FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Wejście ćwoka

Nowa epidemia próżności nie ogranicza się do naskórka. Sięga głębiej, aż do tkanki mięśniowej

Zdjęcie: Jamie Taete

Wystarczy jeden wypad na miasto podczas weekendu w dowolnej miejscowości w tym kraju, żeby dojść do wniosku, że młody Brytyjczyk przeżywa kryzys tożsamości. Nie potrafi odnaleźć się w dzisiejszych czasach, w przypisanej mu roli, przeżywa kryzys męskości i przeraża go dojrzałość. Gorączkowe poszukiwanie sensu życia skazało go na dziwaczny dualizm. To jeden z tych kolesi, którzy na noc nakładają maseczkę na twarz, a jednocześnie z radością wychylą kufel sików, jeśli ich do tego podpuścisz. Cały rok wyciskają na siłce, żeby potem lansować się na Ibizie, co nie przeszkadza im jarać blantów kupionych od obcych ludzi w internecie. Ich głowy są nieproporcjonalnie małe w stosunku do reszty ciała, bary mają szersze niż plazma w pubie i noszą obciachowe dziary à la Robbie Williams. Wyglądają dziwnie i trochę strasznie. Należą do pokolenia współczesnych brytyjskich lamusów: przypakowanych, wiecznie naprutych i epatujących nachalną seksualnością żigolaków z miasta. Nie wiedzą, co to subtelność, i mają to gdzieś.

Reklama

Zresztą, to nic nowego. Wszyscy widzieliśmy „TOWIE”, „Ekipę z Newcastle”, boysband JLS i wszystkie inne ważne programy dokumentujące naszą epokę. Zdajemy sobie sprawę, że co drugi młody Brytyjczyk wygląda dziś jak Ken zamoczony w herbacie i porysowany długopisem. Nie wiemy jednak, jak i dlaczego do tego doszło. Łatwo ulec pokusie zbagatelizowania tego zjawiska jako skrajnego wytworu kultury chłopackiej. Jeśli cała kultura chłopacka jest jak Green Day, to oni są odpowiednikiem Rancid. A jednak między tymi dwiema grupami istnieją zasadnicze różnice.

Po pierwsze, lamus nie ma ziomów, bo zamiast nich ma skrzydłowych. W tradycyjnym układzie twój ziom będzie urabiał cię tak długo, aż wychyliwszy cztery browce dla animuszu, odważysz się w końcu podejść do laski. Tymczasem współczesny brytyjski lamus ma gotowe wszystkie teksty na podryw, zanim jeszcze wyjdzie z domu urżnąć się drinkami z Monsterem i kreatyną. Jego stosunek do melanżu na mieście jest dość cyniczny. Dla niego to przede wszystkim okazja, żeby prężyć muskuły, zgrywać chojraka i zaliczyć gąskę. Tak długo będzie przemierzał podświetlane parkiety najbardziej chujowych klubów w UK, aż mu się to wreszcie uda.

Właśnie w takich miejscach po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z istnienia tych kolesi. Zapuszczałem się wtedy do różnych podrzędnych imprezowni w Wielkiej Brytanii, żeby potem o tym pisać w Big Night Out. Gdzie bym wtedy nie poszedł (z wyjątkiem klubu wyłącznie dla gotów w północnym Londynie), zawsze trafiałem na trzech lub czterech takich wesołych karków. Patrolowali teren w poszarpanych koszulkach, które wyglądały, jakby miały kontakt z zębami wściekłego psa. Imprezy emo, indie, studenckie, dubstepowe, balangi w Milton Keynes czy hiszpańskim Magaluf – na każdej obowiązkowo musiał się znaleźć jakiś przypakowany lamus.

Reklama

Cholernie trudno współczuć tym palantom, ale przecież nie narodzili się w próżni. Zgoda, na świecie zawsze roiło się od dupków. Ale czy ten szczególny gatunek pajaca nie jest przypadkiem efektem ubocznym głębokich zmian zachodzących ostatnio w strukturze społecznej? Czy nie wziął się stąd, że młodzi faceci czują się obecnie cały czas upokarzani? To biedne, zbłąkane dzieci metroseksualistów i górników. Kolesie w wersji analogowej, którym przyszło żyć w ucyfrowionym świecie made in USA. Są jak chujowa przeróbka kawałka Springsteena, która wyszła spod rąk Calvina Harrisa.

Zdjęcie: Jake Lewis

Ale nie poddadzą się bez walki. Ta noc znów będzie należeć do nich. Wystarczy powyciskać trochę na siłowni i wystroić się w seksowne fatałaszki. Desperacko pragnąc potwierdzić swoją męskość, współczesny młody facet zamienił się w chodzący wzwód w modnym podkoszulku. Stanowi żywy, stroszący piórka symbol kryzysu męskości, który dotknął młodych Brytyjczyków. Mięśniak prosto z pakerni, który ma na swoim koncie zarzut o obnażanie się w miejscu publicznym.

