FYI.

This story is over 5 years old.

Festivals

Castle Party oczami gotów

„Neofici myślą, że w Bolkowie chodzi przede wszystkim o lans, o to, żeby przyjechać z dobrą stylówą. Ale nie chodzi o to. Kluczem jest muzyka, spotkanie, rozmowa"

Moglibyśmy sami pojechać na Castle Party i opowiedzieć, jakie to mroczne dziwy tam się dzieją. Woleliśmy jednak, żeby o imprezie szczerze opowiedział ktoś, kto czuje się częścią gotyckiego świata – bo ocenianie jest dla frajerów.

W Bolkowie obchodziliśmy nasze Światowe Dni Młodzieży, secret party pod nazwą Biba na Zamku. Zebraliśmy się tam po to, żeby się modlić w rytm muzyki, bo dla prawdziwie wierzących jedyną słuszną religią jest dźwięk ułożony w kompozycje. Kultura gotycka to temat, wokół którego wiruje zebranie ludzi o czarnych włosach i czarnych sutannach, unoszących się nad ziemią w czerni nocy. Na secret party przyjeżdża niewiele osób oraz wielu papieży – gdzie każdy z nas ma swojego własnego. Papieżami są muzycy, głoszący swoje mistyczne kazanie za pomocą piękna, które, jeśli staje się odczuwalne, winduje wszystkich do góry. Odpowiedni zespół to statek kosmiczny, który jest gotowy do startu, i podróżuje niczym bezpłatna rakieta między niebem, a ziemią. A odpowiedni słuchacz to podróżnik, który wsiada i pozwala się zabrać ze sobą, i dobrze wie, w którym odcinku wszechświata znajduje się w danej chwili.

Reklama

Podczas naszych Światowych Dni Młodzieży wszyscy wchodzimy do kosmicznego statku w poszukiwaniu czegoś, czego nie dostaniemy nigdzie indziej i w poszukiwaniu tego samego, czego szukają ludzie samotnie odwiedzający kościoły. Kultura gotycka jest tak samo obsesyjnie zainteresowana problematyką śmierci, tajemnicy i nieśmiertelności, jak religia katolicka. Czerń, mrok, tęcza odcieni najciemniejszego z kolorów i wysokie ciśnienie energii, w której płonie wyobraźnia. Carl Gustav Jung, psycholog znany z penetracji głębi i mroku wiedział, że w ciemności, którą jest nieświadomość, kryje się siła i możliwość bycia autentycznym.

Zmierzch, wampiryzm, krew i gotycka muzyka to wybór. W przeciwieństwie do dnia, stałych godzin pracy, i próby wpasowania się w nudny schemat bycia takim samym jak „wszyscy," z którymi niewiele cię łączy, to wybór, przy którym się zostaje. Gdy raz zdefiniujesz siebie w odpowiedni sposób, gdy odszukasz w ciemności swój rdzeń, nie będziesz dłużej bać się tego, by nie przynależeć do wspólnoty zwanej społeczeństwem. Ponieważ jedyne, co w tej chwili ta wspólnota ma ci do zaoferowania to nakaz unifikacji i politykę hejtu.


Patrzymy z bliska. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Być gothem to być innym. To akt sprzeciwu wobec wszechobecnej głupoty, zalewu anty-kultury czyli muzyki obecnej w radio, której nie można już nazwać muzyką, filmów obecnych w największych sieciach kinowych, które choć nie są science-fiction, to nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To sprzeciw wobec kultury marnej prasy, którą kupujesz z nadzieją, że się czegoś dowiesz, a to co otrzymasz to brednie, coś, co jedynie cię rozczaruje albo doprowadzi do niezdrowej czerwoności. Goth to współczesna opozycja, to świadomość degeneracji świata, to niezgoda na udział w przedstawieniu zwanym konsumpcjonizmem, to wielki fuck pokazany ideologii kapitalistycznej.

Reklama

Imprezy w kościele

Imprezy toczą się w kilku miejscach. Odbywają się w starym kościele ewangelickim, gdzie zamiast księdza stoją przed nami zespoły i DJ-e. Zamiast ławek do nabożeństw, przy których dawniej klęczeli słudzy boży, teraz ludzie tańczą przy zmiennych barwach świateł stroboskopu. W kościele jest też bar, można tu kupić piwo. Taniec wydaje się tu jakby bardziej interesujący. Często spoglądam w górę w monumentalnej przestrzeni niedosięgalnych sufitów.

Scena główna jest na zamku, który wznosi się na łagodnym szczycie góry. Są też dwa miejsca imprez po koncertach. Jest Sorento, z DJ-ką umieszczoną za kratkami, jak w dobrych BDSM-owych klubach albo gay barach. Można się tu poczuć jak w Fade to Gray Visage. Ludzie w pojechanych makijażach, wampirycznie biały puder na twarzach, tapiry inspirowane Robertem Smithem, podziurawione rajstopy, cyberpunkowe rurki we włosach, irokezy, smutne twarze, gotycki romantyzm, przekrój stylów, które łączy miłość do mroku.

