W trasie z The Stubs. Kilka dni w busie obok rock'n'rollowej kapeli

FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

W trasie z The Stubs. Kilka dni w busie obok rock'n'rollowej kapeli

Czy można połączyć pracę w banku z życiem spoconego rock'n'rollowca? Pojechałem w trasę z The Stubs, by się przekonać

Wszystkie zdjęcia: Paweł Mączewski

Jesteśmy w Krakowie, minęła godzina 22, siedzę z chłopakami na backstage'u klubu Alchemia, gdzie przed chwilą zeszli ze sceny, by wcisnąć się w mikroskopijną przestrzeń. Za ścianą słyszę skandującą publiczność, krzyczą „Stubs! Stubs! Stubs!" – ale chłopaki nie reagują, jakby zastygli w swoim zmęczeniu. Łapię za aparat i robię im zdjęcie – w ostatniej chwili ciszy, bo nagle zaczyna się ich sprzeczka. Początkowo nie wiem, o co chodzi, stoję obok, ale słyszę co drugie słowo. Okazuje się, że któryś coś tam źle zagrał. Najwyraźniej nikt poza nimi tego nie zauważył, bo publiczność jeszcze głośniej wrzeszczy, by chłopaki wrócili grać. Nagle na zaplecze wchodzi rosły typ z bródką, który cały ten koncert przestał w pozie na Wikinga z grymasem satysfakcji na ryju, teraz krzyczy w naszą stronę: „Panowie, kurwa, co to ma być!? Grać! Publiczność czeka!" – reakcja Tomka, wokalisty i gitarzysty The Stubs, jest błyskawiczna: „Nie gramy bisów, bo to głupie".

Reklama

Wtedy pierwszy raz widzę na twarzy „Wikinga" smutek, jakby ktoś mu zabrał ulubiony topór. Później Tomek wytłumaczy mi, że kiedyś zawsze się uginali pod presją ludzi i wracali na scenę, ale pół roku temu zaparli się, że koniec i „choćby, za przeproszeniem, skały srały, nie gramy bisów. Uważamy, że schodzenie ze sceny z założeniem i nadzieją, że ludzie za chwilę będą cię wołali z powrotem, a ty w całej swojej łaskawości wrócisz i zagrasz jeszcze jedną piosenkę, jest nieszczere i próżne". Tego wieczora nie zagrano żadnego bisu. Był pot, zmęczenie, radość i znowu zmęczenie – wróćmy jednak do początku…

„Zgubiliśmy się, GPS pokazywał jedną trasę, ja znałem inną. Żadne nie miało racji"

Śniadanie w Czechach na parkingu jakiegoś supermarketu. Od prawej: Magda, Maciek, drugi plan: Łukasz, Zhenja

Pierwszy raz na ich koncert przyszedłem pod koniec 2011 roku, gdy grali na urodzinach nieistniejącej już Elby – warszawskiego skłotu, o którym zrobiło się głośno, gdy jego teren oddano pod koparki i buldożery, które później zmieniły ten krajobraz w wielki kopiec żwiru. Na wspomniany jubileusz miejscówki stawiło się mnóstwo ludzi, a obok Stubsów zagrały polskie The Fight i Tanzkommando Untergang z Berlina. W pamięci z tamtego wieczoru pozostały mi tylko dwie rzeczy – zajebisty gig rzeczonego trio z Warszawy i zajebiście rozhuśtana huśtawka ogrodowa, która prawie zabiła mojego kumpla, gdy ten po pijaku dał się przez nią potrącić – dwukrotnie (co za talent!). Wciąż miło wspominam ten wieczór.


