FYI.

This story is over 5 years old.

The Syria Issue

Pojechałem do Syrii uczyć się, jak być korespondentem wojennym

Po przybyciu do Azaz okazało się, że miasto zostało właśnie kompletnie zrównane z ziemią, ale znaleźliśmy inną taksówkę. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy, a kierowca powiedział, że podróż do granicy będzie kosztowała 20 dolarów

Zanim w sierpniu 2012 25-letni Sunil Patel postanowił wyjechać do Syrii, aby zostać korespondentem wojennym, nigdy wcześniej nie publikował tekstów. Przed tą wyprawą pracował jako funkcjonariusz straży miejskiej (PCSO) londyńskiej policji, mieszkał z mamą i tatą, i od czasu do czasu był wolontariuszem w obozach dla palestyńskich i kurdyjskich uchodźców. Podczas jednego ze swych aktywistycznych wyjazdów, Sunil zaprzyjaźnił się z ciut bardziej doświadczonym dziennikarzem z Kanady, pracującym jako wolny strzelec, który obiecał zabrać go do takich miejsc w Syrii, do których dotarcie legalną drogą byłoby dla cudzoziemca prawie niemożliwe. Z pewnością nie był to zbyt mądry pomysł i wiele razy podczas tej podróży cudem uniknął śmierci. I nie, to nie VICE go tam wysłał. Sunil to z własnej woli a my dowiedzieliśmy się o tym po fakcie.

Reklama

Carlosa poznałem w kafejce internetowej w Arbeli, w irackim Kurdystanie (i rzecz jasna – „Carlos" nie jest jego prawdziwym imieniem). Przypadkiem usłyszałem, jak rozmawiał przez Skype o czymś, co wiązało się z Palestyną i Syrią. Kiedy skończył, zaczęliśmy ze sobą rozmawiać.

Carlos powiedział mi, że już był w Syrii, pracował tam jako niezależny fotograf, i wkrótce znów się tam wybiera. Opowiedziałem mu, że myślałem o tym, żeby tam pojechać i napisać o konflikcie, ale nie mam doświadczenia dziennikarskiego. „Wiesz, co?", powiedział. „Zabiorę cię do Syrii." Najwyraźniej nie przeszkadzało mu, że jestem nowicjuszem.

Tamtej nocy wylądował w moim hostelu. Nie miał własnego miejsca, żeby przenocować, ani pieniędzy na pokój, więc spał na podłodze. Wprowadzanie go tam ukradkiem było nieco kłopotliwe, ale warto było, bo spędziliśmy całą noc na rozmowach o Syrii.

Odniosłem wrażenie, że Carlos chciał znaleźć kogoś, z kim mógłby podróżować. Miałem już bilet powrotny do Londynu, ale ustaliliśmy, że wrócę tam, a kiedy Carlos będzie gotów, by pojechać do Syrii, zadzwoni do mnie i spotkamy się w Turcji. Tam, jak wyjaśnił, przekroczymy granicę. „Mam swoje kontakty", powiedział. Czułem się trochę nieswojo, ale podobał mi się ten plan. Nigdy nie mielibyśmy takich korespondentów wojennych jak Robert Fisk czy Seymour Hersh, gdyby siedzieli z mamusią w domu i nie wpieprzali się w gówno.

Kiedy wróciłem do Londynu, rodzice nie byli zachwyceni moim planem wyprawiania się do kraju będącego w samym środku wojny domowej. Uważali, że zamierzam dać się zabić. Moja siostra była cholernie wściekła. Powiedziałem im, że zawsze chciałem być korespondentem wojennym i jeśli istnieje szansa, by stać się prawdziwym dziennikarzem, oto ona. Ludzie chcą informacji i ktoś musi im ich dostarczyć. Ale nie interesowało ich to. Byli wkurzeni.

Reklama

Następnego dnia dostałem telefon od Carlosa. „Słuchaj", powiedział. „Jadę tam. Przyjeżdżasz czy nie?"

Byłem już zdecydowany. Powiedziałem mu, że jesteśmy umówieni i zarezerwowałem następny lot do Turcji.

