FYI.

This story is over 5 years old.

imprezy

Milenialsi odkryli, że imprezowanie jednak jest do dupy

Choć raz się wyśpij. Idź na spacer do parku. Jeśli wychodzisz nie „gdzieś", a zupełnie donikąd, naprawdę możesz dojść w naprawdę fajne miejsce i poznać świetnych ludzi

Na zdjęciu: Spoko ziomek ze stocku Getty

Milenialsi na każdym froncie walczą o zmianę konwenansów i podważają istniejące zasady: głosują na ludzi, którzy prawie wygrywają wybory, jeżdżą na „hoverboardach", które niczym nie różnią się od Segwayów i sami piszą ocieplające wizerunek pokolenia artykuły. Na przykład o tym, że są pierwszym pokoleniem, które odważyło się głośno powiedzieć, że wychodzenie z domu jest do kitu.

Reklama

„To wspaniali ludzie – kanapowe ziemniaki", tak opisuje ich „New York Post" w jednym z najbardziej niesamowitych artykułów, jakie czytałem. Cośmy znów takiego zrobili? Wgapiamy się w ekrany komórek i telewizorów częściej niż generacja X, unikamy bezpośrednich kontaktów z innymi ludźmi i mamy nieco na wszystko wywalone. „Coraz więcej młodych ludzi woli spędzić wieczór w domowym zaciszu". Jesteśmy takimi antyspoko, że nawet nie pijemy. „Wyniki opublikowanej w tym roku przez Heinekana ankiety pokazują, że 75 procent spośród milenialsów, którym w ogóle chce się wyjść z domu, ogranicza wtedy picie".


Dla starych duchem. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


„The Post" wymienia powody, dla których jesteśmy lamusami, posługując się choćby wypowiedzią neurochirurga twierdzącego, że poziom przemęczenia wśród młodych wciąż wzrasta. Przypomina też, że imprezowanie w dużym mieście jest drogą sprawą. Jednak nawet ci z nas, którzy nie są permanentnie spłukani i zajechani, mają do roboty lepsze rzeczy, niż typowe walenie szotów w barze i czekanie, aż impreza się rozkręci. Może ma to coś wspólnego z mediami społecznościowymi ? O, albo z randkowaniem! Przecież szlag je jasny trafił, prawda?

„Wiesz, całe to «Netflix and chill», czy jak tam to nazwać… stało się czymś na kształt trendu", powiedział „Postowi" jakiś milenials.

Jasne, że zwyczaj spędzania wieczorów w domu można wyjaśnić przyczynami pokoleniowymi – w końcu nic dziwnego, że ludzie dojrzewający między atakami na WTC a kryzysem finansowym będą oszczędniejsi i bardziej świadomi kulturowo od poprzedniej generacji. Tylko przypomnę, że „poprzednia generacja" to ludzie, którzy nie mogli pogodzić się z faktem, że flanela stała się modna, a ich ulubionym serialem była opowieść o sześciorgu ludzi przesiadujących w kawiarni, w której czasem ktoś uprawiał z kimś seks. Milenialsi nie mają nic wspólnego ze zwyrodniałymi hedonistami z Przyjaciół. Nie próbują udomowić egzotycznych zwierzątek, na przykład małpek. To oszczędni i unikający ryzyka ludzie, którzy nie pozwalają sobie na zgubienie w toku wieczornych wydarzeń granicy między sobotnią nocą a niedzielnym porankiem.

Reklama

Nie sposób pominąć faktu, że milenialsom raczej się nie przelewa, więc może nie ma nic dziwnego w tym, że nie chcemy utopić w melanżu kilku stów tylko po to, by ocknąć się Bóg wie gdzie bez butów i z potwornym bólem głowy. A może przyczyną jest to, że prawdziwi „milenialsi" to ludzie w okolicach trzydziestki. Ludzie, którzy wiedzą, czym jest trzeci filar, nie są zobligowani do spędzania weekendów na wciąganiu w sraczach wszystkiego, co jest białe i się kruszy i spędzaniu kolejnych siedmiu godzin na parkiecie lub zażartej dyskusji na temat Smoleńska.

Jednak trend opisywany na łamach „The Post" pokazuje, że milenialsi dokonali pewnego przełomu. Dotychczas większość młodych ludzi sporą część wolnego czasu spędzało „gdzieś" wychodząc, co zwykle oznaczało przyswojenie dużej ilości napitków lub jakiejś lekko trującej rośliny, seks z nieznajomym i pobudkę na jakimś wypizdowie. Zaś ludzie nieco starsi i rozsądniejsi wyśmiewali młodzików, twierdząc, że za ich czasów zielsko było zdrowsze, a stosunki odbywane pod gołym niebem – mniej cyniczne. Po pewnym czasie dzieciaki stwierdzały, że pora się ustatkować i resztę życia poświęcić na walkę o przetrwanie pod jarzmem systemu ekonomicznego. Czasem, spacerując, śmieją się w głos, przypominając sobie głupoty, z których już przecież wyrośli, bo zastąpiły je spotkania ze znajomymi, podczas których wszyscy streszczają sobie nawzajem odcinki oglądanych seriali. Najbardziej przegiętą rzeczą, jaką zdarza im się robić, jest wzbogacanie posiadówek odrobiną zakazanej rośliny.

Milenialsi – jeśli wierzyć „The Post" – szerokim łukiem omijają kace. Nie dla nich pobudki na wypizdowie, na które w sumie nie masz ochoty, ale czujesz, że zginiesz w pomroce dziejów, jeśli nie poprzedzisz wyjścia na niedzielny brunch rzyganiem i przypominaniem swoim znajomym, że powinni odradzać ci mieszania alkoholu z zielskiem. Pieprzyć wychodzenie gdziekolwiek. Pieprzyć „gdzieś". Wysokie ceny, tłum ludzi, smród, marne kapele i jeszcze gorsi DJ-e. Nie warto.

Wiecie, co natomiast warto robić? Gnić w chałupie i oglądać telewizję. Próbowaliście? Wystarczy wbić się w dres, zamówić szamę przez telefon, jeść łapami, a po wszystkim walnąć się na wyro. To coś, co w przeszłości uchodziłoby ze wielki luksus. Przecież kiedyś ludzie musieli martwić się suszą, zarazą i zgrają facetów z mieczami, cwałujących w stronę ich miasteczka. Nie wolno nam zapomnieć o małych przyjemnościach, do jakich należy kieliszek wina, dach nad głową i ekran, na którym zobaczysz wszystko, co tylko ci się wymarzy.

Dziś może zostań w domu. Kup butelkę przyzwoitego czerwonego wina lub burżujskiego piwa rzemieślniczego, warzonego z dodatkiem skórek pomarańczy czy czegośtam. Obejrzyj cały koncert Pirnce'a lub całą masę odcinków jakiegoś śmiesznego serialu. Albo olej to wszystko, przyjmij formę leśnego dziadka i poczytaj książkę. Choć raz się wyśpij. Idź na spacer do parku. Jeśli wychodzisz nie „gdzieś", a zupełnie donikąd, naprawdę możesz dojść w naprawdę fajne miejsce i poznać świetnych ludzi.