FYI.

This story is over 5 years old.

Motherboard

Czy dziś w sieci da się jeszcze sfingować własną śmierć?

Wcześniej użytkownicy mieli całkowitą kontrolę nad swoim internetowym życiem. Zdobywali zaufanie społeczności, by potem nagle napisać o swojej śmierci. Ale dziś kontrolę ma każda osoba ze smartfonem

Wielbiciele robótek ręcznych i rzemiosła na pewno pamiętają jeszcze śmierć Danielle Glunt, właścicielki sklepu Mystical Creation Yarns na Etsy, która udzielała się także na Ravelry, platformie społecznościowej dla ludzi robiących na drutach. Interes szedł świetnie, ale w pewnym momencie Glunt przestała nadążać z wysyłkami.

Kupujący wpłacali pieniądze, ale nie otrzymywali nic w zamian. Zaczęły się więc plotki o przekręcie. Wtedy klienci dostali mejla wyjaśniającego powód tych opóźnień: Danielle cierpiała na wyniszczającą chorobę i musiała odpoczywać. Później na Ravelry pojawił się post, według którego Danielle umierała na białaczkę. W końcu kolejny mejl oficjalnie ogłosił smutne wieści: Danielle zmarła, a jej rodzina jest zdruzgotana. Nie wspomniano nic o zwrocie pieniędzy.

Reklama

Co czujesz, kiedy umierasz? Zapytaliśmy dziewczynę, która pięć razy przeżyła śmierć kliniczną.

Tyle że Danielle nie umarła. Posty na różnych blogach z 2009 i 2010 r. opisują tę wielką mistyfikację. Jak czytamy, po śmierci Danielle nagle pojawił się nowy sklep, Visionary Yarns, w którym sprzedawano takie same motki farbowanej włóczki jak w Mystical Creation Yarns. Okazało się też, że osoba pisząca komentarze w obronie Danielle miała ten sam adres IP co jej stare konto. Poszukiwania wyszły poza internet: ktoś z miasta Danielle, Edgewood w Nowym Meksyku, podobno widział ją w sklepie. Jej dłonie były zabarwione od farbowania wełny.

Chociaż Mystical Creation Yarn nie ma już w sieci, na Ravelry wciąż można zobaczyć zdjęcia produktów z tego sklepu. To pozostałości po zapomnianym skandalu.

Zdjęcie: Ben Smith/Flickr.

Gdy platformy społecznościowe dopiero raczkowały, śmierć zawsze czaiła się gdzieś w pobliżu. Z forów znikały gwiazdki porno, emolaski, nieuleczalnie chore nastolatki, a nawet wielbicielki dziergania swetrów. Po zniknięciu często pojawiały się posty ogłaszające śmierć, napisane z nowego konta, przeważnie przez kogoś podającego się za przyjaciela, partnera lub rodzica. Nawet twój pierwszy internetowy przyjaciel, Tom z MySpace, też został uśmiercony w jakimś głupim artykule.

W sieci często pojawiały się przypadki sfingowania własnej śmierci, nazywane też pseudosamobójstwami. Ale obecnie zdarzają się rzadziej. Ciężej jest całkiem zniknąć z sieci: świat się zmienił, wszyscy są połączeni platformami społecznościowymi. Jesteśmy pod stałym nadzorem, na własne życzenie.

Reklama

W czasach świetności MySpace pojawiły się strony, takie jak MyDeathSpace i YourDeathSpace, na których można było sprawdzić, czy doniesienia o zgonach były prawdziwe, oraz obejrzeć profile osób, które odeszły. Sfingowane zgony były szczególnie powszechne na platformie LiveJournal, na początku tego wieku pełnej blogów niezrozumianych nastolatek (wśród nich byłam także ja). Obecnie ta strona jest popularna głównie w Rosji. Artykuły pisane w tamtym okresie donosiły, że admini sprawdzają informacje o zgonach i tylko 10 proc. tych przypadków zostało potwierdzone. Na Encyclopedia Dramatica istnieje nawet strona o sfingowanych zgonach z LiveJournal, a na samym LJ powstało konto poświęcone tropieniu oszustów.

„Jeśli istniejesz w sieci dzięki kilku anonimowym kontom, łatwo porzucić jedno z nich i je skasować"

Czytanie tych starych blogów jest krępujące jak mierzenie starej bluzy z logo My Chemical Romance. Niektóre długie teksty brzmią jak kiepskie fan fiction. Na innych blogach posty pojawiały się rzadko, a do tego były dziwne i mało wiarygodne. Za to strona należąca do „Miss Graves", która miała obsesję na punkcie śmierci, była jak spektakl, w którym współuczestniczyli czytelnicy. Jej obserwatorzy wiedzieli, że nikt nie umarł, ale napawali się tą dramatyczną historią i komentowali wpisy. Oto jeden z wielu komentarzy: „Ev, bardzo za tobą tęsknię. Dzięki tobie idę na odwyk. Szkoda, że nie możesz być tu ze mną. Spoczywaj w spokoju".

Reklama

Niszowe platformy społecznościowe przyciągały takie tragedie jak magnes. Ich członkowie bardziej sobie ufali i mieszkali daleko od siebie, więc odkrycie ściemy było mniej prawdopodobne. Ludzie z Ravelry nie spodziewali się takiej tragedii. W 2007 r. podobne zdarzenie miało miejsce na stronie TheCatSite.com („społeczności ponad 70 tysięcy miłośników kotów"), którą wstrząsnęła śmierć jednej z członkiń. Potem okazało się jednak, że to była zmyślona historyjka.

Zobacz zdjęcia z Domu Woskowych Ciał.