Samolot wylądował w Stambule, potem pojechałem autobusem do Hatay, gdzie spotkałem Carlos z jego znajomymi. Granica z Syrią jest jakieś 40 kilometrów stamtąd, w kierunku południowo-wschodnim. Chcieliśmy się tam dostać tak szybko, jak to możliwe, lecz po turecku czy arabsku znaliśmy zaledwie kilka słów. Na szczęście spotkaliśmy turecką rodzinę, która nam pomogła. Zabrali nas do swojego domu, poczęstowali herbatą i zaczęliśmy rozmawiać z nimi używając Google Translate, wstukując słowa w ich komputer. Wyjaśniliśmy, że próbujemy się dostać do Syrii. Jakimś sposobem zrozumieli i pomogli nam dodzwonić się do jednego z kontaktów Carlosa, który miał spotkać się z nami niedaleko granicy, żeby pomóc nam ją przekroczyć. Trzeba było tylko się tam dostać.

Wtedy Carlos poinformował, że jest wytrawnym autostopowiczem, włóczył się po całej Europie Wschodniej, więc postanowiliśmy dojechać stopem do granicy. Chyba tworzyliśmy zabawną parę – ja jestem Hindusem, więc nie wyglądałem aż tak podejrzanie, ale Carlos jest białym kolesiem z czarnymi włosami i aparatem fotograficznym dyndającym na szyi. Nie wiem, czy to sprawiało, że kierowcy ciężarówek byli mniej lub bardziej chętni, by nas zabierać – ale wąską, dwupasmową jezdnią przejechaliśmy całą drogę z Hatay w kierunku granicy. Przebycie czterdziestu kilometrów zajęło nam ponad trzy godziny, jechaliśmy siedmioma ciężarówkami. Kontakt Carlosa, facet o imieniu Muhammad, pomógł nam na ostatnim odcinku trasy i zawiózł do miasta o nazwie Reyhanli, niedaleko granicy z Syrią.

Reklama

Jest to jedno z najbardziej uczęszczanych przejść granicznych między Turcją a Syrią i znajduje się około 55 kilometrów od Aleppo, gdzie toczyła się wojna. Gdy tak wałęsaliśmy się, próbując zdobyć jakąś orientację, do Turcji napływały tłumy uchodźców.

Przeszliśmy przez granicę. Nikt nas nie zatrzymywał, nie zadawano nam żadnych pytań. Po prostu przeszliśmy. Po drugiej stronie kłębiło się jeszcze więcej uchodźców, którzy czekali w samochodach lub pieszo, by przekroczyć granicę z Turcją. Nie mieliśmy tłumacza, nie było nas na to stać. Carlos nie miał więcej kontaktów i w tym momencie mieliśmy tylko nadzieję, że zobaczymy jakichś rebeliantów, z którymi się dogadamy i którzy pokażą nam, jak wygląda wojna.

Wtedy podeszli do nas mężczyźni w wojskowych mundurach. „Dziennikarz!", krzyczeli po arabsku. „Dziennikarz!"

„Tak, jesteśmy dziennikarzami", powiedziałem po angielsku. Chyba zrozumieli. „Chcemy napisać relację. Możecie zabrać nas na wojnę?"

Wtedy pojawił się jakiś mężczyzna. Był syryjskim dziennikarzem i mówił trochę po angielsku. „Nie martwcie się", powiedział. „Ci faceci są z Wolnej Armii Syryjskiej. Możecie z nimi jechać. Wierzcie mi, jesteście bezpieczni."

Rzecz jasna, czuliśmy się trochę niepewnie. Ale zdaliśmy sobie sprawę z tego, że ta wojna jest naszą jedyną szansą. Postanowiliśmy wejść w to i zobaczyć, co się stanie. Nie wydawało się to aż tak niebezpieczne.

Władowaliśmy się do zdezelowanej Toyoty. Z przodu siedzieli dwaj żołnierze, w pełni uzbrojeni, a z tyłu syryjski dziennikarz, Carlos i ja. Dziennikarz był naszym tłumaczem i powiedział nam, że żołnierze zabierają nas do swojej bazy. W miastach, przez które przejeżdżaliśmy, nie było widać wyraźnych śladów walki. Budynki wciąż stały i wszystko wydawało się w porządku.

Reklama

Dojazd zajął nam około 40 minut. Gdy dotarliśmy do czegoś, co wyglądało na budynek szkolny, żołnierze wprowadzili nas do środka, gdzie było jeszcze około 30 żołnierzy i jeden Syryjczyk, który mówił po angielsku dużo lepiej niż ten, z którym jechaliśmy. Powiedział nam, że jesteśmy w Idlib. „Jesteście dziennikarzami", mówił. „Będziecie pod naszą opieką. Jeśli chcecie pisać artykuły, iść z rebeliantami, pomogę wam". Sam nie należał do rebeliantów, był tylko ich znajomym. Potem żołnierze poczęstowali nas wielkim posiłkiem z hummusem i falafelem.

