewczynę, która pozowała mi w Portugalii. Obraz został sprzedany właściwie od razu, jak go pokazałam, więc to było bardzo fajne.

Próbowałaś ze swoimi obrazami uderzać za granicę?

Nie. To najmniej komercyjna część mojej działalności. Ale może kiedyś się rozwinie… Tych prac jest tyle, że mogłabym spokojnie pokazać je w jakiejś galerii, na wystawie. Ale na razie dużo pracuję.

AgaBrwi opowiedziała mi jeszcze o tym, jak powstaje sitodruk, w tym czasie przybyło ludzi oglądających sztukę oraz rozmawiających z artystami. Spojrzałam na zegarek, było już po 15.00. Impreza miała trwać do 19.00. Jeszcze dużo mogło się wydarzyć, jak powiedziała Zu.

Zgwałcony przez sztukę

Moją uwagę przykuł wysoki mężczyzna w okularach w czerwonych oprawkach z równo przyciętym zarostem. Siedział cierpliwie niczym kustosz przy swoich obrazach. Jeden z nich przedstawiał ekspresjonistycznego misia jarającego wielkiego szluga. Jego płuca wykonane były z prawdziwego rentgena. Do obrazu przyczepiono kartkę z ceną 8 tys. zł oraz informacją „Sprzedane”. Podeszłam do Dawida „Denver” Kędzierskiego i zapytałam o to dzieło.

Udało się?

Udało – odpowiedział niskim głosem.

To twoje płuca?

Moje.

Palisz?

Palę.

Czyli jesteś wielkim misiem, który pali papierosy. To autoportret? 

Reklama

Można tak powiedzieć – śmieje się.

Czym się inspirujesz?

Sobą.

Tym razem ja wybucham śmiechem.

Długo jesteś na rynku?

Od zakończenia studiów, czyli od 2009 roku. Już kawałek czasu, chociaż wcześniej też się zdarzało coś sprzedać.

Jesteś artystą z pasji?

Z rodowodem. Ojciec jest rzeźbiarzem. Zostałem zgwałcony przez sztukę – śmieje się.

Miewasz problemy z weną?

Nie miewam!

Utrzymujesz się z tego?

Nie tylko. Dużo rzeczy robię. Jak mnie przyciśnie, to nawet nagrobki robię. To nieśmiertelny interes – mówi znów rozbawiony.

Czyli nie da rady żyć wyłącznie z malarstwa?

Da radę, ale to trudne. Mam rodzinę, więc musi być jakaś ciągłość, choćby na podstawowe wydatki. Dzięki temu sprzedanemu obrazowi mam zastrzyk gotówki. Wolę za porządną kasę sprzedać jeden, który lubię, niż kilka za małe pieniądze.

Czy mówią ci, że masz się zająć czymś konkretnym?

Już sobie taką opinię wyrobiłem wśród domowników, że muszą mnie brać takim, jakim jestem.

Tandetne obrazki ze Starówki

Rozstaję się z wysokim, czarującym brunetem i idę dalej. Mijam sale balowe hotelu i trafiam do małej, ciemnej salki, w kącie której siedzi młoda dziewczyna, a wokół niej rozłożonych jest mnóstwo obrazów wykonanych akwarelą. Akwarela od razu kojarzy mi się z obrazkami sprzedawanymi na warszawskiej Starówce. Pytam więc Dominikę Łuczak, co na ten temat myśli.

Akwarela jest sztuką niedocenianą. Od zawsze króluje olej. Chciałabym tę metodę trochę wypromować i pokazać, że sztuka na papierze akwarelowym to też jest sztuka, że nie są to takie zwykłe obrazki, które ludzie sprzedają nad morzem czy na rynku.

Reklama

Co najbardziej lubisz w akwareli?

Tę lekkość. I to, że jest kompaktowa. Mam swoje pudełeczko z akwarelami i nawet w kawiarni mogę sobie usiąść i namalować jakiś obraz. Z olejnymi farbami byłoby to już trudniejsze.

A ci artyści z ryneczków? Co o nich myślisz?