Dawno temu byli podporą społeczeństwa. Walczyli w jakichś zasranych wojnach za morzem, bronili honoru cudzych żon i pomagali staruszkom przejść przez ulicę. Chorowali na męską grypę, a nie na rzeżączkę, i uprawiali ziemię. Ci nieustraszeni śmiałkowie byli ucieleśnieniem północnoeuropejskiej męskości. Potomkami lorda Byrona, Lawrence’a z Arabii i Geoffa Hursta. Fajne chłopaki.

Reklama

Tymczasem niegdysiejsze ideały męskości ‒ czaruś, twardziel czy melancholijny myśliciel ‒ praktycznie odeszły do lamusa. Eksport ostatnich przedstawicieli tych gatunków, np. Benedicta Cumberbatcha czy Matta Smitha, to łabędzi śpiew brytyjskiego kina kostiumowego. Nie bez kozery obsadza się takich facetów w produkcjach z epoki. Nikt już nie chce być jak Sean Connery. Obnosząc z dumą swoje wydepilowane woskiem, napęczniałe od sterydów ciało, brytyjski dres bardziej przypomina modela z reklamy czatu Attitude niż następcę Bonda.

Łatwo jest toczyć szyderę z dawnych idoli. Wystarczy przypomnieć sobie Toma Jonesa z jego rozchełstaną koszulą i męską biżuterią, Roda Stewarta w panterce, Davida Essexa z trwałą i George’a Besta z zębami jak sczerniałe pieńki. Ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że pod tym sztafażem kryły się prawdziwe rozrabiaki, maskujące swoją szorstką, naturalną, robotniczą seksualność za pomocą aksamitnych marynarek i kretyńskich fryzur. W porównaniu z The Wanted, Ollym Rileyem czy Joeyem Essexem wyglądaliby jak mormoni zimową porą.

Kiedyś większość facetów była sexy mimochodem. Dzisiaj brytyjski samiec specjalnie ubiera się w taki sposób, jakby chciał zerżnąć cały świat. Jest jak rozkładówka w „Razzle”. Jedzie od niego rozpuszczalnikiem, a wyglądem przypomina kaloryfer w kiblu, owinięty srajtaśmą miękką jak aksamit. Włosy goli po bokach głowy, a na czubku układa w monstrualnych rozmiarów czub. Nie nosi innych ciuchów niż te, które odsłaniają mnóstwo ciała. Skórę ma tak dokładnie wygoloną i błyszczącą, że w jego sześciopaku możesz zobaczyć odbicie własnej nienawistnej, zazdrosnej i tłustej mordy. Krótko mówiąc, zwykły kurwiszon.

Reklama

Ale ta nowa epidemia próżności nie ogranicza się do naskórka. Sięga głębiej, aż do tkanki mięśniowej.

Zdjęcie: Kieran Cudlip

Kiedy po raz pierwszy zdaliście sobie sprawę, że Brytyjczycy stali się narodem kulturystów? Do mnie to dotarło, kiedy spotkałem się z dawnymi kumplami ze szkoły, rok po ukończeniu liceum. Kiedyś niewiele więksi ode mnie, ci kolesie zamienili się nagle w góry mięśni. Już pracując, zdałem sobie sprawę, że otacza mnie coraz więcej osób o ciałach, których dawniej nie widywało się zbyt często. Przejrzyjcie listę swoich znajomych na Fejsie ‒ dam sobie rękę uciąć, że znajdzie się wśród nich mnóstwo gości, którzy w ciągu paru lat mocno spuchli. I nie będą to kolesie, których znaliście wcześniej jako sportowców czy twardzieli.

Winę za nadmierny rozrost tkanki mięśniowej wśród męskiej populacji ponosi oczywiście kreatyna, ewentualnie inne odżywki proteinowe, które w przyszłości będą nosić miano talidomidu albo azbestu naszego pokolenia. Brakuje statystyk dotyczących odsetka osób faszerujących się tym suplementem diety, ale to z pewnością jeden z najlepiej sprzedających się produktów we wschodzącej branży odżywek dla sportowców. W samej Wielkiej Brytanii ten rynek wart jest około 300 milionów funtów.

Ów pozornie bezpieczny środek ma specyficzne działanie: koleś robi się duży, ale wciąż daleko mu do twardziela. Na pierwszy rzut oka widać, że jego sztucznie wyhodowane bicepsy nie mają ciężaru gatunkowego. Nie idą z nimi w parze ani męstwo, ani nawet skłonność do przemocy. Prawdziwy twardziel ma żylaste ciało, twarz poznaczoną szramami i nienawiść w sercu. Tymczasem dzisiejsze skrzyżowanie karka z lalusiem ma mięśnie jak z kreskówki i wydepilowany woskiem tors. Ten wycackany i potulny byczek dobrze wygląda na plaży, ale za cholerę nie potrafi się bić. To zjawisko typowe dla naszych czasów.