Spędziliśmy w tym rejonie cztery dni, nie mając zbyt wiele do roboty. Dzieci, które poznaliśmy w pobliskim miasteczku Binnisz, mówiły nam: „Nie jedźcie do Aleppo! Kochamy was! Nie chcemy, żebyście zginęli!". Powiedziałem im, że my też nie chcemy umierać, ale myślałem, że tylko żartują. W końcu ogarnęło nas zniecierpliwienie, ponieważ tam, gdzie byliśmy, nie było żadnych walk, i pewnej nocy zapytaliśmy jednego z żołnierzy, czy ktoś mógłby zabrać nas do miasta, które właśnie było oblegane. „Jasne", powiedział.

Krótko przed północą dowódca zawiózł nas na wschód, do miasteczka Az-Zawija. Podróż trwała godzinę. Pamiętam, że myślałem sobie: „Teraz jedziemy z dowódcą. Zaczyna się robić poważnie. Wreszcie będą walki, już przez cały czas".

Az-Zawija leży w górach. Spędziliśmy tamtą noc w małej lepiance na wzgórzu, pełnej starych mężczyzn. Mieli sprzęt wojskowy, byli w pełni uzbrojeni. Pamiętam, że widziałem coś, co wyglądało jak stojak z karabinami M16. W oddali wybuchały bomby. Poza starcami był tam też młody Syryjczyk, który studiował anglistykę na uniwersytecie, więc był naszym tłumaczem.

Reklama

Nazajutrz były student oprowadził nas po okolicy, rozmawialiśmy z ludźmi doświadczonymi przez wojnę, w tym z mężczyzną, który tydzień wcześniej stracił 11-letnią córkę, gdy pocisk z jednego z odrzutowców Assada uderzył w jego dom. Nasz przewodnik zabrał nas jeszcze do innego pobliskiego miasteczka i pokazał szczątki domu spalonego przez szabiha – bojowników wiernych Assadowi. Weszliśmy do środka osmalonego budynku i robiliśmy zdjęcia wszystkiego, co się dało.

Ciągle byliśmy trochę rozczarowani. To wciąż nie było Aleppo, gdzie trwały prawdziwe walki – tam chcieliśmy pojechać. Chcieliśmy widzieć bomby, które wybuchały tak blisko. Kilka dni później dowódca zaproponował, że zabierze nas bliżej linii frontu, do bazy rebeliantów na peryferiach miasta. Powiedziałem: „Tak, stary, jesteśmy gotowi" i wsiedliśmy do jego wozu: on, Carlos i ja, tylko nasza trójka.

Droga była trudna. Mijaliśmy kompletnie zniszczone miasta: większość budynków została ostrzelana i zawaliła się, a kilka ocalałych zostało doszczętnie splądrowanych. Miasta-widma.

Kilka godzin później dowódca wysadził nas przy bazie Wolnej Armii Syryjskiej nieopodal Aleppo. Przebywało tam około 25 rebeliantów i przywódca powiedział im: „Zabierzcie jutro tych facetów do Aleppo. Bardzo chcą zobaczyć wojnę". Następnie odjechał.

Żaden z tych żołnierzy nie mówił po angielsku, ale robiliśmy, co w naszej mocy. Nie zaproponowali nam jedzenia, jak rebelianci w Az-Zawija. Tu wyraźnie było trochę trudniej. Widzieli więcej walk i już od miesięcy walczyli z siłami Assada, co było zauważalne w ich szorstkim sposobie bycia. Mimo to zachowywali się przyjaźnie. Przez całą noc słyszeliśmy bomby wybuchające w Aleppo, zaledwie 30 kilometrów dalej.

Reklama

Rankiem trzej żołnierze Wolnej Armii Syryjskiej zawieźli nas do centrum Aleppo. Słyszałem, że wszystkie drogi dojazdowe do miasta zostały zablokowane przez siły Assada, więc myślałem, że będziemy musieli się jakoś prześlizgiwać, by ominąć linie wroga. Wyobrażałem sobie, jak chowamy się na tylnym siedzeniu, kryjąc przed snajperami. Ale było inaczej. Po prostu wjechaliśmy do miasta. Wszystko tam było zniszczone – budynki dymiły po uderzeniach bomb, całe bloki były w gruzach. Lecz na niektórych ulicach zobaczyliśmy kilka otwartych sklepów i przypadkowych cywilów, zajętych swoimi sprawami. Co kilka minut słyszeliśmy, jak gdzieś wybucha rakieta albo pocisk z moździerza.