Na witrynie Metafilter znajduje się kolejny przykład sfingowanej śmierci z 2012 r. Żona użytkownika Holdkris99 zamieściła wpis długi na cztery tysiące słów. To ckliwa historia, w której jest wszystko: wykorzystanie seksualne, metamfetamina, uzależnienie i więzienie. Wszyscy byli w szoku. Ale potem moderatorzy serwisu znaleźli nowe zdjęcia, na których Holdkris99 był cały i zdrowy.

Ludzie, którzy dali się nabrać, czują się zranieni i stają się bardziej cyniczni. Jeszcze kilka lat temu internetowe tożsamości były jednorazowe, można było wciąż tworzyć nowe. Na Facebooku nie trzeba było podawać prawdziwego imienia i nazwiska, większość z nas posługiwała się pseudonimami. Gdy istniejesz w sieci dzięki kilku anonimowym kontom, łatwo porzucić jedno z nich i je skasować.

Zdjęcie: Amanda Tetrault/Flickr.

W czasach LiveJournal zdemaskowanie tych oszustów wymagało poświęcenia. Dlaczego ludzie się tym w ogóle zajmowali? Jedna z teorii mówi, że angażowali się w to emocjonalnie. Internetowe społeczności były mniejsze, a tożsamości były starannie kreowane. Facebook daje nam profile od szablonu. Inne strony wymagały więcej kreatywności. Budowanie internetowej persony tylko po to, by tak nagle zakończyć jej życie, było wręcz aktem radykalnego nihilizmu.

Reklama

Ale złoty wiek internetowych sfingowanych śmierci dobiegł końca. Nowe próby pseudosamobójstw są raczej kiepskie i naiwne. Najgorsze, gdy ktoś próbuje skorzystać na tragedii. Rozwój platform społecznościowych krzyżuje plany oszustom, a ludzie uzbrojeni w aparaty są czujni. Przykładem może być Dianne Craven, o której zrobiło się głośno, gdy zamiast zerwać z chłopakiem, sfingowała swoją śmierć w internecie (krwotok śródmózgowy). Niestety, wszystko się wydało, gdy na Facebooku ktoś zamieścił zdjęcia z Bali, na których widać Dianne. Zdjęcia z Facebooka zdemaskowały również Holdkrisa99.

Frank Ahearn to cyfrowy tropiciel, który pomaga ludziom zniknąć lub namierzyć dłużników czy uciekinierów. Napisał też książkę How to Disappear (Jak zniknąć). Zapytałam go, czy w dzisiejszych czasach trudniej jest sfingować własną śmierć online.

– Wyobraź sobie, że ukrywasz się w Japonii i jakiś turysta robi zdjęcie, na którym pojawiasz się w tle – powiedział. – Potem wrzuca to zdjęcie na platformę społecznościową. Tydzień później policjant wgrywa twoje zdjęcie do programu rozpoznającego twarze, takiego jak TinEye. I bach, wpadłaś. TinEye znajdzie w sieci twoje zdjęcie.

Wcześniej użytkownicy mieli całkowitą kontrolę nad swoim internetowym życiem. Zdobywali zaufanie społeczności, by potem nagle napisać o swojej śmierci. Ale dziś kontrolę ma każda osoba ze smartfonem.

„Nowe media społecznościowe sprawiły też, że sposoby upamiętniania zmarłych stały się bardziej sformalizowane".

Reklama

Rozwój Facebooka ułatwia pracę Ahearnowi.

– Niedawno musiałem kogoś namierzyć – powiedział. – Wygooglowałem imię i nazwisko i znalazłem pasujący profil na Facebooku. Przejrzałem tablicę – 29 kwietnia ktoś złożył życzenia urodzinowe. Osoba, której szukałem, również urodziła się 29 kwietnia. W sekcji informacji miała wpisane miasto, w którym mieszka. Podała też numer telefonu. Cała ta operacja zajęła mi dziewięć minut.

Nowe media społecznościowe sprawiły też, że sposoby upamiętniania zmarłych stały się bardziej sformalizowane. W 2009 r. Facebook wprowadził opcję „nadaj temu kontu status In memoriam", a Google w 2013 r. dodał menedżera nieaktywnych kont, dzięki któremu można stworzyć cyfrowy testament. Obowiązują tu rygorystyczne zasady: Facebook i Twitter zablokują lub usuną konto zmarłego, tylko gdy skontaktuje się z nimi wyznaczony przez tę osobę opiekun konta, który prześle wymagane dokumenty.

Media społecznościowe mają problem z tym, jak reagować na śmierć i tragedie. Co robią nie tak?

Dobry haker wciąż może sfingować własną śmierć online. Ekspert od bezpieczeństwa Chris Rock powiedział w wywiadzie dla kanadyjskiego radia CBC, że w internecie można z łatwością oficjalnie uśmiercić siebie lub swoich wrogów. Wystarczy zalogować się jako lekarz albo przedsiębiorca pogrzebowy i złożyć wniosek o zarejestrowanie zgonu. To skomplikowana operacja, która niesie z sobą ryzyko – podszywanie się pod lekarza jest w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii przestępstwem. Podobnie z przedsiębiorcami pogrzebowymi bez licencji. Ale być może nie jest to trudniejsze od wypracowania na cztery tysiące słów, które opisuje twoją śmierć z perspektywy żony.

Czy w 2015 r. opłaca się jeszcze popełniać pseudosamobójstwo w sieci? Dziś platformy internetowe zakładają, że użytkownicy są bardziej dojrzali. LiveJournal był obciachowym okresem dorastania. Teraz wywołujemy w mediach społecznościowych mniej dramatów i przestaliśmy się tak rozpisywać. Może nie powinniśmy ubolewać nad sfingowaną śmiercią fałszywych znajomych, ale nad upadkiem bardziej kreatywnych platform społecznościowych.