FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Trawa vs. Prochy

Prawie przez dekadę leczyłam swoje schizy ziołem.

Pierwszy psychiatra, który zdiagnozował u mnie zaburzenia dwubiegunowe i który zasugerował, że powinnam stosować lit, spotkał się z gniewem mojej mamy, mistrzyni pasywnej agresji. „Pytał pan czy ćwiczy? Czy zdrowo się odżywia?” (mówiąc to obczajała zestaw z Maka na biurku lekarza). „Wie pan ile trawy jara?”. Lekarz podziękował nam i zostałyśmy z pustymi rękoma.

Byłam zdezorientowana. Miałam 15 lat. Byłam pewna, że po tej wizycie dostanę chociaż pamiątkowe farmaceutyki. W samochodzie zapytałam więc matki, co się właśnie stało. Powiedziała: „prochy zamienią cię w robota, w zombie. Nie będziesz brała litu – jesteś kreatywna.”

Reklama

“Spoko” odpowiedziałam, próbując, aby ton mojego głosu wyrażał ultimatum, jakbym miała cokolwiek do gadania. „Trawa zostaje.”

“Śmiało” odpowiedziała. Przez kolejne 9 lat sama leczyłam się ziołem.

Badania lekarskie nie określają jednoznacznie, czy była to słuszna decyzja. Niektórzy twierdzą, że szczep sativa zmniejsza objawy zaburzeń nastroju, takich właśnie jak choroba afektywna dwubiegunowa. Z drugiej strony, receptory kannabinoidowe znajdują się w tym samym miejscu w mózgu, które odpowiada za krytyczne myślenie i postrzeganie, kto wie czy trawa nie wpływa więc na pogorszenie. Jedna osoba na trzy, cierpiąca na chorobę afektywną, przyznała się do przynajmniej jednej próby samobójczej. Byłam zdesperowana. Chciałam, żeby ktoś lub coś szybko mnie poskładało i naprawiło. Tym czymś okazała się dla mnie trawa.

Przed tym badaniem lekarskim rzadko paliłam. Tylko czasami. Może okazjonalnie w weekendy, w lesie, ze znajomymi, później siedzieliśmy u kogoś na chacie i oglądaliśmy Half Baked wyobrażając sobie jak to elfy dostarczają nam nieskończoną ilość precli.

Po usłyszeniu diagnozy i na świeżo po wypisaniu ze szpitala, gdzie leczyłam się z nastolatkami słuchającymi Marilyna Mansona, którzy opowiadali o tym, jak ich ojcowie odrywali im paznokcie obcęgami, albo mieli wizję z zombiakami próbującymi ich oskalpować w roli głównej, świadomie postanowiłam, że czas skończyć okazjonalne randki z trawą, na rzecz poważnego związku.

Reklama

Parafrazując Nelly’ego: jarałam co parę godzin, zupełnie jakby to był lek na receptę.

Palenie i pilnowanie, żeby nikt mnie nie złapał, kiedy byłam naprawdę upalona, było dużo łatwiejsze, niż ukrywanie mojej wypełnionej ropa, pozszywanej rany, która biegła wzdłuż mojego przedramienia, a pojawiła się mimowolnie podczas pobytu we wspomnianym powyżej szpitalu.

Poszłam na studia, przez większość czasu byłam zjarana, nie miałam problemów z czynnościami typu: “idź na zajęcia, przeczytaj jakieś książki, chodź na zajęcia dodatkowe, jedz płatki z mlekiem, śmiej się z rzeczy, które cię nie śmieszą”.

Pojawiały się kilkudniowe przerwy w jaraniu, kiedy musiałam “nadrobić zaległości”, czyli na przykład napisać 30-stronicową pracę, czy parę artykułów, albo też zrobić rzeczy, których normalnie nie mogłam wykonać, bo byłam zbyt zjarana, albo miałam na to wyjebane. Po irytujących 24 godzinach w trzeźwości, ten piękny, maniakalny pęd brał nade mną przewagę. Nie mogę ująć tego stanu innymi słowami niż mówiąc, że było kurewsko dobrze. Kreatywność na najwyższym poziomie, po zrobieniu wszystkiego, co trzeba zrobić, nie możesz po prostu przestać.

