FYI.

This story is over 5 years old.

Kultura

​Na dnie telewizji

Święta były dobrą okazją, by zajrzeć diabłu w oczy – w jednym jego ślipiu zobaczyłem „Celebrity Splash", a w drugim „Małych Gigantów". Postanowiłem zmierzyć się z demonem

Źródło ilustracji: Youtube

„Dzisiaj głową rodziny jest ten, kto decyduje, na jaki program nastawić telewizor" – powiedział kiedyś Peter Sellers, słynny brytyjski aktor. O aktualności jego słów można się było przekonać, zasiadając niedawno z rodziną do świątecznego stołu: pośród cioć, wujków, żyjących jeszcze dziadków i prawie obcych kuzynów, samiec alfa uruchamiał pilotem telewizor. Tym samym „grające pudło" stawało się kolejnym towarzyszem zgromadzenia, dostarczając tła do rodzinnych dysput lub przynajmniej usprawiedliwiając niezręczną ciszę między posiłkami.

Reklama

Od lat nie oglądam telewizji – mimo to wiem, że jej wachlarz tematyczny nie rozpieszcza: tasiemcowe seriale, filmowe powtórki lub skopiowane zza granicy formaty z udziałem polskich gwiazd (gwiazd, hehe). Święta były dobrą okazją, by raz jeszcze zajrzeć diabłu w oczy – w jednym jego ślipiu zobaczyłem „Celebrity Splash", a w drugim „Małych Gigantów". Postanowiłem zmierzyć się z demonem.

Zacząłem od celebrytów, których zadaniem jest skakanie do wody. Podobno oglądanie tego widowiska na żywo w poznańskich Termach Maltańskich to koszt 35-38 zł od osoby, czyli prawie połowa stawki za show w prawdziwym cyrku. No ale zamiast anonimowego słonia w brokacie lub bezimiennych tańczących żyraf, tu można zobaczyć ludzi, których twarz gdzieś tam się już pokazywano: był rolnik, który szukał kiedyś żony – jest modelka, która tańczy dla Donatana. Czy dla takich okazów zajebistości warto upchnąć się pod kopułą razem z resztą fanów wysokich lotów i spektakularnych upadków? Zajęte miejsca na widowni albo świadczą o tym, że warto – albo w Poznaniu nie ma cyrku.

Ilustracja: Łukasz Kowalczuk

Gwoli ścisłości, dla tych, którzy dopiero teraz włączyli odbiorniki i wcześniej opierali się pokusie, by sprawdzić co to „Celebrity Splash": to program będący częścią wiosennej ramówki Polsatu, legendarnego kanału znanego choćby z takich hitów, jak „Świat według Kiepskich" czy „Trudne sprawy". W „CS" co tydzień możemy śledzić poczynania 6 śmiałków, którzy zmagają się z grawitacją. Chociaż ich występ zamyka się w ok. 10 sekundach, cały program trwa 2 godziny! Całokształt cieszy się jednak sporą popularnością – jak podaje wyborcza.biz — „Celebrity Splash" zbiera przed odbiornikami średnio 2,5 mln widzów.

Reklama

Zachodzę więc w głowę, co utrzymuje tak dużą frekwencję przed telewizorami? Może to dotąd skrywana miłość Polaków do zawodów w skokach do wody — tak wielka, że widzowie są gotowi oglądać nawet amatorów, niezdarnie imitujących prawdziwych sportowców? Stawiam jednak na umiłowanie do widowiska, jakim jest zmuszanie uczestników zabawy do robienia rzeczy, na których się nie znają: niech bokserzy tańczą, aktorzy jeżdżą na łyżwach lub tresują zwierzęta, a rolnicy skaczą do basenów. Coś takiego musi przecież zaowocować jakąś zabawną sytuacją, niespodziewanym zwrotem akcji lub przynajmniej bolesnym upadkiem. Znana buzia z impetem uderza o twardą taflę wody? Bezcenne, będzie o czym rozmawiać przy porannej kawie.

„Chcemy, by tu wyrósł fioł. Naprzód marsz, chcemy show. Chcemy cudów, co wylecą z szafki. Po pracowitym całym dniu. Chcemy najprawdziwszy cud […]" – śpiewał młody Waglewski. No więc szukamy cudów i idziemy krętymi ścieżkami rozrywki w głąb lasu. Co czeka w tej kniei? Może „Jak oni spawają" – ja to już widzę: w każdym odcinku gwiazdy dostają jakieś pręty do przerobienia na sanki lub rowerki. Pod koniec programu SMS-em wybieramy, który dom dziecka otrzyma dary.

No, ale jak już jesteśmy przy temacie dzieci…

Zastanawiam się, czy Kuba Wojewódzki lub któraś z koleżanek jurorek przyklasnęliby talentowi 11-letniego Jacksona Nicolla, wcielającego się w rolę tancerki GO-GO, gdyby taki show pojawił się w programie „Mali Giganci"? Powyższa scena pochodzi z komedii „Bad Grandpa", gdzie wtórujący chłopcu Johnny Knoxville obśmiewa w niej chore ambicje rodziców, pędzących swoje dzieci w światła reflektorów. To, co w filmie jest piętnowane, w nowym programie stacji TVN, traktuje się jako przejaw odwagi, ambicji, pionierskości opiekunów. W końcu pchają pociechy do sukcesu i sławy.

