SAMA TREŚĆ: Dobre, naprawdę dobre

FYI.

This story is over 5 years old.

Kultura

SAMA TREŚĆ: Dobre, naprawdę dobre

Główna gałąź dyskursu o kulturze przeniosła się na portale społecznościowe, tu gdzie mieszkają wszyscy recenzenci, selekcjonerzy narodowej reprezentacji piłkarskiej, sami znawcy kina, eksperci od muzyki

Skoro (przynajmniej ilościowo) główna gałąź dyskursu o kulturze przeniosła się na portale społecznościowe, a wśród nich (przynajmniej ilościowo) prym wiedzie niezmiennie Facebook, to zastanówmy się nad tym, jak ten dyskurs wygląda. Owszem, internetowa formuła komunikacyjna niejako z definicji wymusza skrótowość, ale jeszcze niedawno sądziłem, że są jakieś granice przyzwoitości. Dziś powoli tracę nadzieję, że większości dorosłych ludzi wypowiadających się publicznie na temat wytworów kultury zależy na czymkolwiek innym, niż hałaśliwe zaznaczenie swojego terenu i bycie z tego powodu (i z siebie) cholernie zadowolonym. O czym konkretnie mówię?

Reklama

"Dobre, naprawdę dobre". "Świetne". "Przeciętne". "Takie sobie". "Fatalne". "Żenada". "Znakomite". "Całkiem fajne". "Nudne". "Mega". "Dramatycznie złe". "Tragedia". "Ależ sztos!". "Wspaniałe". "Nic specjalnego". "Do kitu". "Fantastyczne". "Nie tak dobre, jak ostatnie". "Lepsze niż ostatnie, ale nie tak dobre, jak przedostatnie". "Najgorsze jego, ale i tak nie tak złe jak kogośtam". "Równie okropne jak to co zrobił przedtem". "Mam nadzieję, że nowa nie będzie tak słaba jak poprzednia". "Może nie tak dobry jak jego poprzedni, ale na pewno lepszy od drugiego i trzeciego, a może i pierwszego". "Czemu wyjeżdżasz z czymś tak złym?". "Nie są tak złe, jak ich – są równie dobre (a może i lepsze)". "Jak to, przecież to znacznie lepsze?".

Serio, typiary i typy. PO CO wam to. Po co.

Dobrze, uściślijmy jedno. Ja wiem, doskonale wiem, po co Wam to. Ale potrafię to zaakceptować tylko wtedy, kiedy przyjmiemy, że mentalnie macie wciąż kilkanaście lat. No, max dwadzieścia parę (tak do końca studiów). I w sumie nie ma w tym nic złego. Młodość rządzi się wszakże swoimi prawami. Kiedy jesteśmy młodzi, to bardzo chcemy zaznaczyć swój teren. Zdefiniować siebie, polansować się, pokazać jakie z nas kozaki. Doprecyzować to kozactwo w najdrobniejszym szczególe, ŻEBY BYŁA JASNOŚĆ. Bo cenimy drugą i trzecią płytę tego zespołu, ale debiutu nie cenimy, a czwartą i piątą uważamy za złom. Ostatni film tego reżysera do nas nie przemawia, bo ten reżyser skończył się 10 lat temu. I tylko późne książki tego pisarza są fajne. Tylko je wypada lubić. Za młodu ten pisarz był lamusem. To takie ważne. Że ten przedostatni film był spoko, co nie znaczy, że najnowszy jest tak fajny jak tamten. Ja to rozumiem. Wiem, że to ważne. Luz. Też miałem kiedyś kilkanaście lat.

Reklama

Aczkolwiek na dłuższą metę wygląda to nieco groteskowo. Bo przychodzi taki moment w życiu każdego dojrzałego człowieka, w którym powinien odpowiedzieć sobie na zajebiście ważne pytanie, a mianowicie: na ile istotne w skali od 0 do 10 dla reszty świata jest to, że według Was ta nowa płyta jest najlepszą tego artysty od czasu jego debiutu, oczywiście pomijając jego trzeci album, który jest poza konkurencją i jest znacznie lepszy od czwartego krążka i trochę lepszy od drugiego, ale nie tak dobry jak najlepsze rzeczy jego poprzedniej kapeli. W sensie, jeśli to NAPRAWDĘ jest istotne dla kogoś, kto to czyta – to super. Jeśli ktoś to faktycznie lajkuje, komentuje, czeka na te opinie i co więcej, ROZUMIE, co stoi w tym przypadku za słowami wartościującymi – to piszcie sobie, ile dusza zapragnie.

Zresztą w ogóle wykluczmy z całego procesu tzw. "krytyków". Jeśli ktoś poświecił kilka czy kilkanaście lat na pisanie o (pop)kulturze ze szczerej pasji i na każde jedno "dobre, naprawdę dobre" napisał pięć akapitów pogłębionej, merytorycznej rozkminy, to właściwie może sobie z tą swoją dziedziną robić, co chce. Może sobie oceniać każde napotkane dzieło w skali z dokładnością do jednej tysięcznej. Może sobie nawet szukać odpowiedzi na tak fascynujące pytania matematyczno-humanistyczne jak np. "Ile liter o z kreską zawiera trylogia Henryka Sienkiewicza" ("Tytus, Romek i A'Tomek" – moja ukochana księga XIV). Mówiąc w skrócie: może sobie posolić ubranie.