Dla punków i całej reszty. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


W tamtym czasie The Stubs zaczęło już jeździć w trasy – pierwszą z nich mieli jeszcze przed wydaniem debiutu, na tydzień zapakowali się z warszawskim The Black Tapes, by razem jeździć po Polsce i Niemczech. Od tamtej pory zagrali przeszło 200 koncertów, oprócz krajowych także w Czechach, Danii, Szwecji, Białorusi, Litwie, Belgii, Izraelu oraz Słowenii. Teraz, na krótką chwilę miałem wtopić się w załogę, by wspólnie wyruszyć z The Stubs oraz Fertile Hump (drugim zespołem Tomka) do Krakowa, Poznania i Czech – 2 zespoły, 3 dni, 2 kraje, 8 koncertów, mało snu.

Reklama

Dzień przed wyjazdem dostaję telefon od Radka, perkusisty zespołu; mówi, że zmieniły się trochę plany i nie startujemy z Warszawy do Poznania o godzinie 13, tylko po 4 rano – chłopaki dostali propozycje krótkiego nagrania w C2Studio, bo podobno ma wyjść jeszcze fajniej niż na KEXP. Spoko. Ta noc okaże dla mnie bezsenna, sen nie będzie się opylać. Jest jeszcze ciemno, gdy cichaczem wynosimy instrumenty z ich sali prób na ADA Puławska. Czuję się jak Szpieg z Krainy Deszczowców, gdy prawie na palcach targam z nimi sprzęt. Zaczyna się tetris układania rzeczy w vanie. Jakbyś tego nie zaczarował, miejsca będzie w chuj mało, ale to nic – ja łapię fotel przy oknie, obok centrali perkusji, która raz po raz będzie na mnie spadać podczas zakrętów na trasie. Jedziemy w siedem osób: Magda, Tomek i Maciek jako Fertile Hump oraz ten sam Tomek, Radek i Łukasz, jako The Stubs. Jest też kierowca Zhenja i ja. Czas start. Cholera, zapomniałem piwa z lodówki.

Poznań wita nas słońcem. Szukamy rzeczonego studia nagraniowego, mijając powoli jakieś hangary, hurtownie i małe firmy. Docieramy na miejsce na godzinę 9, czyli mamy trzy i pół, by rozstawić klamoty i nagrać materiały dwóch zespołów. Zaraz potem trzeba gnać do Sceny na Piętrze, gdzie zagra The Stubs, a następnie z częścią rzeczy trzeba będzie się miotać do Starego Kina na występ Fertile Hump. Czuć presję czasu, więc jakby to powiedział ten schab, którego mięśnie mają swoje mięśnie: nie ma opierdalania. Staram się nie być chujkiem i pomagam w noszeniu, co sam złapię lub mi pokażą palcem. Proste.

Reklama

Tomek Szkiela, gitara i wokal. Nagranie w C2Studio

Radek Sternicki, perkusja. Scena na Piętrze

Łukasz Dadas, bas. Backstage klubu Alchemia

Dokonało się. W międzyczasie oblałem sobie spodnie kawą – super, bo spędzę w nich resztę dnia. Ze studia ruszamy przez Poznań na soundcheck do Sceny na Piętrze. Przez większą część trasy chłopaki toczą bekę z Roberta Fudali (znanego jako „Rob Darken") z zespołu Graveland, który próbował odciąć się od łatki bycia sympatykiem ideologii III Rzeszy (o czym pisała niedawno Gazeta Wyborcza), krzycząc na swoim facebookowym profilu, że to „Thor's Hammer" jest w sercu jego i ogólnie to „Miecz w dłoni i tylko Pagan Metal". Wystarczyło jednak wygooglować jego nazwisko, by od razu znaleźć zdjęcie, jak Robert przebrany za rycerza stoi obok hailujących typów z kapeli Honor. Śmiechłem.

Dojeżdżamy na miejsce, gdzie okazuje się, że pod sceną są rzędy foteli, jak w kinie lub teatrze, pytam chłopaków, czy to jakaś przeszkoda. „Nie no, wcześniej nie graliśmy w sali z fotelami, ale hej, jutro gramy w jadącym trolejbusie w Czechach. Co będzie pojutrze?" – odpowiedział Tomek, a Radek dodał – „Nie mamy z tym problemu, graliśmy już w kiblu na skłocie, więc sala z fotelikami nas nie przerasta". Rzeczywiście, grali kiedyś w kiblu, i tak, następnego dnia czeka ich występ w jadącym przez czeskie miasto Zlin trolejbusie.