Reklama

„Szukaliśmy nowych pomysłów, a w ostatnim czasie nikt nie próbował emisji programu z utalentowanymi dziećmi" – powiedział Bogdan Czaja, zastępca dyrektora programowego Grupy TVN, w rozmowie dla portalu Wirtualnemedia.pl. Wspomniane poszukiwania zaprowadziły ekipę aż do Meksyku, skąd ściągnęli format „Pequeños Gigantes" i przystosowali go do polskich realiów. Innymi słowy, stworzyli „Mam Talent" z udziałem dzieci w przedziale wiekowym 4-12 lat. Można by teraz zadać pytanie, czy występ w programie, gdzie ów talent pociech przycina się do telewizyjnego formatu, to marzenie kilkulatka, czy jego nadgorliwego rodzica – odpowiedź wydaje się oczywista. Tym bardziej smuci ten kolorowy wybieg, na który wypuszcza się mało kumające sytuacje dzieciaki. Umiejętności uczestników są oceniane wraz z ich osobowościami. Maluchy przy okazji dostają szybki kurs z konieczności rywalizacji, porównywania się do innych, handlowania swoimi pasjami, które sprowadza się produktu i karty przetargowej, czy ktoś jest fajny czy nie. Prawda czasu i prawda ekranu, wszystko dostajemy na tym samym kanale.

Oczami wyobraźni widzę szkraba, który od małego uczy się grać na pianinie — bo przecież, kurwa, każde dziecko woli grać Gershwina, zamiast bawić się na huśtawkach, c'nie? Tak więc męczy te klawisze, trenując po kilka godzin dziennie. Wszyscy w rodzinie chwalą dziecko, że tak ładnie mu to wychodzi, że MA TALENT. A skoro ma, to dziarsko idzie przed (chyba już etatowe) jury w programie, bo przecież w domu mówili, że będzie super. A tu „no i chuj, no i cześć", bo jurorom się nie podobało. Czy w takim przypadku dziecko ma jeszcze talent, skoro profesjonaliści show-biznesu uznali inaczej? Powinno kontynuować nauki, czy dostać kare od rodziców, że nie przeszło próby? Przypominają się tu słowa Dave'a Grohla, perkusisty Nirvany i lidera Foo Fighters, który jasno wyraził swoje zdanie na temat programów typu Talent-Show:

Reklama

„Za każdym razem, kiedy myślę o dzieciakach występujących w programach typu American Idol, mówię sobie: Ok, a więc tak teraz zostaje się profesjonalnym muzykiem. Stoi się w kilometrowej kolejce przez 8 jebanych godzin z setkami innych ludzi, potem daje się z siebie wszystko, występując przed osobą, która mówi, że to się kurwa nie nadaje. Wyobrażasz to sobie? Coś takiego niszczy następne pokolenia muzyków!".

Tyle że nie trzeba szukać mądrości gwiazd zza wielkiej wody. Pamiętam rozmowę z Tomkiem Makowieckim i jego reakcję, gdy spytałem o wspomnienia po pierwszej edycji Idola, w której brał udział:

„Przyjeżdżał samochód, zawoził i odwoził na próby. Wiesz, masz 16-17 lat, a oni traktują cię jak jajko i roztaczają wizje kariery. Potem nagle odpadasz i wszyscy mają cię w dupie, dostajesz bilet drugiej klasy i jedziesz do domu. Okazuje się, że pokazali cię kilka razy w telewizji, ale nic za tym nie idzie".

Patrząc na kierunek, w którym zmierza telewizja, powstaje oczywiste pytanie: co czeka nas w przyszłości? Co zobaczę za rok, gdy znów postanowię zmierzyć się z czarnym tworem o monolitycznych kształtach, dysponującym kilkudziesięcioma kanałami załamki. Już teraz zaryzykuję stwierdzenie, że będzie jeszcze ciekawiej.

Słupki oglądalności się zgadzają, a biznes się kalkuluje. Nie ma powodów, by telewizyjni dygnitarze mieli zawrócić z obranej drogi, skoro jej kierunek przyciąga tak wielu odbiorców. Nie zapominajmy też o Telewizji Polskiej, która walcząc o widza, godzi się na podyktowany popularnością format – już teraz TVP2 raczy nas „The Voice of Poland". Lud wymaga, lud dostaje – układ jest prosty. Gdybyśmy wszyscy oglądali np. Teatr Telewizji, może teraz pisałbym, że rzygam Szekspirem.

Wierzę jednak, że popularne hasło „jesteś tym, co jesz" nie tyczy się tylko naszych żołądków, ale też tego, czym karmimy nasze mózgi — co więc będzie, jeżeli wypchamy głowy gównem?