Reklama

Ale zostawmy to. Ja tu mówię o normalsach. A wśród nich też są najwyraźniej sami "recenzenci internetowi". Sami selekcjonerzy narodowej reprezentacji piłkarskiej, sami znawcy kina, sami eksperci od muzyki. W ogóle od wszystkiego, co da się ocenić. Każdego dnia miliony relatywnie anonimowych użytkowników generuje gigantyczny szum informacyjny w komentarzach do facebookowych postów. Wielokrotnie zastanawiałem się podczas porannej toalety, czy ci ludzie rozumieją, że samo napisanie "dobre", "takie sobie", "słabe" i tak dalej – bez kontekstu nie znaczy nic? Nic i zero. Równie dobrze można by wstawić tam jakieś zmyślone, pseudo-egzotyczne znaczki albo zamazać cały tekst korektorem.

Nie będzie żadnym odkryciem Ameryki stwierdzenie, że każdy z nas ma własny, subiektywny gust (który może i z czegoś tam wynika – to temat na osobną debatę), ale być może będzie mikro-tycim odkryciem jakiegoś chociaż nieznanego lub mało znanego mini-przylądka grzeczne zauważenie, że każdy z nas stosuje po prostu inne kryteria, według których klasyfikuje w sposób wartościujący napotykane zdarzenia rozrywkowo-artystyczne. Wobec tego, biorąc pod lupę na przykład sztukę filmową: dla kogoś "dobry film" musi mieć przede wszystkim błyskotliwe dialogi, ktoś inny woli wartką akcję, ktoś długie najazdy kamery, ktoś wiarygodną grę aktorów, ktoś misterną scenografię, ktoś wreszcie płynny montaż, a ktoś zwraca uwagę tylko na sferę wizualną, ale akurat tracking shotów nie trawi i skupia się głównie na kompozycji kadrów, a może tylko na kolorach lub na samym operowaniu światłem. Plus jeszcze cała grupa wybrednych, mniej lub bardziej świadomych koneserów, z których każdy lubi inne wyważenie akcentów między wymienionymi elementami, tak, by jednemu przypominało to bardziej film noir, innemu nową falę, a jeszcze innemu "Rocky V".

Tak więc w chwili gdy taki gagatek wysyła w świat jakże cenny komunikat z cyklu "wybitne", "przeciętne", "fatalne" – to nie mamy szansy skumać, o czym on mówi. I w tym właśnie tkwi absurd sytuacji. Bo zakładam, że skoro ktoś w ogóle upublicznia swoje osądy, to chyba oczekuje jakiegoś feedbacku, liczy na reakcję odbiorców, chce wejść w interakcję, ma potrzebę dyskusji. No fajnie, tylko że, jakby, co mi to daje jako potencjalnemu rozmówcy? Gdzie jest jakaś przestrzeń na polemikę? Do czego mam się odnieść? Skąd mam wiedzieć,drogi anonimie, dlaczego ten film jest według ciebie słaby albo dobry? W czym jest słaby, a w czym dobry? Czy myślisz może, że masz jakiś monopol na definiowanie tak ważkich pojęć jak "dobry" i "słaby"? Do kogo chcesz dotrzeć z tak enigmatyczną i mglistą opinią? Z kim chcesz się skontaktować?

W ostatnich tygodniach mój facebookowy wall przeżył inwazję mądrości wyrażanych autorytatywnym tonem na temat dwóch filmów – polskiego, który wygrał Oscara w kategorii "najlepszy film zagraniczny" i amerykańskiego, który zdobył tę nagrodę jako "najlepszy film". Widziałem dziesiątki, setki dyskusji. Zresztą nie tylko na Facebooku, również w komentarzach pod artykułami w przeróżnych portalach. I na oko jakieś 95% ze święcie przeświadczonych o swojej nieomylności osób biorących udział w tych sporach nie pokusiło się o żadne rozwinięcie, o żaden konkret. Liczyłem na to, że dowiem się czy komuś przeszkadza przeładowanie "Idy" jawnymi nawiązaniami do Ozu, Bressona, Bergmana, "szkoły polskiej". Zakładałem, że ktoś przeanalizuje "Birdmana" pod kątem podobnych, głośnych obrazów z przeszłości, od tej dalszej ("Sunset Boulevard") po najbliższą ("Synecdoche, New York"). Niestety, byłem naiwny. "Nuda", "bardzo dobre", "fajne", "średnie", "ujdzie", "jego najlepszy film", "jego najgorszy film". Tyle się, z grubsza, dowiedziałem.

Swoją drogą, zmieniając perspektywę o 90 stopni, tak sobie pomyślałem ostatnio, że ciekawym ćwiczeniem dla wszystkich początkujących, aspirujących dziennikarzy muzycznych byłoby pisanie o jakiejś płycie czy piosence z bezwzględnym zakazem używania słów wartościujących, ale zarazem tak, żeby ten ich werdykt jakoś przebijał, przenikał do świadomości czytelnika między wierszami. Żeby wynikał z samego opisu i interpretacji nagrań. I dopiero po paru latach pisania w ten sposób, kiedy już autor nakreśliłby wyraźniej swój indywidualny system w ramach którego weryfikuje jakość omawianej muzyki, miałby on prawo sięgnąć po określenia bezpośrednie, takie jak "znakomity" czy "okropny". Wtedy by się okazało, kto z nich umie pisać o muzyce. Jak to mawiał Max Tundra do reprezentantów sceny chillwave: "wyłączcie reverb, to wtedy zrobimy konkurs układania piosenek".