Korzystam z chwili, by porozmawiać z Łukaszem, który na co dzień pracuje w banku, czy łatwo połączyć rock and rolla z życiem z krawatami: „Moje trasy z chłopakami są pewnego rodzaju ekwiwalentem wspólnego imprezowania z chłopakami na mieście, co kiedyś razem robiliśmy, a na co teraz nie mam czasu. Ja i Tomek pracujemy, mamy dzieci, więc też nie możemy sobie pozwolić na wyjazdy co weekend. Chociaż gdyby nie Radek, który to wszystko ogarnia, i tak pewnie gralibyśmy 1/10 tego, co teraz. Nie chcę zmieniać tej roboty na taką samą, gdzie od początku będę musiał wypracowywać sobie wszystkie układy – tutaj wiedzą co robię, rozumieją to, czasem w firmowym newsletterze sobie zażartują coś o »pasji Łukasza Dadasa«, ale krawaty mogą się z tego śmiać, jest mi wszystko jedno – najważniejsze, by mnie puszczali w trasę". Później, tego wieczoru chłopaki dają koncert w sali z krzesełkami, nikt nie siedzi od pierwszej piosenki. Wieczór zamykamy występem Fertile Hump w Starym Kinie. Następny przystanek – Czechy, koncert w trolejbusie. Bo dlaczego nie, c'nie?

Reklama

Ok, wyjaśnijmy to sobie na wstępie – Czesi są super wyluzowani, przynajmniej ci, których poznaliśmy. Nikt się na nas krzywo nie spojrzał, chociaż spóźniliśmy się im ponad dwie godziny, kluczyliśmy po mieście, pytając przypadkowych ludzi o adres – aż w końcu ktoś zadał niezręczne pytanie, czy to na pewno to miasto? Teraz się z tego śmieję, nawet pisząc ten tekst. Dojeżdżamy z lekką obsuwą na pętle trolejbusów, gdzie czeka nas transport, w którym chłopaki dadzą trzy sety, jeden za drugim, objeżdżając całą trasę linii – wszystko w ramach czeskiego Busfestu.

„Osobiście podchodziłem z rezerwą do tego pomysłu i zaskoczyłem się na plus, w pewnej chwili myślałem, że ten trolejbus złamie się na pół; było zajebiście" – powiedział mi po wszystkim Radek. Rzeczywiście, przy ostatnim objeździe, gdy alkohol wjechał już konkretnie w krew festiwalowiczów, cały trolejbus skakał, jakbyśmy jechali po wybojach – jeszcze raz, z kronikarskiego obowiązku dla jasności – CAŁY PIEPRZONY TROLEJBUS SKAKAŁ! Nikt nie wysiadł na wcześniejszym przystanku.


Pierwszy objazd, kiedy było jeszcze super spokojnie:


Za każdym razem, gdy dojeżdżamy na końcową stację, Stubsy grają ludziom nadprogramowo jeszcze jeden kawałek, na odchodne – tym samym skracając sobie czas między gigami. Kiedy po ostatnim wykonie chłopaki zaczynają zbierać graty z trolejbusu, Tomek gna na występ z Fertile Hump, który ma się zadziać w dmuchanym namiocie nieopodal zajezdni. Pod koniec tego występu Tomek na chwilę schodzi sceny, siada pod ścianą i chowa głowę w kolanach, przez chwilę nie reagując na żadne bodźce z zewnątrz. „To by się nie stało, gdybym był wyspany, a tak już mnie łeb bolał – ale widziałeś, co się stało później; okazało się, że nie zagraliśmy ostatniej piosenki, więc wstałem, wróciłem i ją zagrałem", wytłumaczy mi po czasie. Po wszystkim potrzebujemy już tylko zasłużonego alkoholu i jedzenia: kończy się na piwie i frytkach – co ciekawe, część zamówionych porcji dostajemy polane ketchupem, część majonezem. Dlaczego tak?

