FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Jak szukać pracy za pomocą tabliczek

Pieprzyć pisanie. Najwyższy czas spuścić zasłonę milczenia na ten umierający fach

Zdjęcia: Jake Lewis

Pójście na studia w zasadzie nie gwarantuje ci już niczego. Nauczysz się pewnie ile rumu z colą jesteś w stanie w siebie wlać nie lądując w szpitalu, ale to, co kiedyś było pewne – dobre wyniki na studiach dają dobra pracę – jest teraz o wiele bardziej niejasne. Bezrobocie pośród ludzi młodych może sobie spadać, ale między kwietniem a czerwcem tego roku 767 tysięcy takich osób nie miało pracy. A skoro następna dostawa absolwentów zaczyna właśnie zawalać swoimi CV i tak mocno przeciążone działy HR całego kraju, sporo z nich ma jeszcze bardziej przejebane niż wcześniej.

Reklama

Nowy klimat na rynku wymaga zmodyfikowanej, ulepszonej taktyki. Główną strategią, której chwycili się absolwenci epoki Instagramu, jest przestawanie na stacjach kolejowych z tabliczkami, które informują wszystkich jak bardzo są oni niedocenieni. Na pewno widzieliście historie o tabliczkowych sukcesach, wypływające raz na jakiś czas jako artykuły w Metro. Dla przykładu – Omar Bashir w lipcu tego roku. Albo Alfred Adjani, który wylądował na (internetowych) pierwszych stronach gazet dziewiątego września, bo reklamował swój piątkowy dyplom na stacji Waterloo.

Podobno Alfreda zarzucili zaraz ofertami „będący pod wrażeniem pracodawcy”, dzięki czemu z pomocą firmy zajmującej się rekrutacją zapewnił sobie posadę w marketingu – i to w jeden dzień po swoim popisowym numerze. Żeby zobaczyć, czy dostać pracę w Wielkiej Brytanii czasów po recesji jest tak łatwo, że wystarczy nadać komunikat dotyczący twoich kwalifikacji paru podróżnym, udałam się na stację Liverpool Street, by potrzymać kilka tabliczek zachwalających moje wymyślone umiejętności.

ABSOLWENTKA SZTUK PIĘKNYCH (LICENCJAT Z WYRÓŻNIENIEM), OCENA 5 NA ST MARTIN’S, POPROŚ O CV

Ludzie zawsze wyzłośliwiają się na temat dyplomów ze sztuk pięknych. Pewnie dlatego pracodawcy wolą zatrudniać wyszkolonych księgowych, a nie kogoś, kogo wyższa edukacja polegała na łykaniu farb akrylowych i wypluwaniu ich na płótno. Mając to na uwadze, pomyślałam że sprawdzę, czy strategia tabliczkowa pozwoli mi wynieść taki marny dyplom na poziom czegoś, co ktokolwiek uznałby za wartościowe czegokolwiek.

Reklama

Jak tylko podniosłam do góry tabliczkę, przechodnie zaczęli mi życzyć szczęścia. W ciągu kilku minut ktoś podszedł i wziął ode mnie CV. Był to miły człowiek, który powiedział, że jego znajomy jest właścicielem agencji rekrutacyjnej. Chyba obiecujące. Przyszedł inny gość – Geoff. Ubrany jak dandys i pachnący płynem do czyszczenia mebli. Na wizytówce Geoffa napisano, że jest kuratorem ds. Akcji Charytatywnych i Edukacji. Z początku nie zorientowałam się co to może właściwie znaczyć, ale udało mi się mniej więcej odgadnąć, kiedy zaproponował, że zapłaci mi za zrobienie magistra.

W moim prawdziwym życiu mam już tytuł magistra i nie polepszył on specjalnie moich perspektyw na znalezienie pracy w branżach kreatywnych. Podziękowałam więc Geoffowi za jego niezwykłą szczodrość, ale odmówiłam. Nadszedł czas na zmianę tabliczki (a kiedy zabrałam się za to, Jake, mój fotograf, powiedział mi, że jeden facet który stał obok niego pozwolił sobie na uwagę: „Niech ją Bóg błogosławi, ona domaga się tylko pracy” – co sprawiło, że nabrałam ochoty znaleźć tego człowieka i mocno go przytulić).

Następne w kolejce było reklamowanie moich mistrzowskich zdolności w zakresie sokolnictwa. Możliwe że to trochę niszowe, ale pierwszą rzeczą, jakiej uczą cię w szkole biznesowej, to znaleźć swoją unikatową propozycję sprzedażową i ją wykorzystywać, wykorzystywać, wykorzystywać.

I znowu nie musiałam długo czekać na kogoś, kto przyjdzie mi na ratunek. Pewien dżentelmen w garniturze z czerwonym krawatem i czapce baseballówce bez logo zapytał, jakiego rodzaju pracy szukam. Odpowiedziałam mu, że czegoś związanego z ornitologią. Zasugerował mi, że powinnam z nim pójść i dołączyć do załogi jego biura rachunkowego. Nie czułam się wykwalifikowana, więc odmówiłam, ale przynajmniej zapewniłam sobie porządny plan awaryjny.

Reklama

Mężczyzna w bluzie z kapturem Lonsdale wyznał mi, że też szuka pracy. Spytałam go, czy chce do mnie dołączyć. Zaśmiał się i powiedział, że nie.

Od zwierząt do artykułów – następna była tabliczka reklamująca mnie jako celną komentatorkę prasową z całkiem ważnymi opiniami.