W tym czasie moje niekończące się rozmowy z nieznajomymi zawsze wydawały mi się takie “znaczące”, a mój umysł wypełniony był tylko “samymi świetnymi pomysłami”, a ja NIE BYŁAM W STANIE PRZESTAĆ PRACOWAĆ. Tłumaczy to, dlaczego dołączyłam do miliona kółek, studiowałam dwa kierunki, a w czasie studiów miałam trzy lub cztery płatne prace, to jednak wciąż było za mało.

Reklama

Można by pomyśleć, że wszystkie te zajęcia i obowiązki były zdrowym objawem przejawu mojej kreatywności, mojej energii – chociaż nazywanie tego energią może być złym pomysłem, bo ma to dość pozytywny wydźwięk. Wiadomo, że fantastycznie jest czuć, że się wiele zrobiło i nabrało tej pewności siebie (mogę rozmawiać z każdym o wszystkim), ale towarzyszy temu olbrzymi stres, zgrzytanie zębów i wieczny brak snu.

Kiedy dotarłam już na szczyt świata, wychodziłam do klubów, obcy ludzie stawali się moimi przyjaciółmi, a ja wciąż piłam. Lizałam się z kolesiami, którzy nigdy nie byli moimi chłopakami, uda bolały mnie od dociskania pedału gazu podczas jazdy motorem, budziłam się w namiocie na jakiejś plaży w Australii, nie będąc w stanie przypomnieć sobie jak się tam dostałam, w jakim mieście byłam, ani nawet jak mam na imię i ile mam lat.

Mimo, iż w tych czasach rozmawiałam prawie z każdym i byłam bardzo arogancka, samotność zawsze wyciągała ku mnie swoje macki. Wszyscy dookoła mogli po prostu wrócić do domu i uznać, że noc się skończyła, ja nigdy nie potrafiłam tego zrobić. Wmawiałam sobie, że ten stan nigdy nie minie, że wszyscy mnie nienawidzą, albo, że nigdy nie wmieszam się w tłum i nie będę „normalna.” Wtedy właśnie stałam się destrukcyjna, miałam myśli samobójcze (nienawidzę tego określenia). Zdarzało się, że poddawałam się temu uczuciu, przedawkowałam parę razy, okaleczałam się. Dwa razy wylądowałam przez to w szpitalu, było jednak dużo więcej akcji przybliżających mnie do śmierci, które, mimo wszystko, do tego nie doprowadziły.

Reklama

Ostatnio głośno było o paru przypadkach ludzi owładniętych jakąś manią: np. ten bogaty koleś, który stracił swój towar na targach i wydał 20 milionów dolarów na walki na poduchy zanim zarejestrował się w szpitalu psychiatrycznym; jakiś dzieciak z Orange County, który zaginął, a został odnaleziony po tym, jak próbował obrobić Subwaya; koleś z Detroit, który próbował udusić swojego pasierba, ale był tak zrobiony, że myślał, że naprawdę to zrobił. Niektórzy zbijają się z tych historii, bo na pierwszy rzut oka dotyczą one jakiś psycholi, ale dobrze wiem jak to jest zapomnieć, że musimy ponosić konsekwencje wszystkich naszych czynów. Kiedy dopada mnie ten stan, mam ochotę albo coś rozjebać, albo kogoś zabić. Czuję się jak dziki zwierz. Chcę wbić moje zęby w coś, co jeszcze żyje. Poczuć jak wierzga, a później umiera. Rozerwać mięcho gołymi rękoma. Wyssać kości.

Nigdy nie skrzywdziłam nikogo, zawsze robiłam to sobie. Obsesyjnie tnę sobie ramiona. Pamiętam jak kiedyś powiedziałam jednej lasce, która mnie wkurwiła, bo śmiała się z mojego głosu, że zabiję ją i całą jej rodzinę. Zdenerwowała się, nie dziwię się jej. Nie zadałabym sobie tyle trudu, żeby znaleźć jej adres, śledzić jej bliskich. Kiedy mam maniakalne napady czuję, że mam moc, albo napawam się iluzją, że tak jest. Zazwyczaj czuję się jednak totalnie bezsilna.