Żołnierze wysadzili nas przy dużym domu w centrum Aleppo. Zarówno w środku jak i na zewnątrz było mnóstwo bojowników Wolnej Armii Syryjskiej, biegających i strzelających z kałasznikowów. Próbowali zlikwidować snajpera, który siedział w budynku po drugiej stronie ulicy, ostatnią linią oddzielającą rebeliantów od oddziałów Assada. Linia ta składała się rzędów budynków kontrolowanych przez Wolną Armię Syryjską, zniszczonych przez ataki rakietowe. Budynki po stronie ulicy zajmowanej przez armię rządowej były w stosunkowo dobrym stanie.

W końcu strzelanina ustała a ludzie, którzy nas tu przywieźli – odjechali, wcześniej przedstawiając nas innym facetom z Wolnej Armii i mówiąc im, że potrzebujemy jakiegoś miejsca, żeby się zatrzymać.

Reklama

„Układ jest taki", wyjaśnił później jeden z rebeliantów. „Jesteśmy tu, by zostać męczennikami. Chcemy pomóc narodowi syryjskiemu. Jeśli jutro zjawi się tu czołg i nasi ludzie będą w niebezpieczeństwie, zaryzykujemy życie". Potarł brodę i przerwał na chwilę. „Jestem pewien, że wy nie chcecie ryzykować życia. My zginiemy za sprawę, dla Allacha. Wy chyba nie macie takiego zamiaru".

Pomyślałem tylko: O, kurwa. Właśnie znaleźliśmy się w samym środku strefy działań wojennych. Ci, którzy nas tu przywieźli, wyjechali i już nie wrócą. Co zrobimy, jeśli ci faceci nie pozwolą nam zostać ze sobą?

W końcu udało nam się pogadać z naszym nowym przyjacielem na tyle długo, by zdobyć jego zaufanie – pozwolił nam powlec się razem z nim. Wymiana ognia ze snajperem zakończyła się, więc zabrał nas na małą rundkę po okolicy kontrolowanej przez Wolną Armię. Pokazał nam budynki zniszczone przez samoloty Assada i spalony ambulans. Potem zaprowadził nas do małego meczetu, przed którym leżały zwłoki. To był martwy policjant. Był jednym z ludzi Assada i kilka tygodni temu próbował rzucić granatem w meczet, lecz eksplodował mu w ręce. Rebelianci zostawili ciało, które po pewnym czasie stało się purpurowo-żółte. Obrzydliwy smród. Wtedy pomyślałem: Dobra. Nie powinno mnie tu być.

Potem nasz przewodnik zabrał nas do olbrzymiego centrum handlowego. Na parterze wciąż funkcjonowały sklepy sprzedające artykuły pierwszej potrzeby, jak żywność czy pasta do zębów, lecz już drugie piętro było kompletnie zniszczone. Nikogo tam nie było, jedzenie się zepsuło i wszędzie walały się śmieci. Szyby porozbijano, wszystkie sklepy splądrowane. Całe miejsce wyglądało na puste, prócz materacy, na których rebeliantom udawało się zdrzemnąć w przerwach między walkami.

Reklama

Nasz anonimowy nowy najlepszy przyjaciel wyjaśnił, że za kilka godzin niedaleko rozpocznie się walka i z wyższych pięter będziemy mieć lepszy widok. Jego jednostka dostała informacje, że ulicą ma przejeżdżać jeden z czołgów Assada i zamierzają urządzić zasadzkę. Powiedziałem, że chcę pójść na najwyższe, dziesiąte piętro, żeby robić zdjęcia. „Możesz tam pójść, jeśli chcesz być zabity przez snajpera", odpowiedział. Ale dodał, że siódme piętro będzie już bezpieczne i zaprowadził nas tam, nim dołączył do swoich towarzyszy. Widok był wspaniały. Carlos i ja zrobiliśmy kilka zdjęć rebeliantów biegających po ulicach i przygotowujących się do walki, która miała być tuż, tuż.

