Vienio. Właściwie Piotr Więcławski. Warszawiak. Rocznik 1977. Raper, producent i współzałożyciel kultowego składu Molesta Ewenement. Współpracował z niezliczoną ilością polskich artystów, nie tylko zresztą hiphopowych. Był dziennikarzem prasowym i radiowym, brał udział w telewizyjnym reality show “Agent – Gwiazdy”. Wielki pasjonat gotowania – wystąpił w kulinarnym show “Top Chef. Gwiazdy od kuchni”, ma również autorski program “Ślinotok” w stacji Kuchnia+. Zawodowo człowiek-orkiestra, pełen pasji artysta wielu talentów o otwartym umyśle. A prywatnie ciepły i pozytywny chłopak. Po prostu świetny kumpel. Rozmowa z nim o muzyce jest niczym fascynująca podróż. Zapraszam Was do niej serdecznie!
Długo myślałem o moich muzycznych fascynacjach. Musiałem sobie to wszystko dobrze poukładać w głowie. Wyszło mi, że najlepiej będzie, jeśli o najważniejszych płytach mojego życia opowiem w chronologicznym porządku. Mam nadzieję, że dzięki temu łatwiej wam będzie poznać moją muzyczną edukację… (Vienio)
Videos by VICE
Jacek Kaczmarski “Krzyk”, 1981
Pierwszy ważny artysta w moim życiu, pierwsze istotne płyty. A z nich najbardziej ulubiona, czyli “Krzyk” inspirowany obrazem Muncha. A to wszystko w czasach, kiedy uczyłem się grać na gitarze akustycznej. Poruszały mnie głębokie metafory, bogaty kontekst historyczny w tekstach Kaczmarskiego. To na nich uczyłem się polskiej historii. Zresztą do dzisiaj uważam, że każdy tekściarz, raper i artysta, który szuka inspiracji i chciałby napisać piosenkę – ale ważną, taką naprawdę o czymś istotnym – powinien zaprzyjaźnić się z jego twórczością. Bo są w niej wszystkie formy tekściarstwa – wiersze, listy, historie pisane w osobie pierwszej, drugiej i trzeciej, teksty opisujące, metaforyczne i walczące. Antysystemowe. A każdy z nich w jakiś wyjątkowy sposób mądry, niosący istoty przekaz. W Kaczmarskim podobało mi się to, że był kreatywny, wyszukiwał historie ludzi ważnych dla losów świata. Ale czasami sięgał głębiej, do życiorysów postaci mniej znanych lub zapomnianych. Pamiętam jego listy o kubańskich poetach, teksty o hiszpańskich rewolucjonistach wtrąconych do więzienia, a wreszcie “Sen Katarzyny II” czy “Czerwony autobus”. Odkrywanie przesłania czy ukrytych znaczeń w tych tekstach było dla mnie mocnym przeżyciem. Dziś często wracam do tych piosenek. A że mam chyba całą dyskografię Kaczmarskiego, to wracam do jego płyt z wielkim sentymentem.
The Beatles “Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, 1967
Byłem nastolatkiem, potrafiłem grać już na gitarze i szukałem w muzyce czegoś więcej, niż tylko akompaniamentu na “akustyku”. Stąd moja kolejna mocna muzyczna fascynacja z czasów młodości, czyli Beatlesi. Zostałem więc Beatlemanem. Zachwyciła mnie ich muzyka, ale również to, że ten zespół był zjawiskiem (pop)kulturowym w szerszym kontekście. Bardzo mnie to jarało jako młodego chłopaka – uczyłem się grać ich piosenki na gitarze, podśpiewywałem największe hity, kupowałem śpiewniki i tłumaczyłem teksty. Później zrozumiałem, że tak naprawdę większość muzyki rockowej oparta jest właśnie na tym fundamencie. Najlepszym tego dowodem był wybuch brit-popu, a takie zespoły jak Oasis i Blur pokazały, że umiejętne inspirowanie się czwórką z Liverpoolu, czerpanie z ich muzyki to znakomita trampolina do sukcesu.
