FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Cała nieprawda o L. Ronie Hubbardzie

Przez ekrany polskich kin przemknął niedawno „Mistrz”, film Paula Thomasa Andersona o przywódcy rozwijającego się w powojennych Stanach Zjednoczonych kultu.

Przez ekrany polskich kin przemknął niedawno „Mistrz”, film Paula Thomasa Andersona o przywódcy rozwijającego się w powojennych Stanach Zjednoczonych kultu. Za całą historią kryją się prawdziwe postacie i wydarzenia. „Mistrz” jest w pewnym stopniu oparty na życiu L. Rona Hubbarda (1911-1986), założyciela Kościoła Scjentologicznego. Ten epicki i artystowski film to jednak za mało, żeby godnie opowiedzieć o tej osobowości. Aby przedstawić ją w sposób tak barwny, na jaki zasługuje, potrzebny byłby cały zastęp najbardziej zwichrowanych reżyserów na świecie, wspomaganych ponadto codziennymi dawkami twardych narkotyków.

Reklama

Jak głosi popularna anegdota, pisarz science-fiction L. Ron Hubbard pewnego dnia doszedł do wniosku, że aby zarobić naprawdę duże pieniądze, trzeba stworzyć własną religię. Sam zaczął od dianetyki, systemu technik samodoskonalenia i samopomocy, który zakłada metafizyczne połączenie między ciałem a umysłem. Mająca czynić ludzi szczęśliwszymi i pomagać im w leczeniu chorób o podłożu psychosomatycznym, przez wielu została nazwana „pseudonauką” i „szaloną rewizją poglądów Freuda”. Nie przejmując się krytyką, Hubbard poszedł za ciosem i z czasem uczynił dianetykę częścią scjentologii. Wyznawcy tej religią wierzą w reinkarnację – także w życie na innych planetach niż Ziemia – a za źródło zła uważają m.in. psychiatrię.

Trudno cokolwiek więcej napisać o życiu Hubbarda. Chociaż internet jest pełen danych o nim, to często są to informacje sprzeczne: mity mieszają się z próbami demitologizacji; Kościół Scjentologiczny zmienia jego biografię w hagiografię, a kolejni oszczercy dostarczają dowodów na globalną ściemę; plotki towarzyszą historiom brzmiącym bardziej nieprawdopodobnie od plotek. Zależnie od punktu widzenia, nasz bohater może wydawać się geniuszem lub cwanym wariatem, prorokiem lub oszołomem. Dlatego nie ma sensu oddzielać faktów od kłamstw; olejmy dziennikarską rzetelność i skrupulatne porównywanie ze sobą źródeł. Opowiedzmy o Hubbardzie językiem fikcji. Wyobraźmy sobie trzy pojebane filmy, w których w krzywym i psychodelicznie kolorowym zwierciadle będą odbijać się mity o jego życiu i twórczości.

Reklama

Kosmiczne jaja

Nawet jeśli o tym nie wiecie, prawdopodobnie każdy z Was miał przynajmniej raz w życiu styczność z L. Ronem Hubbardem. Mówię tu o „Bitwie o Ziemię”, zrealizowanej przez Rogera Christiana ekranizacji jego liczącej blisko tysiąc stron fantastyczno-naukowej epopei, opowiadającej o ostatnim sprawiedliwym przedstawicielu Homo sapiens, który stawia opór okupującej błękitną planetę rasie przerośniętych Psychlosów. Tej hiper-szmirze, w której ubrany w lateks i noszący dredy John Travolta wciela się w nieprzejednanego kosmitę, swojego czasu nadano miano „najgorszego filmu wszech czasów” – tytuł należny przedtem kultowemu „Planowi 9 z kosmosu” Eda Wooda. Co jednak gdyby Ed Wood pożył trochę dłużej i miał okazję przeczytać oraz zachwycić się powieścią Hubbarda? To mógłby być zalążek filmu tak epicko złego, że podpalającego projektory w salach kinowych i zmieniającego widzów w bezmózgie zombie.

źródło: filmweb.pl

Wyobraźmy sobie, że Ed Wood – człowiek raczej nietuzinkowy – nie tylko zachwycił się rozmachem prozy Hubbarda, ale i uwierzył w jego nauki; że postanowił uczynić ze swojego filmu równocześnie arcydzieło kina rozrywkowego i kompletną wykładnię scjentologicznej wizji świata. Dla tego celu postanowiłby włączyć w historię wątek „Excalibura”. To niewydane jak dotąd opus magnum Hubbarda, napisane pod wpływem doświadczeń śmierci klinicznej, tłumaczące podstawowe zasady ludzkiej egzystencji i potrafiące doprowadzić czytelnika do szaleństwa, funkcjonowałoby w filmie jako ostateczna broń ludzkości przeciwko Psychlosom. Broń ukryta przez poprzednie pokolenia scjentologów, świadome zagrażającego Ziemi niebezpieczeństwa. Mającą na celu jej odnalezienie podróż Ed Wood zainscenizowałby z typową dla siebie dezynwolturą: Psychlosi chodziliby na co chwilę łamiących się szczudłach, ich dredy zrobione byłyby z mopów, a laserowe wiązki okazywałyby się szybko błyskami latarek z pomalowanymi na czerwono szkłami. Wszystkiemu temu akompaniowałby „Space Jazz”, specjalny soundtrack, który wszechstronny Hubbard skomponował do własnej książki.