Minęły trzy czy cztery godziny i nic się nie działo. Zapaliliśmy sziszę. Doszedłem do wniosku, że rzekoma walka to rezultat dezinformacji. Wtedy Carlos postanowił zejść na parter, żeby zrobić jeszcze trochę zdjęć i zostawił mnie na siódmym piętrze opustoszałego centrum handlowego.

W tym momencie w głowie zaświtała mi taka myśl: To naprawdę duży budynek i stanowi bazę rebeliantów. Może zostać zbombardowany w każdej chwili.

Być może moje bebechy usłyszały to wcześniej niż uszy, bo samolot śmignął właśnie wtedy, gdy o tym myślałem.

Z góry doleciał mnie ogromny huk, niczym uderzenie pioruna. Ciało zawiodło. Wiedziałem, że to bomba, ale stałem w miejscu, osłupiały.

Sekundę później spadła następna bomba, po czym rozległ się kolejny wielki huk, który wytrącił mnie z odrętwienia. Chwyciłem swoje rzeczy i zacząłem zbiegać ze schodów. Wołałem Carlosa, nie miałem pojęcia, gdzie on może być, i czy w ogóle żyje. Znalazłem go na dole schodów, przerażonego. Musiałem wyglądać tak samo, jak on.

Reklama

Na parterze sklepikarze przepychali się, żeby zabrać towary, aby nie stanowiły przynęty dla szabrowników, którzy z pewnością zamierzali się tam pojawić. Większość z żołnierzy Wolnej Armii już się ukryła, z wyjątkiem dwóch, którzy zostali z nami na parterze.

Przez kilka minut nie było słychać ognia, co wystarczyło, żeby wszyscy trochę się odprężyli. Carlos zaczął się śmiać a ja śmiałem się razem z nim – w taki sposób, jak to czasem bywa, gdy wydarzy się coś naprawdę strasznego i niewiarygodnego.

Następna rzecz, którą usłyszałem, to wielki huk. Nagle ludzie zaczęli krzyczeć. Obróciłem się i zobaczyłem jednego z rebeliantów, który wcześniej stał tuż obok nas, jak leży na podłodze. Z jego głowy leciała krew. Czaszka pękła mu na pół, gdy z górnych pięter spadał gruz. Jeszcze minutę temu stał zaledwie metr ode mnie. Teraz leżał na ziemi i wykrwawiał się na śmierć. Wyciągnąłem z torby T-shirt i próbowałem zatamować krew, ale koszulka zaraz cała przesiąkła. Stracił przytomność, kiedy przybiegli inni żołnierze, wyciągnęli ciało na ulicę i władowali do dżipa.

„Jest teraz męczennikiem", powiedział do mnie jeden z rebeliantów, po angielsku.

Tamtego wieczora żołnierz Wolnej Armii, którego poznaliśmy w centrum handlowym, zabrał nas do bazy rebeliantów w innej części miasta, która była bezpieczniejszym miejscem do spania. Ci nowi żołnierze byli supermili. Dali nam nawet własne materace i powiedzieli: „Zostańcie tak długo, jak chcecie. Chcemy, żeby dziennikarze pisali o tej wojnie."

Reklama

Na szczęście kolejny dzień był dużo spokojniejszy. W nowej bazie znajdowało się centrum medialne rebeliantów, z dostępem do komputerów i internetu. Jednak połączenie nie było zbyt dobre i sprzęt był okupowany przez grupę syryjskich dziennikarzy. Napisałem króciutki artykuł i razem z kilkoma zdjęciami wysłałem go do redaktora Independent w Londynie. Jeszcze nigdy niczego nie publikowałem, ale miałem nadzieję, że go przyjmą. Jeden z syryjskich dziennikarzy wykopał mnie sprzed komputera, zanim doczekałem się odpowiedzi.

Potem rebelianci zabrali nas do Salaheddinu, dzielnicy Aleppo, o którą od tygodni toczyły się walki między ludźmi Assada i oddziałami Wolnej Armii Syryjskiej. Dzielnica była zrujnowana, prawie wszystkie budynki zostały zniszczone. Trudno było zgadnąć, jaka społeczność zamieszkiwała tu niedawno.

Gdy zapadła noc, znów rozległy się odgłosy walki, która trwała aż do następnego dnia. Już się do tego przyzwyczaiłem i udawało mi się zdrzemnąć w przerwach między eksplozjami. W pewnym momencie podniosłem głowę i zdałem sobie sprawę, że wszyscy inni śpią, więc pomyślałem: Pieprzyć to, idę spać.