The Dead Kennedys “Fresh Fruit for Rotting Vegetables”, 1980
Po Beatlesach przyszedł czas na młodzieńczy, punkowy bunt. I tak sobie teraz myślę, że wcale mi on nie minął! I wciąż jest we mnie sporo tej niezgody i złości. A jeśli chodzi o samą muzykę, to zawsze wolałem punk amerykański. Mocno wbił mi się wówczas w głowę i serce. I został tam do dziś. Kiedyś myślałem, że ten nurt w muzyce i kulturze rozpoczął się w Anglii, od Sex Pistols i The Clash. Odkryłem jednak, że podwaliny pod to granie zrobili The Ramones. A potem nastała druga fala z The Dead Kennedys na czele. Spodobał mi się przekaz Jello Biafry – wokalisty i tekściarza zespołu. Bo podobnie jak Kaczmarski opowiadał on o ważnych zdarzeniach i ludziach z całego świata. A wszystko po to, żeby pokazywać i obnażać głupotę systemów i reżimów, które próbują wycisnąć ze swoich obywateli każdą złotówkę, równocześnie nie dbając o nich. Weźmy taki utwór “Holiday In Cambodia”, czyli opowieść o Pol Pocie, który dokonał okrutnych morderstw w swoim kraju. Albo “Nazi Punks Fuck Off” z mocnym, antyfaszystowskim przekazem. A wreszcie antykonsumpcyjne “California Über Alles”, “Drug Me” czy inne utwory, które opisywały smutną i chorą rzeczywistość – nie tylko Ameryki, ale całego świata. Taki zbuntowany, czadowy przekaz bardzo mnie poruszał. Zresztą wracam do niego cały czas. Podoba mi się też to, że Jello nadal jest aktywny społecznie i artystycznie – występuje i daje “speeche” na uniwersytetach. Może kiedyś i mnie to również czeka (śmiech)? Uwielbiam Jello i szanuję za ogromną charyzmę. I za to, że tak wiele zrobił dla amerykańskiej młodzieży. Wbrew obiegowym opiniom Amerykanie to nie są tylko głupki – nastawieni na konsumpcję idioci. Ale w sporej części również świadomy, aktywny społecznie naród, który ma sporo energii do działania – chce naprawiać, ulepszyć swój kraj. Ci ludzie, kiedy trzeba, potrafią zaprotestować i ostro, stanowczo powiedzieć “nie”.
Beastie Boys “Check Your Head”, 1992
Lata mijały, a ja dorastałem – również muzycznie. I z czasem coraz mniej interesowało mnie granie na gitarze. Za to zakochałem się w hip-hopie. A wszystko zaczęło się w momencie, kiedy usłyszałem Beastie Boys. W zasadzie mógłbym potraktować ich twórczość jako jedną płytę, ale największe wrażenie wywarła na mnie “Check Your Head” – płyta znakomita instrumentalnie. Bardzo “shaftowa” i uliczna, mocno nawiązująca do korzeni muzycznych takiego grania. A więc początków R&B i soulu – takiego mocno psychodelicznego i bardzo czarnego. Znamienne, że tym białym chłopakom udało się wyciągnąć całą esencję z “czarnej muzyki”. Dlatego ta płyta cały czas brzmi w mojej głowie i bardzo chętnie jej słucham. Najczęściej na plaży, w plenerze, lesie – bardzo dobrze mi się kojarzy właśnie z takimi naturalnymi klimatami. Może również przez to, że poznałem ją w czasach, kiedy pierwszy raz próbowałem marihuanę. Oj, to był bardzo fajny, pozytywny “haj” (śmiech)!