Reklama

Może trudno w to uwierzyć, ale Joey Essex ma więcej wspólnego z zadziornym Neilem Ruddockiem, niż się z pozoru wydaje. Metroseksualność, z której narodził się zapatrzony w siebie maczyzm, weszła do głównego nurtu za sprawą chłopackich magazynów pokroju „GQ” i Spice Boysów z drużyny Liverpool z połowy lat 90. W odróżnieniu od innych wzorców męskiej urody metroseksualny kanon piękna nie był powiązany z żadną subkulturą i nie oznaczał ekscentrycznego wyglądu. Chodziło tu raczej o pewien obiektywny seksapil.

Ale w dzisiejszych niepewnych czasach metroseksualność ulega przejaskrawieniu. „Lekki zarost” zastępuje dziś „łysina od szyi w dół”, „rozpięta koszula” ustąpiła miejsca „podkoszulkom z dekoltem do kutasa”, a „masywne zegarki” wyparł „tribal”. W którymś momencie w pojmowaniu męskiej seksualności dokonała się wolta i Jude’a Law na skuterze zastąpiła Jodie Marsh z fiutem. A potem był już tylko samoopalacz.

Zdjęcie: Jake Lewis

Według mnie w grę wchodzi tu kilka czynników. Przede wszystkim gigantyczna branża kosmetyczna, choć nadal nastawiona głównie na laski, objęła też swym zasięgiem facetów. W przeciągu ostatnich 10 lat pojawiło się prawdziwe zatrzęsienie najróżniejszych pudrów, eliksirów, sprejów i rozżarzonych metalowych ustrojstw specjalnie dla kobiet. Facetów skusiła łatwość, z jaką aplikuje się te specyfiki, i też zapragnęli o siebie zadbać.

Można sobie drwić do woli z tuzinkowości i próżności brytyjskiego lamusa, ale nie wolno zapominać, że jest produktem własnego środowiska. A ono ma niewiele do zaoferowania ponad kartę na siłkę, celowo poszarpane ciuchy, alkohol i kreatynę. Instytucje, które zapewniały brytyjskim facetom poczucie własnej wartości, legły w gruzach. Nikt już nie ufa policji. Nikt nie chce zaciągnąć się do wojska, bo nikt już nie wierzy w sens prowadzenia wojen. Tradycyjnie męskie branże uległy zdziesiątkowaniu, a na ich miejscu pojawiły się ogłupiające zawody w sektorze usługowym i handlu.

Reklama

Ten stan rzeczy popchnął Brytyjczyków do przedefiniowania pojęcia męskości. Zrodzona z desperacji jej nowa wersja jest przerysowana i infantylna. To kolejna odmiana maczyzmu, tym razem podszytego udawaną brawurą i próżnością. Rzecz jasna, nie wszyscy młodzi Brytyjczycy, włącznie z samymi lamusami, muszą być od razu mistrzami podrywu, którzy zaopatrują się w dragi przez internet. Ale spory procent z nich faktycznie wzoruje się na głupio wystrzyżonych, puszących się jak koguty bogatych popaprańcach w stylu Mario Balotellego. Skąd indziej zresztą mieliby czerpać inspirację? Ich ojcowie ich nie cierpią. Ich szefowie nie cierpią samych siebie.

Wydaje mi się, że cała ta kultura wzięła się stąd, że we współczesnym świecie nie ma już miejsca dla młodego Brytyjczyka. Debata nad przedpotopowym happy slapping, ciągłe roztrząsanie fenomenu NekNominations przez prawicę, szczyt Krajowego Związku Studentów i absurdalny, potępiający kulturę chłopacką artykuł na ten temat w „Guardianie” dobitnie świadczą o tym, że kulturalni mieszkańcy metropolii nie wiedzą, co począć z zamieszkującymi ich miasta młodymi facetami.

Tymczasem młody brytyjski lamus troluje wszystkich dookoła, obrażając cudze uczucia swoim aspołecznym zachowaniem. Bo kiedy nikt cię nie chce, możesz robić, co ci się żywnie podoba. Człowiek, który żyje w napięciu, czuje się niekochany i znudzony, zawsze w końcu zacznie przekraczać granice przyzwoitości. Wystarczy przyjrzeć się temu, co się dzieje w pierdlu albo na niższych szczeblach wojska.

Nic prostszego, niż drzeć łacha z brytyjskiego lamusa, tego dziwacznego połączenia wzajemnie wykluczających się atrybutów męskości i seksualności. Pamiętajmy jednak, że lamus jest niechcianym dzieckiem swoich największych hejterów.

PAŃSTWO KIBICOWSKIE

KIM JEST TESTOVIRON – INTRODUKCJA DO PBC

THELMA, BEZ LOUISE