FYI.

This story is over 5 years old.

jedzenie

Strajk w wegańskiej knajpie to coś więcej, niż spór kilku hipsterów

Kontrowersyjny strajk w wege-burgerowni to nie problem „warszawki" i modnie ubranych ludzi na rowerach, ale pracowników oraz przedsiębiorców rynku gastronomii (i nie tylko) w każdym polskim mieście

Zdjęcie z Instagramu baru Krowarzywa

Kontrowersyjny strajk w wegańskiej burgerowni to nie jedynie problem „warszawki" i modnie ubranych ludzi na rowerach, ale pracowników oraz przedsiębiorców rynku gastronomii (i nie tylko) w każdym polskim mieście.

Od kilku dni media społecznościową wrą informacjami zwolnieniach i strajku w wegańskiej burgerowni Krowarzywa. Historia w skrócie: szefostwo zwolniło jednego pracownika, poparła go reszta załogi informując, że należał do związku zawodowego. W rezultacie wszystkim grozi(ło) zwolnienie – lub, jak twierdzą strajkujący, zostali zwolnieni. Dwa dni negocjacji skończyły się fiaskiem, a część pracowników poparła właściciela publikując oficjalne stanowisko, w którym chwalą swoje warunki pracy i odcinają się od strajkujących.

Według strajkujących, właściciele wielokrotnie naruszali prawo: podpisywali z nimi umowę zlecenia na krótkie okresy (np. 1 miesiąca) już po wykonanej pracy. Takie umowy z prawnego punktu widzenia powinny były być umowami o pracę (niekoniecznie na cały etat). Pracownicy Krowarzyw nie mieli prawa do urlopów, chorobowego, czy odkładanych składek emerytalnych. Inspekcja Pracy już niedługo może mieć możliwość urzędowej konwersji takich umów zlecenia na umowy o pracę, a przedsiębiorców karać finansowo i kazać płacić zaległe składki (chorobowa, emerytalna, rentowa). Teraz może to zrobić sąd pracy, jeśli poszkodowani pójdą ze sprawą do niego to mogą liczyć na korzystne rozstrzygnięcie. Kiedy pracownicy powiedzieli „górze" o tym, że założyli związek to – jak twierdzą – wszystkich zastraszono i grożono masowym zwolnieniem. Protestujących poparła część klientów, kilka mediów oraz Partia Razem, która całą sprawę mocno nagłośniła.

Reklama

Duża część internetowych komentatorów wzięła stronę pracodawcy. To (podobno) uczciwy i porządny człowiek, pracowników opłacał (według niego) lepiej, niż jest standardem na rynku. Z punktu widzenia szefostwa w całej sprawie chodzi tylko o zwolnienie jednej osoby, która nie wywiązywała się z obowiązków. Ci, którzy popierają szefostwo uważają, że to normalne, iż kelnerzy i kucharze dostają pieniądze w ramach zleceń, lub wręcz na czarno – rynek restauracyjny jest ciężki, a wszystkim nam zależy na niskich cenach jedzenia. Poza tym, pracujący w Krowarzywach mieli płacone lepiej, niż w innym knajpach, a atmosfera w pracy ponoć była miła. Po stronie biznesmena stanął m.in. polityk .Nowoczesnej.

Łatwo się pogubić, słuchając tych argumentów. Obie strony odwołują się do emocji. Są przekonujący, wiarygodni i zwracają uwagę na realne, zrozumiałe sprawy. Kto ma rację? Czy obie strony nie mają czegoś za uszami? Kto nas tu okłamuje? I czy nie lepiej przyjąć stoicką postawę zwłaszcza, jeśli naprawdę lubi się mięso?

Tu jednak cały kłopot: systemowy problem przenieśliśmy na poziom walki dwóch stron. Jest tak, jak gdybyśmy wierzyli, że strukturalne zależności rynku pracy można rozstrzygnąć podczas głębokiej i szczerej rozmowy w programie Ewy Drzyzgi. Oderwijmy się więc od nieco hipsterskiego, lewicującego i wielkomiejskiego miejsca wydarzeń. Jak sytuacja wygląda z perspektywy obu stron jako elementów łańcucha gospodarczego?

Reklama

Przedsiębiorca może uważać, że sprawa jest nadmuchana. Z załogą rozliczał się tak samo, jak cała konkurencja. Ba, płacił im nawet trochę więcej! Oni się na takie warunki zgodzili, innych problemów nie było, a komunikacja była dobra. Jeśli faktycznie wszystkich zatrudniłby na umowę o pracę, to koszty zatrudnienia z miejsca skoczyłyby o 1/5. Co gorsza, wszyscy inni w branży robią to na zleceniu, więc biznes byłby mniej konkurencyjny. Jest w tym wiele trzeźwych obserwacji i zdrowego rozsądku. Nie ma powodu, aby sądzić, że jego zachowanie podyktowane jest złą wolą, socjopatią, bądź nawet chciwością. Zatrudnianie zgodne z kodeksem pracy w sytuacji, kiedy nikt z konkurencji tego nie robi oznaczałaby dla wielu lokali szybką ścieżkę do bankructwa.