Oni sprzedają głównie wydruki. Bardzo zaniżają poziom, dają niskie ceny i sprawiają, że ludzie właśnie kojarzą akwarele z takimi tandetnymi obrazkami ze Starówki. Miejmy nadzieję, że to się zmieni.

Czy udaje ci się utrzymać ze swoich prac?

No, niestety nie. Ciężko się utrzymać ze sprzedaży prac, zwłaszcza młodym artystom.

Ile lat jesteś już na rynku?

Maluję profesjonalnie od 4 lat. Organizuję wernisaże, wystawiam. A na co dzień studiuję na szóstym roku architektury i pracuję w studiu projektowym wnętrz.

Traktujesz to bardziej jako odskocznię?

Tak i na pewno nie mogłabym z tego żyć. Zajmuję się projektowaniem zawodowo, by właśnie malować wyłącznie dla przyjemności.

Mimo że w pomieszczeniu, w którym siedzi Dominika, jest bardzo ciemno, udaje mi się zrobić zdjęcie. Wśród jej akwarel znajdują się również te wykonane przez jej chłopaka. Dominika opowiada, że razem wystawiają i jeżdżą w plener.

Utrzymać się nie da, da się przetrwać

Art Fresh to sztuka młodych artystów, ale nie tylko. W jednej z sal spotykam 50-letniego Igora Yelpatova malującego melancholijne pejzaże. Igor urodził się w Rosji, a wykształcenie zdobywał na Ukrainie. W informatorze czytam, że otrzymał wiele nagród i wyróżnień w konkursach plastycznych, że miał wystawy indywidualne w kraju i za granicą oraz brał udział w licznych wystawach zbiorowych.

Reklama

Jak to jest z tym utrzymywaniem się ze sztuki?

Utrzymać się nie da, da się przetrwać – odpowiada z uśmiechem Igor.

Co zrobić, żeby przetrwać?

Trzeba malować swoje, trzeba robić to dobrze. Problem tkwi w czym innym. Nie chodzi o to, żeby przetrwać, ale żeby żyć zgodnie ze standardami. A życie dziś wymusza standardy bardzo wysokie. Wszyscy mówią: trzeba wydać więcej pieniędzy, wziąć kredyt. Jeżeli ktoś żyje ze sztuki, to nie ma szansy na kredyt. I nie ma szansy na nowe mieszkanie, na nowe samochody.

Co pan robi poza malowaniem?

Scenografie, rysuję dla agencji reklamowych, maluję dekoracje. Gdybym żył tylko z malowania obrazów, tobym albo malował co innego, albo już bym nie żył.

Widzę, że maluje pan Warszawę. Lubi pan to miasto?

Jak na europejską stolicę, to naprawdę przemiła prowincja.

Udało się coś dzisiaj sprzedać? 

Jeszcze nie. Ale chodzi też o to, żeby się pokazać, nawiązać kontakty, odnowić relacje.

Jak się pan odnajduje wśród młodych artystów?

Na razie jeszcze mnie stąd nie przepędzili. Może jakoś przypadkowo jeszcze nie zdążyłem się umysłowo zestarzeć.

Do sławy przez konkursy

Wracam do głównej sali. Tam mój wzrok przyciągają dwa duże obrazy. Jeden przedstawia parę homoseksualną siedzącą na krzesłach obok siebie przodem do widza, drugi kobietę z dzieckiem na kolanach, oboje w pomarańczowych kominiarkach na głowach. Prace pod względem stylu są do siebie podobne – kolory zimne, mocne pociągnięcia pędzlem. Pod wielkoformatowymi dziełami widzę z kolei mały obrazek z kolorowym kucykiem. Wyczuwam kontrast. Przy pracach stoi wesoła szczupła blondynka z lizakiem w buzi – to Maria Strzelecka. Dowiaduję się, że jej „Mama anarchia” (kobieta z dzieckiem) zdobyła na jednym z konkursów w Londynie nagrodę publiczności. Kolejna jej praca – portret dziewczynki, córki Marii, bierze właśnie udział w konkursie organizowanym przez londyńską National Portrait Gallery.

Reklama

Więc grubo – mówi Maria, nie wyciągając lizaka z buzi.

Inspirujesz się kimś?