Jedyną osobą, która podeszła, okazał się ten gość od czerwonego krawata i czapeczki. Tym razem zaprosił mnie na randkę i próbował mi dać swój numer. Ponownie odmówiłam, a przez to wycofał też swoją pierwotną ofertę pracy.

Jaką wyniosłam z tego lekcję? Nikt nie potrzebuje ludzi słowa. Po fakcie mogę powiedzieć, że jeśli o mnie chodzi, to było całkiem do rzeczy.

Nieco zdruzgotana, udałam się tam, gdzie zwykle podążają przegrani młodzi dziennikarze: do świata marketingu i PR-u.

Z tą tabliczką szło na początku trochę powoli. Najprawdopodobniej prezesi firm marketingowych są już trochę znudzeni tą metodą autopromocji. Zapytałam pewną miłą parę ze Szkocji, czy nie szukają przypadkiem absolwentki marketingu. Odpowiedzieli, że szukają pociągu. Potwierdziłam więc, że znaleźli się we właściwym miejscu. W zamian nazwali mnie dobrym dzieciakiem i zapewnili, że zatrudniliby mnie gdyby mogli.

Jednak zaraz potem uderzyła we mnie fala ofert pracy. Jakiś gość wziął moje CV i powiedział, że w jego firmie przeprowadzają teraz cały tydzień rozmowy i że zadzwoni, żeby mnie umówić. Bardzo zajęta, wyraźnie wytrącona z równowagi pani z agencji marketingu i PR też wzięła moje CV i powiedziała, że będziemy w kontakcie. Potem inny gość powiedział mi, że jego firma właśnie rekrutuje i mnie wkręci.

Reklama

„Pieprzyć pisanie” – pomyślałam. „Najwyższy czas spuścić zasłonę milczenia na ten umierający fach i skoczyć na główkę do wypełnionego rozgrzanymi bąbelkami jacuzzi przesłodzonego marketingu”.

Jeszcze na haju po moim niedawnym sukcesie, poczułam się gotowa na finałową odsłonę mojego poszukiwania pracy. Jeżeli czwórka wywalczona na Coventry była w stanie zapewnić mi trzy potencjalne posady w tyle samo minut, to na pewno tak samo zadziała bycie naprawdę wrednym trollem.

Albo tak tylko mi się zdawało. Kiedy trzymałam tę tabliczkę, nie zarzucono mnie bynajmniej ofertami pracy, ale co najmniej zwróciłam na siebie najwięcej uwagi.

Lecz zanim moje polowanie zdążyło się na dobre rozpocząć, zjawiła się policja, by mnie powstrzymać. Rozmowa rozegrała się tak:

Gliniarz: Co tutaj robisz?

Ja: Szukam tylko pracy.

Gliniarz: Tutaj nie można.

Ja: Czemu nie?

Gliniarz: [chwila ciszy] Nie wiem.

Ja: To mogę tu zostać?

Gliniarz: No, w sumie to po prostu próbujesz się sprzedać, prawda?

Ja: Tak, w sumie to tak.

Gliniarz: [zwraca się do drugiego policjanta i do funkcjonariusza ochrony komunikacji miejskiej]: To czemu ona właściwie nie może tu zostać?

Gliniarz nr 2: Pojęcia nie mam. Ten koleś mówi, że to wbrew regulaminowi.

Później gość z ochrony powiedział, że mogę wrócić i spróbować znowu, jeśli zarejestruje się tam, gdzie rejestrują się uliczni grajkowie i ludzie od zbiórek charytatywnych – i przejdę przez proces ewakuacji. Wydawało mi się, że to duży nakład pracy. Nie przyszłam tam zbierać pieniędzy czy zarobić kilku szybkich funciaków na kiepskim, akustycznym coverze jakiegoś kawałka Clean Bandit. Byłam tylko mieszkającą w Londynie absolwentką z dwoma dyplomami, która próbuje znaleźć pracę.

- - -

Należę do ostatniego pokolenia, któremu powtarzano – z przekonaniem – że jeśli skończymy szkołę średnią, dostaniemy pracę, a jeśli pójdziemy na studia, to będziemy mogli zostać w życiu kim zechcemy. Oczywiście teraz wszyscy już wiemy, że to kłamstwo. Nie mam pojęcia ile czasu minie, nim znowu stanie się ono prawdą – i czy w ogóle się stanie.

Jednak na razie mamy właśnie to. Trzymałam tabliczki tylko przez kilka godzin, ale i tak poczułam się od tego nieźle wyczerpana – gorsze uczucie od tego, którego doświadczam dosłownie każdego ranka, kiedy wchodzę na portal branżowy, żeby dowiedzieć się, że nie dodano żadnych ofert pracy na stanowisku odpowiednim dla początkującego dziennikarza. Co trzeba przyznać, okazało się, że tabliczki to całkiem niezły sposób na przyciągnięcie uwagi potencjalnych pracodawców. Mimo to zastanawiam się, czy osiągnęłabym podobny poziom skuteczności jako chłopak. Wszystkie osoby, które do mnie podeszły – wyłączywszy jedną – były mężczyznami. Jeden z nich zaoferował mi nawet pracę, do której w sposób oczywisty nie miałam kwalifikacji (trzymałam tablicę zachwalającą moje umiejętności sokolnicze), po czym wycofał swoją ofertę, kiedy nie chciałam mu dać numeru telefonu.

Ale spoko, jesteś absolwentem marketingu? Idź w to. Może ktoś napisze o tobie artykuł, co najmniej.