Reklama

Przygoda Hubbarda z czarną magią wydaje się – paradoksalnie – jednym z najbarwniejszych wątków jego życia. Jeśliby wierzyć przepalającemu kabelki w mózgu wywiadowi, jaki jego syn udzielił w latach 80. „Penthouse'owi”, okultyzm był dla rodziny Hubbardów chlebem powszednim. Na pytanie o wyznawaną w wieku lat nastu religię Junior odpowiada tam: „Byłem oczywiście satanistą. Nie było innej religii w domu!”. Kontakty z okultyzmem Hubbarda zaczęły się jednak wcześniej. Swojego czasu przyjaźnił się z Jackiem Parsonsem, słynnym fizykiem i jednym z zaufanych ludzi Aleistera Crowleya. Sypiał z jego ówczesną 21-letnią dziewczyną, a z nim samym uprawiał magię.

źródło: filmweb.pl

Brzmi to wszystko trochę oślizgle i bardzo komiczne, więc na podstawie tych wydarzeń powinien nakręcić film ktoś, dla kogo oślizgłość i komizm stały się sposobem na życie. I chyba nie ma nikogo, kto pasowałby do tego opisu lepiej niż John Waters, człowiek, który dał współczesnej X muzie sceny pożerania psiego gówna („Różowe flamingi”) i gwałtu dokonywanego przez gigantycznego homara („Multiple Maniacs”). W jego filmie o Hubbardzie oczywiście wszystkie role zagrałaby otłuszczona drag queen Divine, przez długie lata aktorskie medium i muza Watersa. Dostalibyśmy w nim kolaż epizodów, w których przebrany za Hubbarda, jego krewnych oraz współpracowników Divine przekraczałby kolejne granice magii i dobrego smaku. Na pewno musiałaby pojawić się tam scena, kiedy to nasz bohater razem z Parsonsem przywoływał wcielenie Wielkiej Nierządnicy Babilonu, co – rzekomo – sprowadzało się do tego, że ten drugi walił konia, a ten pierwszy skanował plan astralny w poszukiwaniu znaków i wizji.

Reklama

Gdzie jest mój umysł?

Kiedy czyta się różne informacje na temat Hubbarda, trudno opędzić się od wrażenia, że obcuje się z czystą fantastyką. Nie zawsze jest to jednak dziarska space opera o oświeconym kosmicznym kulcie; często bliżej kolejnym artykułom do egzystencjalnego horroru, wykuwanego w oparach paranoi i absurdu – do historii rodem z najlepszych i najbardziej dołujących powieści Philipa K. Dicka. Twórczość autora „Ubika” szczególnie przypominają opowieści o okresach, w którym Kościół Scjentologiczny stał się celem zmasowanych ataków rządu, kierowanego, zdaniem Hubbarda, przez lobby psychiatrów. Atmosfera podejrzliwości przenosiła się również do wnętrza samej organizacji. Kolejni członkowie byli przesłuchiwani, w wyniku podejrzeń o sabotaż  lub współpracy z wrogą sitwą. Który reżyser podołałby oddaniu tej atmosfery permanentnego mindfucku, tego przemieszania grozy z poczuciem, że to wszystko brzmi jak z kiepskiej komedii? Odpowiedź jest jedna i latała kiedyś z najzabawniejszym cyrkiem na świecie: Terry Gilliam.

Terry Gilliam już chociażby w „Brazil” udowodnił, że jak nikt inny potrafi pokazać śmieszno-straszne losy jednostki zaszczutej przez pisany posępnym CapsLockiem SYSTEM. Jego film o scjentologach powinien być utrzymaną w podobnym stylu groteską, w której poczciwy, choć wątpiący wyznawca podpada służbom porządkowym swojego kościoła. Na jego czele stoi człowiek-widmo, niewidziany przez nikogo Czarnoksiężnik z Oz, władca marionetek, którego sznurki sięgają każdego obywatela. Najbardziej dramatycznym punktem całej historii powinny być sceny przesłuchań. Karykaturalni i sparowani na zasadzie „zły i jeszcze gorszy glina” siepacze Mistrza zadawaliby spoconemu bohaterowi szereg dziwacznych pytań:„Czy kiedykolwiek zniszczyłeś obcą kulturę?”; „Czy przybyłeś na Ziemię w złych zamiarach?”. I najbardziej przerażająca w tych scenach byłaby towarzysząca im myśl, że mogły wydarzyć się naprawdę.

Więcej tekstów Piotra Mirskiego:

Nergal ty bucu
Totalnie przesrane
Kochajmy Sashę Grey