​JUDE: Łódzcy antyfaszyści w czarnych mundurach
Wszysztkie ilustracje pochodzą z archiwum zespołu

FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

​JUDE: Łódzcy antyfaszyści w czarnych mundurach

„Historia JUDE to historia konfrontacji, nieporozumień, absurdów i oskarżeń. Trafiłem na RedWatch, pojawiały się osobiste pogróżki – musiałem się bić, czasem uciekać, czasem gonić" – mówi Wiktor Skok, wokalista zespołu

JUDE byli ewenementem na łódzkiej scenie. Zbyt hałaśliwi i zbyt radykalnie usposobieni nawet dla tamtejszych punkowców, z nagraniami wydawanymi w kilkunastu egzemplarzach, bombardujący słuchaczy zarówno muzycznie, jak i wizualnie przy pomocy filmów i druków. A przy tym bardzo łódzcy. Od zawsze łączyli estetykę nazizmu i PRL-owskiego ciężkiego przemysłu z otwartą działalnością antyfaszystowską. Z Wiktorem Skokiem, wokalistą JUDE, który kilka lat temu doprowadził do minimalistycznego upamiętnienia granic łódzkiego getta, rozmawiałem na chwilę przed rzadkim wydarzeniem, jakim jest koncert JUDE (zespół potrafi zamilknąć na miesiące, a nawet lata).

Reklama

VICE: Mamy trochę trudne czasy, sporo młodych ludzi się ideologizuje. Wasz przekaz wydaje się jasny, ale niejednokrotnie był opacznie rozumiany – twierdzono, że promujecie faszyzm. Nie obawiasz się, że wizerunek waszego zespołu, jego estetyka, może sprawić, że ktoś zafascynuje się taką skrajną ideologią? Czujesz związaną z tym odpowiedzialność?
Wiktor Skok:Takie obawy istniały od początku istnienia JUDE. Ale istniała także odpowiedzialność. Zdawaliśmy sobie sprawę, czego używamy, za co się bierzemy, czego dotykamy. Wokół pojawiali się artyści, używający podobnej symboliki itd., najgłośniejsi byli tacy, którzy brali to zupełnie bezrefleksyjnie. Pokazywali rzeczy, których nie do końca rozumieli.Potem od tego odchodzili, ale najpierw robili dużo zamieszania i głupot. My staraliśmy się widzieć i wiedzieć. Oczywiście pojawiało się wiele nieporozumień i oskarżeń, jednak – jak wszystko w Polsce – odbywało się to za naszymi plecami. Nikt nie postawił sprawy wprost, nie powiedział: „Wy jesteście faszystami, udowodnijcie że nie jesteście!". Nigdy nie żałowaliśmy swoich wyborów. Nie spowodowaliśmy samobójstwa żadnego nastolatka, nie wysłaliśmy jednej bandy przeciw drugiej.

Przypomina mi to trochę sytuację Boyda Rice'a czy Death In June, od których wszyscy chcieliby usłyszeć, że nie są faszystami.
Nie będę mówił za nich. Boyd rozwiązał bardzo po amerykańsku, w iście disneylandzkim stylu. Boyd związał się na chwilę z partią American Front. To było równie powierzchowne, jak jego udział w sprawach [Antona] LaVeya… Doug z Death In June traktuje sprawę poważnie i według mnie każdy kto przyjrzy się mu trochę dokładniej nie powie nigdy o jakimś faszyzmie w Death In June. Tak czy inaczej, większość industrialnych zespołów, które oskarża się o faszyzowanie, jest daleka od jakiegokolwiek ideologicznego podporządkowania.

Reklama

Oni używają Totenkopfa [znanego z insygniów SS], wy korzystacie ze słowa „Jude" pisanego szwabachą. To się nie może nie kojarzyć z wiadomo czym. Można używać tych symboli tylko na poziomie estetycznym?
Te symbole nie są wykorzystane bezmyślnie. Boyd Rice na szczęście nigdy nie postanowił się z tego tłumaczyć. Śledzę od lat jego akcje, poznaliśmy się, graliśmy jak suport dla NON. No cóż, nie można takich oskarżeń traktować poważnie. My też posługujemy się kodem, czy też kodami. Próbowaliśmy robić wiele aby zostać zrozumiani. Zdarzało się, że polscy naziole przychodzili na nasze koncerty (szczególnie na początku) – ponoć wychodzili z nich w szoku, kompletnie skonfundowani, dostawali coś na kształt mentalnego kopa.

Co byś zrobił, gdybyś na koncercie zobaczył faceta w koszulce z celtykiem?
Chyba nawet nie wszedłby na koncert. Dzisiejsze perturbacje polityczne, popkuturowe doprowadziły ludzi do takiego umysłowego rozjebania, że niedziwne są najbardziej absurdalne mutacje – kiedyś śmialiśmy się mówiąc „nazi hippie fuck off!", a dzisiaj naprawdę widzisz nazi-hipisów i innych mutanów. Ale my się zajmujemy przede wszystkim naszą sprawą. Robimy wiele aby to, co od nas wychodzi, nie zostało zmanipulowane. Absurdalne wokół JUDE pojawiały się raz po raz, na szczęście niektórzy przejrzeli na oczy, coś się wyjaśniło. Innych najgłośniejszych krzykaczy, scenicznych cenzorów nie ma już wokół.