Nasz trzeci dzień w Aleppo przebiegł dość monotonnie, prócz tego, że widzieliśmy kolejnego trupa. Byliśmy w środku walki w rejonie Bab Al-Nasr. Około 20 bojowników Wolnej Armii Syryjskiej próbowało zlikwidować snajpera i jeden z nich oberwał. Nie zobaczyłem, jak to się stało, ale widziałem, jak facet krzyczał, po tym, jak został trafiony. Wszyscy, którzy tam byli, pomogli zaciągnąć go do pickupa. Wkrótce potem umarł.

Reklama

Tej nocy, gdy wróciliśmy do bazy, poznaliśmy bardzo interesującego faceta, odpowiedzialnego za radiokomunikację Wolnej Armii Syryjskiej. Tłumaczył nam po angielsku, że wszyscy rebelianci używają walkie-talkie, i że to jest sporym problemem. Oddziały Assada mogą z łatwością złapać ich częstotliwość.

Czwartego dnia w Aleppo obudził mnie wybuch bomby, która eksplodowała w pobliżu ok. siódmej rano. Spadło jeszcze kilka pocisków, a potem wszystko ucichło.

Wyszedłem na zewnątrz zobaczyć, co się stało. Pocisk trafił w plac zabaw, około 30 metrów od naszej bazy, pozostawiając w ziemi olbrzymi lej. Inny pocisk oderwał ścianę pobliskiego domu.

W pobliżu tego domu zebrał się wielki tłum Syryjczyków. Carlos i ja poszliśmy sprawdzić, co się dzieje. Przyszli też jacyś francuscy dziennikarze, którzy byli w bazie, i grupa rebeliantów. Nie było połowy domu, sąsiedzi stłoczyli się na podwórzu. Francuscy dziennikarze rozmawiali z ludźmi, gdy nagle tłum Syryjczyków zaczął ciskać w nas kamieniami.

Ktoś krzyknął: „Francuskie kanalie! Zachodnie gówno! Nic was nie obchodzimy!" Potem ludzie obrócili się w stronę rebeliantów i w nich zaczęli rzucać kamieniami. „Wynoście się stąd", powiedzieli do nas, „i weźcie ze sobą Wolną Armię!" (dopiero później jeden z rebeliantów przetłumaczył mi dokładnie, co mówili, lecz nawet nie potrafiąc zrozumieć ich słów, dobrze wiedziałem, że nas nie lubią).

Wtedy nie miałem o tym pojęcia, ale cywile w Aleppo stali się celem ataków, gdyż znajdują się w pobliżu bazy rebeliantów, stąd napięcia między nimi a Wolną Armią. Później zobaczyłem grupę rebeliantów bijących sklepikarza, który kazał im się wynieść z dachu. Bał się, że samolot zrzuci bombę na jego sklep. Rebelianci zeszli z dachu, okładali go pięściami i kopali, po czym zamknęli na klucz w sklepie.

Reklama

Lecz powracając do tej historii: ludzie wrzeszczeli na żołnierzy Wolnej Armii i rzucali w nich kamieniami, żołnierze im odkrzykiwali, a francuscy dziennikarze wszystko nagrywali. W Aleppo było wielu mieszkańców, którzy nie do końca popierali to, co robiła Wolna Armia. Nie popierali też Assada. Było też, rzecz jasna, mnóstwo ludzi, którzy popierali Wolną Armię. Ale nie wszyscy. Spektrum poglądów jest szerokie i zróżnicowane.

Tamtego dnia po południu wszystko w Aleppo zwariowało. Najpierw nasz przewodnik zawiózł nas do kilku dzielnic, żebyśmy zobaczyli walki. Podczas jednej z nich poznaliśmy 18-letniego dzieciaka syryjsko-amerykańskiego pochodzenia. Po prostu podszedł do nas i zaczął mówić, z amerykańskim akcentem. Powiedział, że jest z Wirginii i przyjechał do Syrii, żeby wstąpić do Wolnej Armii, pomóc zabić Assada. „Myślicie, że zamierzam pozwolić wymordować mój naród?", powiedział. Nie zdradził, jak się nazywa.

Wtedy mieliśmy już innego przewodnika z Wolnej Armii, który zabrał nas do bazy, gdzie udzielił wywiadu Agence France-Presse. Sprzedał im cały stek kłamstw. Gdy francuscy dziennikarze zapytali go, czy rebelianci dostają broń od przemytników przyjeżdżających przez granicę z Turcją, nasz przewodnik odpowiedział: „Jaką broń? Tę? To ta sama, którą mieliśmy w wojsku, zanim przeszliśmy na stronę rebeliantów. Ciągle używamy tej samej". Wydało mi się to kompletną bzdurą.

