Tauron Nowa Muzyka 2014

FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Tauron Nowa Muzyka 2014

Energia w cenie karnetu

Festiwale mają to do siebie, że edukują w dziedzinie muzyki, pomagają odkryć nieznane dotąd brzmienia, dzięki czemu poszerzają nasze horyzonty o zupełnie nowe doznania słuchowe i wizualne, a poza tym to świetna rozrywka – to nie podlega dyskusji.

Na tegorocznego Taurona jechałam z line-upem w kieszeni skrojonym na nieskazitelnie subiektywną miarę z artystów, których chce posłuchać na żywo, których kocham, lubię i szanuję. Z każdym kolejnym koncertem, odkrytym miejscem, kieliszkiem i z każdą kujawsko – śląską znajomością zawartą w trakcie festiwalu podobało mi się tam coraz bardziej.

Reklama

To w Katowicach popełniono w zeszły weekend największy rozpierdol muzyczny, jaki dane widzieć mi było w tym roku. W otoczeniu zmodernizowanej architektury, dało się słyszeć różnorodne rytmy dochodzące kolejno z pięciu scen, przygotowanych na czas trwania festiwalu, jak również totalnie spontaniczne reakcje ludzi, którzy oklaskiwali ulubionych artystów i mimo kaprysów pogody codziennie zamykali  nad ranem wraz z organizatorami teren Muzeum Śląskiego.

Pierwszego dnia było ładnie - chłodno, ale dość stabilnie. Z premedytacją nie piszę o koncercie otwarcia, który większość z nas w pierwszym momencie wprawił w stan głębokiej irytacji i smutku, nie mniej wypadł rewelacyjnie – sakralna miejscówka w połączeniu z muzyką Sohna robiły robotę. Wracając jednak do początku, w piątek było naprawdę mocno! Na początek enigmatyczna formacja Bokka, o której była już mowa na łamach VICE i która póki co kończy trasę koncertową po kraju cebulą stojącym. Następnie fantastyczny performance norweskiej grupy Jaga Jazzist, którzy całkiem pozamiatali i przez większość fanów zostali okrzyknięci bohaterami piątkowej sceny głównej – nic dziwnego, wielka orkiestra wyparła nawet muzyków z WhoMadeWho, którzy do złudzenia przypominali mi stylówką Franza Ferdinanda na tyle, że po koncercie wciąż czułam niedosyt i lekkie rozczarowanie.

Showcase stage było najzimniejszym miejscem na Tauronie, ale atmosfera była gorąca, nie tylko przez unoszący się dym z pobliskich food trucków. Sonar Soul z gościnnym występem Pauliny Przybysz zawładnęli moim sercem, choć serce mi zmiękło naprawdę kiedy na scenie pojawił się jednoręki, kontuzjowany Dj Krime. Królem Littlebig stage z kolei okazał się The Field, który z każdą minutą grania zwabiał coraz to większą publikę. Jeżeli chodzi o Red bull music academy stage to jak zwykle scena pod białym namiotem obroniła się sama. Zahipnotyzowani ludzie bujający się w rytm tłustego bitu, pozbawieni kontaktu z rzeczywistością oddziaływali na mnie idealnie. Na tej scenie w piątkowy wieczór brylowali z pewnością Actress i Ben Ufo.

Reklama

Jako że scen było pięć należałoby szepnąć słowo o scenie położonej na poziomie minus cztery, która swoim designem powaliła mnie na kolana tak, że nie byłam w stanie skupić się na muzyce. To miejsce jest stworzone dla fanów minimalu, a z odpowiednią otoczką festiwalową, wizualną, muzyczną prezentuje się trzysta razy lepiej - polecam i rekomenduję.

Tak dobrze poczułam się na Śląsku, że zapomniałam w pewnym momencie, że docelowo przyjechałam na festiwal - było za ładnie, za czysto, a trawa przy wejściu nie była wcale podeptana.

Poczucie komfortu i masa ciekawych katowickich widoków pochłonęły mnie na tyle, iż jak ostatnia turystka z  Władysławowa zaspałam na Years & Years – fakt ten okryłam żałobą, a siebie hańbą. Mimo to koncert podobno był ekstra, a MY POLACY jesteśmy w czołówce fanów brytyjskich młodzieńców na Facebooku, a to oznacza dwie rzeczy: a) na pewno tu wrócą, b) ludzie nadal emigrują masowo na Wyspy.

Drugi dzień dziewiątej edycji Taurona był deszczowy. I choć błoto i sromota wynurzyły się z czeluści, to nie zachwiały ładu panującego w energetycznej strefie muzyki festiwalowej. Zapiąwszy knefle pod samą szyję i założywszy białe trampki, co było najgłupszym pomysłem weekendu, wyruszyłam na łowy.

Po przegranej bitwie o Years & Years postanowiłam nie żałować sobie doznań audiowizualnych, dlatego też postanowiłam obejrzeć wszystko co się da i okazało się, że żałoba może minąć dość szybko.

Reklama

Elliphant – dziewczę zadziorne, pewne siebie i mega charyzmatyczne rozniosło Main stage! Wciągająca na scenę swoje bitches wokalistka rozpętała pod sceną istne szaleństwo, na chwilę wszyscy poczuliśmy się jakbyśmy mieli napisane na czole #swag i #yolo. Po takiej eksplozji na Mainie prezentowała się Kelis w całej swojej czarnej jak wyngiel okazałości. Kelis była super, wszyscy tańczyli, podśpiewywali Milkshake, jednak prawdą jest, że jej różowa sukienka bombka została zdetronizowana przez poprzedniczkę.

W sobotę na Red bullu – wiadomo, czarni ludzie bawią się na biało, więc najlepiej założyć okulary przeciwsłoneczne, wziąć w usta papierosa i zostać zahipnotyzowanym. A zawodowymi hipnotyzerami w sobotę bez wątpienia okazali się Gui Boratto, Kolsh i Dixon.

Drugiego dnia Showcase jakoś nie zachwycił, ale chyba ze względu na to, iż był jedyną sceną na wolnym powietrzu, co odpychało nas – konformistów niezbyt lubiących moknąć. Nie mniej, na Wigwam stage działo się całkiem ciekawie pod każdym względem. Moja miłość z nastoletniego okresu Pink Freud, niezawodny i ostry jak brzytwa Skalpel, jak również zalany sprzęt Zamilskiej dali radę pięknie zakończyć festiwal.

Muszę przyznać, że pokochałam Taurona, tak samo z resztą jak Katowice, które dzień po festiwalu zostały zakażone internetową ebolą. Jest zbyt wiele dobrych elementów tego festiwalu, które mogłabym pochwalić, ale zasłodziłabym już zanadto.

Reklama

Reasumując na tegorocznej IX edycji festiwalu było wszystko. Dużo muzyki, alkoholu, przyjaźni, seksu i jedzenia – istna biesiada. Errata: dużo wspaniałych koncertów, nareszcie solidny wybór alkoholi i wóda za szóstkę, bardzo otwarci mieszkańcy Katowic, jeszcze bardziej otwarci mieszkańcy całego Śląska i wspaniała kuchnia, nie tylko regionalna.

Tegoroczny Tauron dostarczył wystarczająco dużo energii – jeszcze tam wrócę.

pozdrotechno Tauronie! - A nie, to nie ten festiwal.