Na pewno, ale nie myślę o tym. Dużo ludzi mówi, że moje obrazy przypominają im prace Luciana Freuda. Jak tak, to super.

Nie, w ogóle – mówi zadowolona. – Mam firmę odzieżową i robię różne fuchy, animacje, czołówki do programów, efekty specjalne, ilustracje do książek. I doktorat na Akademii.

A chciałabyś?

Pewnie. Kiedyś się to wydarzy. Dlatego tak jeżdżę na te konkursy. Może w końcu coś zaskoczy.

Drogie są twoje prace?

Aha – śmieje się. – Ten, „Mama anarchia”, był w Londynie wystawiany za 20 tys. funtów.

Kto określił tę cenę?

To było wspólne ustalenie z galerią. Ale w zasadzie od razu zgodziłam się na ich propozycję. Mam dużo obrazów, które sprzedaję tanio, ale jeśli jest coś takiego, co może pojeździć po świecie i jeszcze coś tam zrobić, to czemu nie. Ten obraz to już takie moje dziecko. Może pojedzie do Moskwy na jesieni. Bo gdzie, jak nie tam. Taki „Pussy Riot” obraz. Więc wcale go nie chcę sprzedawać.

Dlatego cena jest odwrócona?

Aha!

Pop-art, który świeci w ciemności

Maria poszła na pizzę z innymi artystami, a ja trochę zmieniłam styl. Przyciągnęły mnie bardzo kolorowe, popartowe obrazy, z których jeden, jak się później dowiedziałam od niezwykle energicznej snowboardzistki, Justyny Kisielewicz, świeci nawet w ciemności.

To jest opowieść o mediach społecznościowych. Te złote psy to są takie satelity, jako że media społecznościowe były wielkim odkryciem ludzkości. Te powiązania z kolei symbolizują to, co nas śledzi. Z tyłu widać bezludną wyspę, bo nam wciąż się wydaje, że taka jest Ziemia. A obraz świeci w ciemności, bo wiesz, nawet jak wyłączysz telefon, to i tak cię znajdą. Ale nie mam manii prześladowczej – opowiada z pasją Justyna.

Reklama

To ty? – pokazuję palcem na obraz z dziewczyną w sukience.

Siedem lat temu. To eksponat muzealny zdjęty ze ściany mieszkania mojej mamy – mówi Justyna z dumą. – I, co ciekawe, był robiony od podstaw. Zbijane krosna, naciągane płótno, gotowany grunt, klej itd. I tempera żółtkowa. Większość moich obrazów to olej, a ten to pigment mieszany z żółtkiem jaja. Czyli widzisz: obrazy współczesne, ale technika starych mistrzów.

W tej chwili ktoś nam przerywa. Do Justyny podchodzi starsza kobieta.

Czy pani daje lekcje rysunku, malarstwa? – pyta.

Nie, ale mogę to rozważyć – żartobliwie odpowiada artystka.

Chwilę rozmawiają, a mój wzrok przyciąga słit focia Justyny z chłopakiem oraz kolejny autoportret.

American dream – wtrąca po chwili. – To namalowałam na drugim roku. Zahaczyłam częścią swojej świadomości o końcówkę komuny i początek lat 90. Z jednej strony peweksy i szarość, z drugiej różowo, Barbie i utapirowana pani. I w końcu, z 8-letnim opóźnieniem, moim oczom ukazało się MTV. Feeria barw, hollywoodzkie klimaty.

Taki LaChapelle – chwalę się wiedzą.

Dużo osób mi to mówi.

A widziałaś Kena? – pyta mnie ktoś zza pleców. To chłopak ze słit foci, partner Justyny, Marcin.

Ken to akt przedstawiający właśnie Marcina. Już sprzedany.

Marcin to moja największa muza – mówi z miłością artystka.

Justyna pokazuje mi na komórce jeszcze inne swoje obrazy – autoportret z tupolewem w tle i czarnym niemowlakiem z plastiku:

Reklama

Ten by się nadawał do narodowego – mówi. – Jest brzoza, jest Smoleńsk. I ten wąs à la Komorowski. Dobrze wyglądam, prawda? – śmieje się.