Goci, cyberpunki, kjurzy, metalowcy i neofici

Do Bolkowa ludzie przyjeżdżają od wielu lat. Stali bywalcy, znają się między sobą, w przerwach między koncertami rozmawiają o płytach, muzyce, recepcji live actów. Tego roku odbyła się 23. edycja, więc miejscowi są przyzwyczajeni do imprezy, patrzą na nas z zaciekawieniem, nie boją się z nami rozmawiać. Duże grono gości Castle Party to ludzie po czterdziestce. Tak samo młodzi, tak samo skąpani w czerni tkanin, sigilach i okultystycznej biżuterii. Przyjeżdżają tu wampiry, cyberpunki, goci, kjurzy, depesze, black metalowcy, death metalowcy, punki, hardkorowcy, ale są też ludzie, którzy słuchają synth-popu, techno albo transów.

Reklama

Poznałam parę po pięćdziesiątce z Wielkiej Brytanii, to był ich pierwszy raz na Castle Party, dotarli tu po to, by usłyszeć tegoroczną gwiazdę, Fields of the Nephilim. Poznałam ludzi z Niemiec, Szwecji i Holandii, którzy są na tej imprezie kolejny raz od lat. Gość z Holandii w wieku mocno po sześćdziesiątce, w koszulce z napisem Police, sprzedający coś, czego nigdy nie sprzeda ci policja. Poznałam projektanta silników odrzutowych z Warszawy i bywalca Kit Kat Clubu z Berlina. Wiele twarzy widzę tam nie pierwszy raz.

Jest też część normalsów. Oraz część najtrudniejsza do zniesienia, ciekawskich turystów, przypadkowych voyeurystów, którzy niczym napaleni na naciskanie spustu migawki Azjaci, robią zdjęcia nam, „tym freakom." Normalsi to ci, którzy jeszcze nie wiedzą do końca o co chodzi, ale chcą albo próbują się dowiedzieć. Jedyne, co wiedzą, to że należy ubrać się na czarno, ale nie rozumieją, dlaczego. Nie wiedzą, że wszyscy nosimy żałobę po życiu, cierpienie i świadomość, że skazani jesteśmy na uczestniczenie w systemie polityczno-ekonomicznym, którego nienawidzimy. Neofici myślą, że w Bolkowie chodzi przede wszystkim o lans, o to, żeby przyjechać z „dobrą stylówą." Ale nie chodzi o to. Kluczem jest muzyka, spotkanie, rozmowa.

Alien Vampires, Furia, filozofia mroku

Na Castle Party usłyszysz wiele gatunków. Goth, darkwave, industrial, black metal, dark ambient, zimną falę, post-punk, a na imprezach mroczne industrialne techno. To, co trzeba wiedzieć, kryje się w kilku słowach: w muzyce nie ma podziałów. Jest tylko podział na dobrą i złą muzę, na muzę robioną przez płaskich ludzi i muzę, która ma głębię, a gatunki to nie jest sprawa nadrzędna. Dobra muzyka to zawsze pewna synteza, hybryda gatunków, czerpanie z wielu źródeł, łączenie tego, co wydaje się trudne do połączenia. Głębia z kolei to zawsze wynik świadomości. Wniknięcie w wiedzę o świecie, które dla osób wrażliwych bywa rujnujące. Stąd bierze się smutek w muzyce. Goth to objaw istnienia ze świadomością okrucieństwa świata, i konfrontacji z potrzebą doświadczania miłości. Jeśli chcesz zrozumieć muzykę gotycką, wsłuchaj się w teksty utworów. Znajdziesz tam całą filozofię, poćwiartowaną na krótkie piosenki.

W tym roku na festiwalu była mocna dawka black metalu, w tym robiącego spore wrażenie polskiego metalu, czyli muzyki, której jednym z lejtmotywów jest liczba 666. Furia, zespół z charyzmatycznym wokalistą, o nagim torsie i makijażu w kolorze bieli, śpiewającym teksty w stylu „za dużo duszy, za mało ciała." Był dobry stary electro industrial, Leather Strip, gdzie wokalista powinien porozmawiać z naszymi politykami, gdy ze sceny dobiegały słowa: „freedom, that's what works.". Żyjemy w kraju, w którym ustawy inwigilacyjne i antyterrorystyczne wprowadza się, korzystając z naiwnego, ksenofobicznego strachu przed innością, przed terrorem inności. W kraju, gdzie nie ma i nie rozumie się wolności. Jedno proste słowo, które jest filozofią każdej muzyki, a które tak trudno poznać.

Najlepszy koncert? Dla mnie Alien Vampires. Zespół z muzyką, inspirowaną Hocico i Tiesto (żarcik), hardkorową wokalizą, i kompozycjami, które działają na ciebie jak dobre holenderskie ekstazy. Wiele osób przyjechało specjalnie na Fields of the Nephilim, gdzie kluczem do zrozumienia magnetyzmu zespołu jest według mnie wokal. Był Clan of Xymox, zespół który niejednokrotnie odwiedzał Polskę, nie osiągnął popularności The Cure, a jednak wywodzi się z tej samej stajni. Świetnie zagrał polski Outre. Dobrze wypadła Larva, barceloński duet, z magicznym wokalistą o masce Jockera, śpiewającym o tym, że wszyscy jesteśmy sami na świecie. To prawda. Wszyscy jesteśmy sami i musimy sami radzić sobie z naszym gównem. Dlatego spotykamy się na festiwalach, gdzie wszyscy są dla siebie mili i uprzejmi, i jest tak inaczej, niż w codziennym życiu skażonym nienawiścią, pogardą, podjazdówkami, bólem dupy i obłudą.