Rage Against the Machine “Rage Against the Machine”, 1992
Kolejna płyta, która wywarła na mnie ogromne wrażenie. Pamiętam, że kiedy się ukazała, to nie było jeszcze telewizji muzycznych, mediów społecznościowych, rzadko kto miał komputer. Ale mieliśmy kaseciaki i to właśnie z taśmy poznałem “Rage Against the Machine”. Ależ oni grali! To był największy czad na świecie! Słuchając RATM nie było możliwości nie wczuć się w tę muzykę, nie ruszyć nóżką czy nie kiwać głową. Genialne riffy, genialna muzyka i do tego Zack de la Rocha na wokalu – niezwykła osobowość, która prezentuje te same wartości, co liderzy wymienionych już przeze mnie projektów. To przesłanie zawarte choćby w linijce “Fuck you, I won’t do what you tell me” (Pierdol się, nie będę robił tego, co to chcesz). A do tego okładka z palącym się mnichem-samobójcą, czyli wyraz sprzeciwu wobec chińskiemu reżimowi. Przeciwko temu, co się działo w Tybecie. Tu od razu było widać i słychać, że tym facetom nie jest obojętna kondycja tego świata i los biednych ludzi. No i nikt też do tej pory nie dogonił ich w poziomie intensywności grania. Oczywiście są zespoły metalowe, w których stopa jeszcze mocniej grzeje, ale w ich graniu nie ma tego nagromadzenia wściekłości i pasji, którą mieli RATM. Tego flow, rytmu i riffów nie da się podrobić. Oczywiście była jeszcze Nirvana z “Nevermind”, ale tu energia była jakby “pod spodem”, a granie bardziej ciążące, “gruźliczne”. Był też bunt, ale taki w wersji egotycznej – bunt Cobaina, który bazował na własnych emocjach.
Gang Starr “The Ownerz”, 2003
Gang Starr to największa doktryna hip-hopu, a DJ Premier to niemal bóg tej muzyki – producent, którego nikt jeszcze nie “przykrył”. Osobiście uważam go za papieża hip-hopu. To absolutny kapłan konsolety, który stworzył tak doskonałą technikę robienia bitów, że do dzisiaj nie straciła ona na swojej aktualności. No i świętej pamięci Guru, który stworzył z Premierem najważniejszy duet w historii hip-hopu. Duet z niezwykłą energią i duchem. A wreszcie stylem, który oni sami nazywali “noble”, czyli “szlachecki”. Urzekali swoim pięknym przekazem, nikogo nie dissowali. Ich muzyka nie wywoływała “wojen” między wykonawcami. Dlatego bardzo czekałem na każdą płytę Gang Starra, a z nich najważniejsza dla mnie jest ta ostatnia, czyli “The Ownerz”. Mogę jej słuchać w kółko i nigdy mi się nie znudzi. A Guru to dla mnie dosłownie… guru – jeśli chodzi o flow i rymy. Facet miał znakomitą dykcję, dzięki czemu rozumiałem wszystko, co opowiada. Po prostu “The Ownerz” – płyta klasyk!
A Tribe Called Quest “Midnight Marauders”, 1993
Najważniejsza płyta w hip-hopie. Album, którego można słuchać w kółko. Q-Tip, Phife Dawg i DJ Ali Shaheed Muhammad zrobili bardzo dużą, dobrą robotę dla muzyki i kultury hiphopowej pokazując, że może ona być spokojna, pełna pozytywnej energii i pozbawiona agresji. Mógłbym wyliczać zespoły, które lubię, a może nawet kocham, ale nie zrobiły one na mnie takiego wrażenia i nie wracam do nich tak często, jak do A Tribe Called Quest. I wiecie, co jest w nich najfajniejsze? To właśnie muzyka ATCQ na każdej imprezie potrafi wzbudzić wspaniały taneczny vibe! Zresztą chyba wszyscy wykonawcy skupieni w nieformalnej grupie Universal Zulu Nation emanowali tą dobrą energią – bazującą na pięknym i twórczym połączeniu stylów, głosów i produkcji, będącej kwintesencją pozytywnego hip-hopu. W ich przypadku osadzonego na bardziej jazzujących, miękkich dźwiękach. Ale to również definicja hip-hopu, jedna z gałęzi tego wielkiego muzycznego drzewa. I ogromna inspiracja dla wielu artystów. Kiedyś i dziś.