Reklama

Meldowanie się do hotelu, który załatwił nam organizator, trwa wieki. Jest już super późno, jesteśmy zmęczeni i ledwo trzymamy się na nogach – pani w portierni daje nam kilkustronicowe formularze do wypełnienia i jeden długopis, więc wszyscy patrzą na jedną osobę, która stara się bez błędu przepisać numer swojego dowodu. Cały hotel wygląda, jakby nie zmienił się przez ostatnie 60 lat. Mam wrażenie, że jestem w czyśćcu, to trwa w nieskończoność, błądzę myślami, czy spędzę na tym korytarzu resztę życia? Czy założę rodzinę z jakąś turystką, która też postanowi się tu zameldować? Nie pamiętam konkluzji, budzę się rano w pokoju, na drugim łóżku Radek. Rozmawiamy o życiu w podróży z zespołem: „Kiedy jestem w trasie, czuję się na swoim miejscu, totalnie. Wychowałem się w miejscu, które było dość małym skupiskiem ludzi, więc od nastoletniego wieku byłem przyzwyczajony do życia z plecakiem na plecach. Takie cygańskie życie, przemieszczanie się z miejsca na miejsce nie jest dla mnie czymś uciążliwym, dobrze znoszę podróże. Jedyne zmęczenie, jakie czuję, jest fizyczne, z trasy nie wracam wypalony. Już nie mogę się doczekać, jak po powrocie do domu zacznę bukować nowe koncerty". Szybki prysznic i ucieczka do vana. Czechy są super, kierunek Kraków, klub Alchemia.

Kraków, klub Alchemia, Fertile Hump daje koncert, jako pierwszy zespół wieczoru. W międzyczasie dowiaduję się od chłopaków, na temat najgorszego koncertu w ich historii. Rzecz się działa w Elblągu, na koncert przyszła jedna osoba – organizator położył laskę na promo i wydrukował jeden chujowy plakat dzień przed występem (od tamtej chwili Radek zawsze nosi go ze sobą, jak talizman). Ostatecznie na ich koncercie było siedem osób: niepełna, 4-osobowa reprezentacja Maroko w siatkówce na wózkach i trzech łysych karków, którzy oblewali wyjście swojego kumpla z więzienia. Jeden z tych panów nawet się burzył, że The Stubs to nie jest prawdziwa muzyka i zaczął śpiewać swoją ulubioną piosenkę z tekstem „chodź, chodź, pokażę ci bananka". Na szczęście jego koledzy opanowali barda ortalionu, bo inaczej zespół mogłoby zmienić się w polską reprezentację rock and rolla na wózkach.

Reklama

Urywek występu Fertile Hump w klubie Alchemia w Krakowie:

Po zagranych koncertach, na backstage zwala się gromada ich znajomych i przyjaciół. To pierwszy i ostatni raz w tej trasie, kiedy widzę chwilę luzu, gdzie chłopaki przybijają sobie piątki ze swoimi ziomblami i wymieniają się anegdotami – któryś z nich mówi mi, że zawsze jest za mało czasu na takie chwile. W vanie do Warszawy wszyscy zaśniemy prawie od razu.

W stolicy jesteśmy ok. godziny 6 rano – pada deszcz i jest zimno. Trzeba teraz z powrotem przetransportować rzeczy do sali prób. W trakcie noszenia Tomek mówi mi: „Wiesz, kiedy przestanie mi się podobać dźwiganie tych gratów o 6 rano w deszczu, to pewnie będzie ten moment, w którym przestanę to robić". Nagle odwraca się do Radka i kwituje z uśmiechem: „Hej, to był naprawdę dobry wyjazd".

W domu przeglądam zdjęcia i przypominam sobie, że tylko na krótką chwilę zostawiłem aparat pod ich opieką. Rzeczywiście chłopcy, było naprawdę spoko.