Opowiedział też francuskim dziennikarzom historię o tym, jak tego dnia wysadził podczas walki osiem czołgów. Pomyślałem: O jakich pieprzonych czołgach on mówi? Spędziłem z nim cały dzień i jedynym pojazdem, którego nieomal nie wysadził w powietrze, był jego własny wóz – bo napełnił go nie tym paliwem, co trzeba. Kiedy skonfrontowaliśmy się z nim, powiedział: „Po prostu nie widzieliście, jak wybuchały". Ale to bzdura. Myślę jednak, że wiem, o co chodzi. To propaganda i Wolna Armia uważa, że muszą to robić, by ludzie myśleli, że wygrywają z Assadem, żeby ich mieć po swojej stronie.

Reklama

Po wywiadzie dostaliśmy telefon, że zbombardowano piekarnię i powinniśmy pojechać do szpitala, gdzie zajmują się ofiarami. Dotarcie tam zajęło 15 minut i okazało się, że czeka nas totalny horror. „Szpital" wyglądał tak, jakby wcześniej był tam mały hotelik.

Wzdłuż muru przed wejściem ułożono siedem czy osiem ciał. Były przykryte prześcieradłami, spod materiału wystawały sztywne ręce i nogi. Tuż obok jakaś kobieta płakała histerycznie nad ciałem syna. Wokół niej tłoczyli się reporterzy.

Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że być może nie nadaję się na dziennikarza. Nie miałbym czelności, żeby robić jej zdjęcie. W końcu zrobiłem, ale to było koszmarne.

W środku ludzie poruszali się w nieładzie pogruchotanych ciał. Większość ofiar była przytomna, oddychała, lecz wszędzie była krew. Starali się usunąć ją z podłogi wężem odkurzacza. Lekarze próbowali zająć się wszystkimi naraz i było jasne, że przeżywają kiepskie chwile – zwłaszcza próbując pomóc mężczyźnie, z którego głowy wypływała kałuża krwi.

Nigdy nie widziałem czegoś takiego i absolutnie nie byłem w stanie tego wytrzymać, wyszedłem z powrotem na dwór. Tam nie było dużo lepiej. Przyjechała ciężarówka i grupa mężczyzn wkładała do niej ciało młodego faceta. Kobiety i mężczyźni płakali.

Szedł jakiś człowiek z córką w ramionach. Z jej głowy spływała krew. Mężczyzna szlochał i zdawał się być tak wyczerpany płaczem i niesieniem córki, że wyglądał, jakby miał zaraz upaść. Ktoś wziął dziewczynkę i wniósł ją do środka; ojciec zemdlał.

Reklama

Jak zrelacjonować coś takiego? Co miałem robić, pytać ludzi: „Hej, stary, jak się z tym czujesz?"… Odpowiadaliby: „No wiesz, chyba w porządku. Zbombardowano piekarnię, moja córka nie żyje". Cała ta historia była przerażająca. Chciałem stamtąd spieprzać.

Carlos i ja planowaliśmy zostać w Syrii sześć tygodni. To był nasz czwarty dzień w Aleppo, ale w tym szpitalu podjąłem decyzję, że trzeba wyjechać. Carlos nie chciał. „Jesteśmy pieprzonymi tchórzami", powiedział. „Jutro rano wszystko będzie dobrze."

Krótko po tym jak opuściliśmy szpital, Carlosa też obleciał strach. Wyszliśmy z piekarni i jechaliśmy z facetem z Wolnej Armii. Chcieliśmy wrócić do centrum medialnego, ale nasz kierowca powiedział, że w ciągu dnia zostało zaatakowane przez samoloty Assada i przebywanie tam przestało być dla nas bezpieczne. Gdy jechaliśmy, co kilka minut słychać było pociski z moździerza. Nagle zobaczyliśmy samolot, tuż nad naszym samochodem. Kierowca, przerażony, że będą do nas strzelać, skręcił gwałtownie w wąskie przejście. Ukryliśmy się tam, starając się zniknąć mu z pola widzenia.

Myśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni, lecz Carlos zaczął nagle panikować. „O, cholera!", krzyczał, „Przyjdą po nas! Musimy uciekać z tego samochodu".