Staliście się chyba bardziej akceptowani – czytam w wycinkach prasowych z lat 90. zamieszczonych na waszej stronie [tu Wiktor zanosi się śmiechem] głosy szczerego oburzenia. Dziś pisuje się raczej o waszych zasługach na scenie.
Zmieniło się bardzo wiele rzeczy wokół nas – ludzie zaczęli odczytywać pewne rzeczy w dojrzalszy, szerszy sposób. Wcześniej był szok! Ludzie ze sceny punkowej czy hc mieli z tym problem, mimo że wiedzieli kim jesteśmy i skąd przychodzimy. Historia JUDE to historia konfrontacji, nieporozumień, absurdów i oskarżeń. Do większych problemów nie doszło – choć oczywiście trafiłem na RedWatch [skrajnie prawicową stronę, na której zamieszczano zdjęcia i dane „wrogów narodu i rasy" – red.], pojawiały się osobiste pogróżki – musiałem się bić, czasem uciekać, czasem gonić.

Reklama

Wspomniałeś o dzisiejszym „umysłowym rozjebaniu", ale przecież kiedy zaczynaliście w 1993 r., wtedy nie było wcale lepiej. Po ulicach chodzili skinheadzi – i nie byli to wcale antyrasistowscy Sharpowcy. Dzisiaj tego nie ma.
Dzisiaj chodzą inaczej ubrani. Mają sportowe profesjonalne ciuchy. Wtedy obowiązywały „stroje organizacyjne". Zwracały uwagę i były chyba niewygodne, taki naziol nie mógł w tym iść na randkę… Dzisiejszy strój to raczej ciuchy Pretorian, luźne spodnie i miękkie buty do sztuk walki. Nas także nie raz brano za nazioli. Gdy graliśmy pierwszy koncert w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie, pojawił się też Stilluppsteypa z Islandii. Oni się nas autentycznie przestraszyli! Próbowaliśmy z nimi porozumieć, nie dało się! Uspokoili się dopiero potem, częstowali nas islandzkim ziołowym alkoholem. Te wszystkie nieporozumienia! Nawet bez tych ubiorów i tak ludzie a priori przyjmowali, że jesteśmy chujami i skurwysynami.

Rok 1993 – rok 2015. Jest lepiej czy gorzej?

Jest inaczej, ale nie powiem, że lepiej. Konteksty się zmieniają, my jesteśmy inni, każdy z nas ewoluował indywidualnie, zespół też się trochę zmienił. Ale to cały czas JUDE. Ani przez chwilę nie myśleliśmy, że czas się rozpaść, że nasza misja jest skończona.

A jest jakaś misja?
Istnieje oczywiście jakaś misja, ale trudno ją zwerbalizować. Myślę, że robimy coś ważnego.

Dawniej podkreślaliście, jak bardzo w upublicznianiu waszego przekazu ważne są media, wspominaliście o ich „wykorzystywaniu" do własnych celów. W tym kontekście dziwi mnie trochę wasza nieobecność w internecie. Ze dwa utwory, poukrywane gdzieś nagrania koncertowe.
Masz rację, i tutaj właśnie widać zmianę. Kiedy powstawaliśmy, nie było internetu, nie było możliwości zrobienia do it yourself całej kampanii propagandowej (akcji dezorientacji, orientacji etc.). Tak, podkreślaliśmy wagę mediów, nie tylko jako czegoś, gdzie my mielibyśmy się potencjalnie pojawić. Podkreślaliśmy to, jak one na nas oddziałują i jak my się nimi inspirujemy. To wyglądało zupełnie inaczej niż dziś. Po '89 r. nastąpiła eksplozja telewizji satelitarnych, których poziom był o wiele wyższy niż dziś, o wiele więcej można tam było zobaczyć. Na chwile odblokowano archiwa Związku Radzieckiego, pękły blokady informacyjne między krajami bloku wschodniego – wypłynęły wszystkie zakazane wcześniej materiały. Grzebaliśmy w tym, do dziś grzebiemy. Jednak w internecie jest dużo pranku, dużo kłamstw, akcji medialnych nastawionych na infekowanie półprawdami lub ewidentnymi fałszami. Korzystanie z netu to praktycznie non stop konfrontowanie się z celową dezorientacją. Wtedy rozpoznanie bullshitu było prostsze…

Reklama

Wasza strona jest bogatym archiwum.
Ale dawno jej nie ruszaliśmy. Nie jesteśmy zbytnio nastawieni na autopromocję. Zespół jest ważny, kiedy ma coś naprawdę do powiedzenia. Przecież nie będziemy pieprzyć: „Właśnie wpadliśmy do studia, zjedliśmy śniadanie, a teraz nagramy nowy kawałek" albo „Posłuchajcie naszego nowego demo!". Kaman, kogo to kurwa obchodzi? Mamy być kolejnymi pajacami, którzy chwalą się światu, że nagrali kolejną, kurwa internetową EP-kę?