Moja relacja z napadami maniakalnymi przypomina bardzo sinusoidalną miłość, opierającą się na relacji od miłości po nienawiść. Wiem, że straszenie obcych jest złą rzeczą, jednocześnie uwielbiam ten przypływ mocy i mogłabym się tak czuć na wieki wieków. Mój lekarz mówi, że ludzie cierpiący na zaburzenia dwubiegunowe są odporni na leczenie. Leki wykluczają depresję, ale jednocześnie zmniejszają to uczucie bycia na wiecznym haju.

Reklama

Mając to na uwadze czasem staram się wyczilować, przestaję jarać na jakiś czas, żeby wreszcie porządnie się wyspać. Kładę się do łóżka, nie wstaję z niego przez parę dni i zajadam wszystko. Nie wiem, czy potrafię stwierdzić, że miałam depresje, albo doła ( co by nie było – byłam na haju). Kiedy jestem zjarana nigdy nie mam ochoty się ciąć, czy okaleczać w inny sposób. Chyba nie jestem tak produktywna, chociaż potrafię wówczas zjeść tonę lodów w zastraszająco szybkim tempie. Jestem jednak przekonana, że ta autodestruktywna potrzeba jest zakorzeniona głęboko we mnie.

W związku z tym, że miałam niedawno super nockę w ulubionym oddziale dla psycholi w Nowym Jorku, który był przepełniony więźniami, prostytutkami, była tam też 80-letnia kobieta, która miała jazdy jak z Reguiem dla snu i wciąż powtarzała „Tatuś powiedział, że nie mogę wchodzić do kuchni” pocąc się przy tym niemiłosiernie mocno, tak że włosy przyklejały się jej do głowy, uświadomiłam sobie, że być może czas ograniczyć palenie do koniecznego minimum.

Drugi lekarz, który powiedział mi, że cierpię na chorobę afektywną, bądź, że są pewne przesłanki, by tak twierdzić, oraz że nie możemy być całkowicie pewni, dopóki nie będę całkowicie „czysta”, zobaczył mnie zachowującą się jak nałogowiec (stawałam się agresywna, zaprzeczałam wszystkiemu). Nawet jeśli nie jestem uzależniona. Nie chcę rzucać trawy. Spędziłam prawie dekadę usprawiedliwiając moje ćpanie, wszystko więc się we mnie zaciska na samą myśl, że trawa może sprawiać że czuję się świetna lub że przyczynia się do jakiś niefajnych akcji dziejących się we mnie. Muszę złamać ten cykl, zmienić pewne nawyki. Dlatego dla dobra sprawy, tymczasowo, zdecydowałam się przestać palić.

Spanie jest do bani, nic już tak dobrze nie smakuje i jem aspirynę jak przekąski. Praca idzie mi lekko, kreatywność znów ze mnie wypływa, ale jakiś ledwo słyszalny głos we mnie mówi mi, że, podczas gdy mam więcej siły i zapału, podniósł się również mój poziom stresu i niepokoju. Cholernie boję się, że zrobię coś głupiego i coś spieprzę, nie wychodzę więc z domu, nie spotykam się z nieznajomymi, nie tryskam świetnymi pomysłami. Czuję się jak odludek. Duszę się.

Mój nowy psychiatra, który niechętnie zapisuje mi leki na receptę, mówi, że jedyne, co może mi dać, to prochy zwalczające stany lękowe, które są  -  jak to on mówi – podobne do trawki. Czy nie lepiej byłoby więc zapalić? Czy mało mamy jeszcze smutasów na prochach? Poza tym, wydaję mi się, że mam rację mówiąc, że leki te nie sprawią, że Klan stanie się najlepszą dostępną rozrywką, a cytowanie Nelly’ego ma sens.