Powiedziałem: „Pojebało cię, stary! To nic nie pomoże. Kiedy zobaczą białego faceta z aparatem, biegającego po ulicy, dopiero dostaniesz wpierdol". To go uspokoiło.

Tamtej nocy, ponieważ miejsce, gdzie nocowaliśmy, zostało zniszczone, skierowano nas do bezpiecznego domu dla dziennikarzy na peryferiach Aleppo. Przebywali tam francuscy dziennikarze i reporterzy New York Timesa. Wcześniej nawet nie wiedzieliśmy, że coś takiego istnieje.

Jechaliśmy tam razem z czterema dziennikarzami, gdy znów coś się przydarzyło – jeden z samolotów Assada leciał za naszą taksówką, co skusiło jednego z reporterów, żeby zrobić zdjęcie z fleszem. Pilot zanurkował i wystrzelił w naszą stronę dwa pociski. Chybił, ale kierowca taksówki miał prawie załamanie nerwowe. Nie mogłem uwierzyć w to, co się działo. To było dziesięć najbardziej absurdalnych sekund mojego życia.

Kierowca taksówki wrzeszczał na faceta, który zrobił zdjęcie – myślałem, że on zaraz wybuchnie płaczem. Powiedziałem do Carlosa: „Dalej chcesz zostać w Syrii?", aż przyznał, że trzeba stamtąd wyjechać.

W jakiś sposób udało nam się dotrzeć do tego bezpiecznego miejsca i następnego dnia facet, który je prowadził, załatwił nam taksówkę, która miała zabrać nas z Aleppo. Kiedy przyjechała, okazało się, że Carlos i ja nie mamy wystarczająco dużo kasy. Przywiozłem ze sobą tylko 5 tys. funtów syryjskich (to mniej niż 500 złotych), a zostało mi jedynie 800. Kierowca powiedział, że to za mało, żeby zawieźć nas do granicy z Turcją, że za taką sumę może nas wziąć tylko do Azaz. To nie było zbyt daleko, ale cholernie już chcieliśmy się wydostać z Aleppo, więc wsiedliśmy do środka.

Po przybyciu do Azaz okazało się, że miasto zostało właśnie kompletnie zrównane z ziemią, ale znaleźliśmy inną taksówkę. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy, a kierowca powiedział, że podróż do granicy będzie kosztowała 20 dolarów. Zaproponowałem handel wymienny i dałem mu swojego iPoda.

Gdy w końcu dotarliśmy do granicy z Turcją, trzej żołnierze z Wolnej Armii Syryjskiej nie chcieli nas wypuścić. Byli mili, ale stanowczy. No tak, wjechaliśmy do Syrii nielegalnie, więc nie mogliśmy jej opuścić zgodnie z prawem. Nasze paszporty nie zostały podstemplowane. Powiedziano nam, że musimy wrócić tam, gdzie wzięliśmy taksówkę i znaleźć inny sposób przedostania się do Turcji.

Jedynym rozwiązaniem było zabranie się do Azaz z facetami z Wolnej Armii, kumplami tych ze straży granicznej. Zawieźli nas tam, a potem pomogli załatwić przejazd z Azaz do takiego miejsca na granicy, którędy łatwiej było się prześlizgnąć – jałowego kawałka ziemi z zakładami przemysłowymi.

Facet, który nas tam wysadził, obrócił się do Carlosa i do mnie, i powiedział: „Okej, przyjechaliśmy. Teraz biegiem!"

„A co, jeśli jacyś żołnierze tureccy zaczną do nas strzelać?", zapytałem.

„Właśnie dlatego musicie biec!", odpowiedział.

Robiąc w gacie ze strachu, przebiegliśmy przez ten kawałek pustyni w pięć minut. Dotarliśmy do Kilis w Turcji. To nie było to samo, co powrót do Londynu, lecz byłem szczęśliwy, że wciąż mam fiuta i skarpetki. I że wyjechałem z Syrii. Już nie chciałem być dziennikarzem. W zamian za to pomyślałem, że może zajmę się polityką.

W Kilis, po raz pierwszy od czasu przybycia do Aleppo, sprawdziłem maile. Redaktor z Independent – ten, do którego wysłałem moje jedyne doniesienie i zdjęcia – odpisał, że niestety nie mogli uwzględnić mojego tekstu.

Był to oficjalny i bezdyskusyjny koniec mojej kariery korespondenta wojennego.