Air “Premiers Symptômes”, 1997
Może dziś nieco mniej zajmuję się produkcją, ale cały czas mam sampler Akai MPC. Zawsze też byłem otwarty na różne dźwięki i nie musiałem się z tym kryć. Ludzie mnie pytali: Jesteś Vieniu hiphopowcem. Dlaczego więc słuchasz innej muzyki? A ja odpowiadałem im, że jestem właśnie prawdziwym hiphopowcem. Bo oprócz tego, że wy słuchacie gotowego produktu, to ja chcę odkryć sample, zainspirować się różnymi dźwiękami. A potem zaprosić muzyka, wokalistę, dograć może jakiś dźwięk, posklejać z tego utwór – mówiłem. Pamiętam, że odtwarzałem “Premiers Symptômes” zarówno na 33, jak i 45 obrotów. I do tej pory nie wiem, z jaką prędkością powinno się jej słuchać. Bo ta muzyka brzmiała dobrze w obu prędkościach. A potem chłopaki zaczęli zmieniać styl, grać jak Beastie Boys. Ale w wolniejszym tempie. Takie eleganckie, bardzo ładnie podane granie na eleganckim talerzu – niczym ekskluzywne danie w restauracji. Uczta zmysłów, ale muzyczna. Z deserem w postaci utworu “Les professionnels”, który stał się później hitem “All I Need”.
Big Band Katovice “Music For My Friends”, 1978
Niesamowita płyta, którą nagrał jazzowy band pod batutą Henryka Debicha – wykładowcy, aranżera, dyrygenta i kompozytora. Pamiętam, że mieliśmy kiedyś grać w – nieistniejącym już, a kultowym w tamtych czasach – warszawskim klubie “Piekarnia”. I była tam próba, podczas której akustyk puścił ten krążek – żeby sprawdzić adaptery. Poleciała cała strona “Music For My Friends”, a ja pomyślałem, że… oszaleję! Pamiętam, że powiedziałem sam do siebie: Boże święty! Ile tam jest sampli?! Jaka to jest skarbnica wiedzy? Ile tu zmian tempa? A jakie instrumenty! Właśnie wtedy uwierzyłem, że polska muzyka, o której miałem złe zdanie, może być wspaniała! Nie był to jazz nowojorski, który ma wyraźną podziałkę rytmiczną, świetnie wpadającą w ucho, ale ta muzyka BBK równie mnie oczarowała. To było granie totalne! Granie, które jest zmysłowe, kolorowe, kwieciste. Było w tym bardzo dużo różnej energii, bo w każdym kawałku coś się działo, coś się zmieniało, ewoluowało. Mam dziś Big Band Katovice na kasecie, płycie i składankach. A od czasu do czasu, jako DJ, staram się to przemycić słuchaczom. I bardzo się cieszę, kiedy wspaniale reagują na takie brzmienia.
String Connection “String Connection”, 1986
Płyta bandu Krzesimira Dębskiego ze złodziejską historią w tle (śmiech). Jako Molesta wycięliśmy z tego dwa sample. I wykorzystaliśmy je w utworach “Sie żyje” i “Armegedon” A na kasecie napisaliśmy: Sorry, że bez pytania Panie Krzesimirze. Pamiętam, że na jednej z imprez spotkałem go i przeprosiłem za to. Myślałem, że sprawa wyjaśniona, ale po czasie odezwała się do nas jego żona z konkretnymi roszczeniami. Po latach okazało się, że: wszystkiemu winny był Jimek – syn kompozytora. To on nas zakablował ojcu mówiąc, że jacyś hiphopowcy z Warszawy skradli mu sample (śmiech). To przez niego cały ten ambaras! Dziś już nie mam do niego pretensji. Za to nadal jestem wielkim fanem String Connection. Bo to płyta totalna – jedno z największych osiągnięć polskiego jazzu, z najlepszą podziałką rytmiczną, jaką można sobie wyobrazić! Do tego skrzypce Krzesimira, znakomite bębny i basowe riffy. Dlatego znam na niej chyba każdy dźwięk. I zawsze mam ją przy sobie, bo doskonale sprawdza się w podroży. Wspaniała rzecz!