FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Free Form Festival - subiektywnie

Artystów światowej klasy na Free Formie nie zabrakło

W pierwszy weekend października odbył się jeden z najważniejszych festiwali muzyki elektronicznej w Polsce. Jubileuszowa edycja Free Form Festivalu zawładnęła przesiąkniętymi chłodem sercami stęsknionej po nieudanym wiosennym evencie widowni na tyle, że dzielnie w chłodzie i oparach food trucków wyczekiwaliśmy na ulubionych artystów. Po wiosennej wpadce, wszyscy mieliśmy nadzieję, na porządną reaktywację. Piękny, choć dość kameralny koncert Trust w Basenie, który odbył się na otarcie łez dał nadzieję, że organizatorzy zrekompensują fanom tą niewielką rysę.  Tak też się poniekąd stało, bo artystów światowej klasy jak zwykle na Free Formie nie zabrakło.

Reklama

PIĄTEK

W ten nadzwyczaj chłodny piątek zebraliśmy się, choć  niezbyt tłumnie, na terenie Soho. Na festiwalowej ścieżce pojawili się oczywiście na początku polskie akcenty: Kari  i XXANAXX. Co prawda miałam okazję słyszeć w zeszłym sezonie Kari, a tym bardziej XXANAXX, który bardzo często gościł na warszawskich scenach w te wakacje, ale na szczęście jeszcze ich nie przedawkowałam, a stan relaksu, który włączają w mojej  podświadomości, nadal mi się nie znudził.

I chociaż uwielbieniem darzę dźwięki w wersji soft, to nie ukrywam, że wszyscy zebrani na Mińskiej 25 oczekiwaliśmy tego wieczoru na niemiecki kolektyw elektroniczny Moderat. Dźwięk w połączeniu z wizualizacjami na najwyższym poziomie i atmosferą, która unosiła się w hali koncertowej są nie do opisania. Klimatu nie odda nawet kilogram jarania przy oglądaniu płyty DVD z koncertu - to trzeba przeżyć. Byłam, przeżyłam totalnie, chcę to powtórzyć - słowem, #Moderat 4life!

Prócz koncertu Moderata, namiętnie czekałam na występ Jona Hopkinsa. Niemiecki kolektyw utwierdził mnie w swojej zajebistości, brytyjski wykonawca  natomiast rozkochał mnie w sobie na dobre, nie musząc używać nawet brytyjskiego akcentu. Koncert Jona Hopkinsa okazał się najbardziej sensualnym przeżyciem festiwalu - absolutnie nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy, kompozytor stanął na pierwszym miejscu zaraz przy Moderacie.

Kiedy próbuję sobie jeszcze przypomnieć pierwszy dzień festiwalu, prócz dwóch topowych spektakli, maluje mi się przed oczami koncert Gordon City. „Najgorętszy brytyjski duet elektroniczny ostatnich miesięcy" został zdetronizowany przez gwiazdy wieczoru - na koncercie bawiła się garstka ludzi, z czego 50% to fani składanki „Władysławowo 2006", cali na biało, w czapce wpierdolce i z kołczanem prawilności przewieszonym przez ramię. Nie mniej, brytyjscy chłopcy rozkręcili niezłą vixę na Drugiej Scenie.

Reklama

SOBOTA

Sobota była równie zimna. W sobotę też ochłodziły się nastroje, bowiem nie sposób było przebić Moderata i Jona Hopkinsa. Proszę Państwa, nie traćmy jednak iskierki nadziei! Co prawda nie było ogniska, ale płomień nadal się tlił.

W tą chłodną sobotę dane mi było spotkać się także na krótką rozmowę z przedstawicielem mojego ukochanego zespołu lat młodzieńczych - Klaxons. Wysłano do mnie na spytki Jamie'go Reynoldsa, ażeby przypucował się trochę w polskim VICE. Jamie mimo tego, że nie jest przystojnym Jamesem z obłędną fryzurą na brytyjskiego alvaro, obnażył przede mną  swoje mroczne tajemnice. Dowiedziałam się, co ciekawe, że jak wszyscy zagraniczny artyści kocha polską publiczność, przekonałam go, że polskie dziewczęta są najpiękniejsze, a Keira Knightley - żona drugiego wokalisty jest zaledwie przeciętna, ponadto wpadliśmy w niezłą dyskusję dotyczącą nowej płyty, którą aktualnie promują.

„Love Frequency" to zupełnie inna gatunkowo muzyka. Wcześniej panowie skupiali się na rockowym brzmieniu z domieszką elektroniki, teraz proporcja się zmieniła.  Kiedy pierwszy raz usłyszałam nowy album Klaxons, który była bardzo wyczekiwanym na rynku towarem, pomyślałam, że weszli w kolaborację z Davidem Guettą… Jamie ustosunkował się do tego w ten sposób: „Płyta miała być bardziej sensualna, miała opowiadać o uczuciach, poza tym po tak długiej przerwie chcieliśmy spróbować czegoś zupełnie świeżego". Nie chciałam być niemiła, bo jako szalona fanka, zwyczajnie nie potrafię, jednak gdy Jamie zapytał czego brakuje mi w tej płycie, odpowiedziałam bez zastanowienia:  perkusji, gitary i „Golden Skans". Wokalista nie miał wyboru, musiał się zgodzić, kiedy polska dziewczyna nalega, dlatego obiecał, że na kolejnej płycie nie pomieszają proporcji i zachowają należytą równowagę, a nowa płyta prawdopodobnie w przyszłym roku, koncert w Polszy również - nie pozwolą przecież nam znowu tak długo czekać.

Reklama

Krótkie ploteczki z ćwiartką Klaxons zakończone były dłuższym niż się spodziewaliśmy oczekiwaniem na koncert. Wszystkim sterczącym w chłodzie głęboko współczuję, a koncert zaliczam mimo wszystko do udanych.

Choć Klaxons kocham, lubię i szanuję, to sobotnia scena zdecydowanie należała do Trentemollera. Nie muszę tego tłumaczyć dlaczego. Poza tym skandynawscy chłopcy, jak zwykłam nazywać muzyków z tego rejonu Europy, zawsze dają radę, szczególnie na scenie - daję 9/10.

Z polskich akcentów na sobotnich scenach na pewno nie sposób pominąć duetu Skalpel. Po tegorocznym Tauronie zaufałam Igorowi i Marcinowi, jednocześnie stając się ich fanką wzdychającą spod sceny.  Z pewnością urządzę z tej okazji specjalną prawie jazzową prywatkę, na której Skalpel będzie wiódł prym.

Poza tym nie mogę oczywiście zapomnieć o DJ'u Koze, który stał się nieoficjalnie pierwszą gwiazdą tegorocznego Audioriver. Zarówno na piaszczystej płockiej plaży, jak również w miejskim otoczeniu warszawskiego Soho stanowił niezłą rozpałkę dla publiczności.

Generalnie cieszę się, że widziałam wielu wspaniałych artystów, szkoda tylko że zbyt mało było do odkrycia - czuję minimalny niedosyt. Czekam zatem na kolejną edycję Free Form Festiwalu w otoczeniu budzącej się do życia przyrody i super świeżego, pierdolnego line - upu!