Na Zachodzie jest łatwiej

Kiedy zaczęłaś sprzedawać? – pytam Justynę.

Na drugim roku studiów.

Szybko.

No. Teraz jestem świeżo po powrocie z Berlina, gdzie trafiłam pod opiekę galerii, która ma ochotę promować mnie dalej. Czeka mnie Maastricht, czeka mnie Londyn…

Czyli uciekasz za granicę?

W Polsce to się dopiero zaczyna, na Zachodzie jest o wiele łatwiej. I można naprawdę świetnie zarobić. Inaczej współpracuje się też z galeriami, są inne standardy. Tam jednak dużo dają w zamian za pokazywanie dzieł, w Polsce jest inwestowanie, inwestowanie, staranie się, a zysk wciąż niewielki – mówi.

Przypominam sobie, że w Polsce porozumienie w sprawie płacenia twórcom za wystawianie ich prac zostało podpisane dopiero w lutym i to na razie tylko przez szefów Zachęty i Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Muzeum Sztuki w Łodzi oraz Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu. Porozumienie ma wkrótce podpisać również CSW w Bytomiu oraz Galeria Arsenał w Białymstoku. W kolejce czeka kilka innych instytucji…

Justyna podkreśla, że w Polsce jest wielu utalentowanych ludzi, ale wciąż bardzo trudno im się przebić. Mówi, że wpływ na to ma zarówno czynnik ekonomiczny, jak i edukacyjny.

Brakuje ludzi, którzy mają pieniądze i w dodatku są przekonani, że posiadanie obrazu w domu jest czymś fajnym – tłumaczy. – W polskich muzeach panie upominają, że niczego nie wolno dotykać, nie można siedzieć na podłodze i rysować, nie można mieć własnego zdania, tylko takie, jakie autor miał na myśli.

Przestrzeń muzealna na Zachodzie jest o wiele bardziej przyjazna? – pytam.

Jasne. Ludzie przesiadują całe dnie w muzeach. Nawet te sklepy przy galeriach są super. Pokazują dizajn, można kupić ciekawe książki. Fajnie mieć znaczek na przykład Tate Modern. W Polsce to dopiero zaczyna się zmieniać. Myślałam, że CSW Zamek Ujazdowski będzie właśnie takim miejscem, ale oni poszli w sztukę mocno alternatywną. Nie dziwię się, że ludzie tego nie rozumieją. Wciąż więc czekam na prawdziwe muzeum sztuki współczesnej. Ale prawda jest taka, że żyjemy w kraju, w którym milionowe dotacje przekazuje się na Świątynię Opatrzności, a nie na sztukę.

Sale balowe hotelu powoli pustoszeją. Już po 17.00.

Stypa – mówi Justyna. – Jeszcze godzina i spadamy.

Żegnam artystkę i idę się jeszcze porozglądać. Bo to, co dzieje się w Sheratonie, to żaden bazarek, ale prawdziwa wystawa młodej sztuki współczesnej. Artyści powoli pakują swoje obrazy i wynoszą je z hotelu. Dzieci przysypiają nad rysunkami. Na korytarzu stoi jeszcze kilka osób i dyskutują o wydarzeniu. Mówią, że w tym roku poziom prac był naprawdę wysoki. Dopiero przy okazji tej edycji organizatorzy zdecydowali się wprowadzić selekcję. Dorota Godhlewska mówiła mi, że plan jest taki, aby Art Fresh z roku na rok stawał się coraz bardziej wyrafinowaną imprezą. To bowiem jedno z niewielu przedsięwzięć, na którym młodzi artyści mogą pokazać się szerszej publiczności, nawiązać kontakty, porozmawiać o sztuce. Nie chodzi wyłącznie o to, żeby coś sprzedać.

Przechadzając się po coraz mniej kolorowych pomieszczeniach, przypominam sobie słowa Justyny: „Ktoś w końcu zauważy, że ludzie chcą oglądać taką sztukę, że to jest potrzebne”.

ĆPANIE LEKU PRZECIW HIV

AOKIGAHARA - LAS SAMOBÓJCÓW

KAC NEWS VOL. 34