Z drugiej strony, protestujący pracownicy mają pełne prawo żądać godnych i zgodnych z prawem warunków zatrudnienia. Sytuacja dotyczy bowiem nie ich samych, ale pracowników branży. Robotę w gastronomii (jeśli nie wiąże się z nią przyszłości) wykonuje się zazwyczaj kilka lat, podczas studiów, czy zamiast nich. Zalety to elastyczny czas pracy, mało formalności i praca wśród młodych ludzi w fajnych miejscach. Często to pierwsze poważniejsze zajęcie i źródło dochodu. Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie psie pieniądze oraz zerowa stabilność życiowa. W przeliczeniu na godziny często mają płacone poniżej stawek minimalnych (w ciągu najbliższych dni ma zostać uchwalona ustawa, która od stycznia 2017 ustawi ją na poziomie 12 zł/h). Łatwo ich zwolnić (bez odprawy), nie oszczędzają także na emerytury, nie mają prawa do urlopu, nie mają płacone więcej za nadgodziny, a kiedy poważniej zachorują, tracą pracę.

Reklama

Nie jest to problem tylko prawcowników jednej wege-knajpy w Śródmieściu: prekariuszy na śmieciówkach są w Polsce miliony. W normalnych systemach w takie sytuacje rozwiązują związki zawodowe. Jednak reguły zakładania związków są dość sztywne. Poza tym, przedsiębiorcy systemowo z tym walczą, więc strajki są rzadkością, a pracownicy muszą negocjować pensje indywidualnie. Sytuacja w Krowarzywach pokazuje pilną potrzebę rozwiązania tego problemu.

W zeszłorocznym orzeczeniu Trybunał Konstytucyjny orzekł, że nie można pozbawić prawa do uzwiązkowienia pracowników na umowach cywilnoprawnych i samozatrudnieniu. Orzeczenie zobowiązało rząd i Sejm do nowelizacji systemu prawa pracy. To nigdy nie nastąpiło, nowej ustawy o związkach zawodowych wciąż nie ma. Zakładanie tysięcy organizacji związkowych w malutkich firmach też nie ma sensu – nie byłoby jak tego skoordynować, nie byłoby tylu chętnych działaczy. W obecnym stanie prawnym związek można powołać, gdy wniosek poprze co najmniej 10 osób. To na starcie elimnuje większość przedsiębiorstw w kraju (9 na 10 polskich przedsiębiorstw zatrudnia do 10 osób). Problem można by rozwiązać, tworząc związki sektorowe, w których zrzeszać mogliby się pracownicy różnych firm z podobnej branży. Taki model działa m.in. w Niemczech – kraju, w którym związkowców jest o połowę więcej, niż u nas, a same związki są mocniejsze systemowo.


Dla lewaka i prawaka. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Związków nie ma, więc moc negocjacyjna pracowników jest mała. Każdy indywidualnie musi rozmawiać z szefem o warunkach pracy, płacy, czy tym, jak i za co zostanie zwolniony w trybie natychmiastowym. Gdyby wszyscy pracownicy gastronomii mogli zrzeszać się w centralach związkowych, mogliby liczyć na lepsze i podobne jeśli chodzi o warunki traktowanie w każdym lokalu. Konkurencja między restauracjami, barami, kawiarniami i klubami nie opierałaby się na niskich kosztach pracy. Poza tym, wszelkie badania pokazują, że pracownicy, którzy pracują w warunkach niestabilności i stresu, pracują po prostu gorzej.

Od nowego roku wzrasta płaca minimalna – trzeba będzie tego przestrzegać. Poza tym, konsumpcja rośnie, pensje statystycznie też. Można spodziewać się większej liczby klientów, którzy wydadzą więcej niż w latach poprzednich. Najwyższy czas zrozumieć, ze bez zmian prawnych umożliwiających funkcjonowanie nowoczesnym związkom we współczesnej gospodarce (m. in. modele sektorowe, uznające różne formy zatrudnienia, obecne w dialogu z rządem i przedsiębiorcami) wszystkim będzie gorzej. Pracownikom, bo ich pensje nadal będą niskie, a bezpieczeństwo żadne. Pracodawcom, bo kiedy wszyscy pracownicy zarabiają mało, to klientów też jest mniej, a więc zyski nie rosną tak, jak by mogły.

Najprawdopodobniej jednak cała sytuacja nikogo niczego nie nauczy. Właściciele knajp dalej będą narzekać, że ich pracownicy przekręcają ich na liczbie wydanych naleśników i piw – a pracownicy że związki są nie dla nich, bo przecież nie machają kilofem w kopalni.