Bardzo fajnie, że można jednym kliknięciem ściągnąć całą dyskografię tej czy innej legendarnej kamandy. Ale potem podchodzi do mnie jakiś gość i mówi, że „o co chodzi z tym Death In June, to jakaś piosenka harcerska". Więc tłumaczę mu, żeby posłuchał w inny sposób, na pewno nie od tyłu. Miałem szczęście wywodzić się z czasów, kiedy na płyty się czekało a one powstawały w czasie rzeczywistym. Potem słuchało się wyczekiwanego albumu, czy to Swans, Godflesh albo Coil czy Esplendor… Staraliśmy się też jechać na koncert do Berlina, poznać tych gości, porozmawiać z nimi. Robiłem z nimi wywiady do swojego pisma Plus Ultra. Pierdolę nostalgię „wtedy były piękne czasy, a teraz macie gówno" – ale zdecydowanie było inaczej. Wracając do internetu, my jesteśmy zespołem, który przede wszystkim gra, próbuje i męczy się z tworzywem, a nie wystawia gębę przez okno i krzyczy „tu jestem!".

Na koncert Psychic TV w Warszawie też czekasz?
To jest zespół, z którym kiedyś, jeszcze przed JUDE, się identyfikowaliśmy. Jeszcze zanim pojawił się ten techno beat. Kiedy Genesis [P.Orridge – frontman Psychic TV – red.] zmienił swoją osobowość, ubiór i siebie w czasach pigułki „E", mieliśmy mieszane uczucia. Gdybyśmy mieszkali w normalnym świecie, gdzie artysta pojawia się co rok z nowym programem, byłby to zwykły koncert na trasie. Wydarzenie sceny indus, post indus, na której też jesteśmy. Tutaj urasta to do „przełomowego wydarzenia". Ale oczywiście pójdę tam, jeśli będę mógł. Dobrze, że teraz takie bandy mogą tu występować częściej. Pierwsza myśl o sprowadzeniu Psychic TV do Polski pojawiła się już pod koniec lat 80. gdy Derek Jarman przyjechał na pokaz swoich filmów do Warszawy. Podczas oficjalnej dyskusji, tłumacz przekazując pytanie o współpracę z Genesisem P.Orridgem, przełożył „Jak ci się układa współpraca z zespołem Genesis?". Na projekcji Angelic Conversation w fotelach za nami siedziały Monika Jaruzelska i Małgorzata Potocka, które próbowały robić za gwiazdy. Nalewaliśmy się z tego totalnie.

Reklama

W każdej rozmowie z wami pojawia się kontekst „łódzkości", tamtejszego przemysłowego szumu. Ale przecież dzisiejsza Łódź jest cholernie zdeindustrializowana. Sam współtworzysz klub DOM usytuowany na OFF Piotrkowskiej – pofabrycznej przestrzeni, gdzie możesz zjeść obiad w cenie raczej zaporowej dla pracownika fabryki.
Nawet my musimy się żywić gdzie indziej! Jeśli chodzi o Łódź, to ona nadal jest totalnie upośledzonym postprzemysłowym miastem. Przemysł już w latach 70. przenosił się na obrzeża. Miasto pierwotnie wybudowano wokół fabryk, tych które były w centrum: fabryki Geyera, Ramischa, Poznańskiego… Późniejszy przemysł – strefy przemysłowe i magazynowe, takie jak Teofilów czy Zarzew Lodowa, były próbą walki z monokulturą tekstylną. W Łodzi pojawiły się inne gałęzie przemysłu. Na obrzeżach miasta nadal sporo jest jakichś zakładów, montowni, dużych hal magazynowych. Nas zawsze przyciągały właśnie takie przestrzenie. Bardziej niż ceglane fabryki od dawna już otoczone nostalgią. Odróżnialiśmy kolejne ery i style w projektowaniu hal. Na własny użytek przygotowywaliśmy taką chronologię przemysłu, bazy zdjęć stylistyk różnych okresów w architekturze przemysłowej Łodzi – skończyliśmy się na latach 70. Na tej architekturze także narastały kłącza, część ceglanych budynków w latach 70. tynkowano czy obudowywano ohydnymi sidingami. Deindustrializacja, o której wspominasz, to także kolejna mutacja, krok ku upadkowi lub czemuś nieznanemu w dziejach tego miasta…

Reklama

Członkowie JUDE to Jacek Walczak, Konrad Grajner, Michał Wojewoda, Maciej Derfel i Wiktor Skok.