Moja mama była szamanką, ja zostałam cyrkowcem
Na zdjęciu Sara, bohaterka tekstu. Fot: Paweł Mączewski

FYI.

This story is over 5 years old.

INNE DZIECIŃSTWO

Moja mama była szamanką, ja zostałam cyrkowcem

Mama zdecydowała się kiedyś uczestniczyć w obrzędzie, który polegał na wiszeniu przez trzy dni z gałęzi drzewa na hakach wbitych w skórę, śpiewaniu pieśni i robieniu pod siebie aż do momentu, kiedy duchy odpowiedzą na zadane pytania

Sara dorastała w domu przepełnionym wielokulturową ezoteryką, będącym częścią osady przy wsi Wolimierz. Występowanie przed ludźmi poznawała na własnym podwórku, śledząc spektakle rodzimej „Kliniki Lalek", teatru, który prowadzili mieszkańcy Wolimierskiej osady, jak również przyjezdne trupy artystów.

„Obserwowanie tych gargantuicznych machin, kukieł i scenografii na pewno powodowało mój podziw, ale też nauczyło mnie, by we własnej karierze ograniczać bagaż do minimum, moim priorytetem jest swoboda, którą daje praca solo z jak najmniejszą ilością sprzętu i rekwizytów. Najlepszym rekwizytem jest moje ciało i kilka gwoździ", tłumaczy mi w rozmowie. Sara dziś zajmuje się akrobatyką powietrzną, występuję jako aktorka, performerka, kobieta guma, jest związana z kilkoma grupami cyrkowymi, występuję zarówno na scenach, jak i na ulicy.

Reklama

Jest kolejną bohaterką serii INNE DZIECIŃSTWO, o dzieciakach, które wychowały się w takich specyficznych społecznościach. Dziś jako dorośli ludzie opowiedzieli mi, jak wyglądało ich dzieciństwo i jak wpłynęło na ich życie.

VICE Polska zaprasza na kolejną część serii: INNE DZIECIŃSTWO


Sara „Skrajna", 27 lat

Pierwsze wspomnienia z dzieciństwa pochodzą z okresu, kiedy miałam jakieś cztery lata. W momencie, kiedy do Wolimierza zjeżdżały się pierwsze rodziny i nikt nie miał jeszcze własnego kąta. Dopóki nasi rodzice nie wyposażyli swoich domów w piece i nie załatali dachów, wszyscy mieszkaliśmy żyli na kupie u Wiktora Wiktorczyka, współzałożyciela Teatru „Klinika Lalek" lub w budynku Stacji Wolimierz, który jako niszczejący pustostan stał się siedzibą teatru.

Rodzina lub Plemię

Moja mama była i jest pasjonatką terapii naturalnych, medycyny chińskiej, zielarstwa i wszelkich innych szamańskich nauk czy obyczajów. Ojciec był i do dziś jest muzykiem i rzemieślnikiem, tworzy bębny i na nich gra. Byliśmy wegetarianami, ale śmierć zawsze była blisko, tyle że zrecyklingowana do maksimum.

Bębny wymagają skór, więc ojciec skalpował owieczki i kozy, a z martwych kotów tworzył instrument zwany Kalanga. Nic się nie marnowało. Mama zbierała po wsi wszelkie martwe koty, szopy, ptaki itp. i domowymi metodami garbowała ich skóry, suszyła, przybijając do ścian, po to, by np. zrobić sobie z nich spódniczkę i pojechać w niej na swoje magiczne inicjacje, sabaty i rytuały. Była bardzo przywiązana do tych wierzeń i wyjeżdżała dość często.

Reklama

Teatr odziedziczył stare trąby po miejscowej orkiestrze strażackiej. 1992 rok. Zdjęcia udostępnione dzięki życzliwości Stacji Wolimierz

Pamiętam, że kiedyś zdecydowała się uczestniczyć w obrzędzie nazywanym „Tańcem Słońca". Polegał on na wiszeniu przez trzy dni z gałęzi drzewa na hakach wbitych w skórę, śpiewaniu pieśni, robieniu pod siebie aż do momentu, kiedy duchy odpowiedzą na pytania wiszącego. Wyjeżdżając, zostawiła mi książkę Rośliny jadalne łąk polskich. Usłyszałam wtedy: „Saruś, masz tu książkę, idź na obiad na łąkę, poradzisz sobie". Oczywiście wiedziała, że nie zostanę bez opieki dzięki sąsiadom i przyjaciołom, którzy stanowili swego rodzaju dalszą rodzinę.

Najwięcej wsparcia jednak dawali mi moi rówieśnicy, bo dzieciaków było tam mnóstwo. Tylko z mojego rocznika osiem osób do dziś określam jako „rodzeństwo". Wydaję mi się, że jestem z nimi związana bardziej niż z moją młodszą o siedem lat rodzoną siostrą. Ona wychowywała się w ciut innym Wolimierzu niż ja, w okresie kryzysu naszej społeczności.

Bunt

Kiedy miałam może 13 lat, przez Wolimierz przetoczył się trwający około trzech miesięcy bunt grupowy, trwał krótko, ale był bardzo intensywny i zaraziły się nim niemal wszystkie dzieciaki. Powodowały go głównie różnice między naszymi domami a tymi, które obserwowaliśmy u rówieśników z miejscowej szkoły. Padały pytania: „czemu nasze matki mają dredy?", „czemu w domach nie ma boazerii?".

Chłopaki z sąsiedztwa, u których w domu panował kult długich włosów, poobcinali warkocze. Kiedy moja matka grała koncerty muzyki indiańskiej, ja na ścianach wieszałam plakaty Ricky'iego Martina czy Britney Spears. Jednak ten sprzeciw przeszedł jak burza i bardzo szybko wydał nam się wyłącznie śmiesznym incydentem, który zresztą do dziś wypominają nam rodzice.

Reklama

Po lewej: Przygotowania do spektaklu ,,Oszukajmy ptaki", 1992 rok. Po prawej: Podróż ze wsi Pobiedna na Stację Wolimierz

Pamiętam tylko jedną sytuację, która mną wstrząsnęła, miałam wówczas może 14 lat i nagle zorientowałam się, że nasza społeczność nie była do końca wolna od używek, że te wszystkie szamańskie obrzędy, umiłowanie natury nie są wyłącznie wynikiem obecności magii i wyższej energii. Ten szok nie trwał długo, bo chyba każdy w pewnym momencie, będąc młodym i naiwnym, przeżywa podobny zawód, by potem przejść nad nim do porządku dziennego.

Dalsza rodzina jak np. babcie odwiedzały nas często, ale nie wytrzymywały długo, najwyżej dzień lub dwa. Polemiki z gatunku: „dlaczego te dzieci nieochrzczone" bywały męczące dla obu stron. Konflikty na płaszczyźnie światopoglądowej udało się w końcu zażegnać, ale trwało to ponad dwadzieścia lat. Obecnie żyjemy w zgodzie z dalszą rodziną, ale trochę żal tych lat nieporozumień i braku wzajemnego wsparcia.

Stara i nowa tradycja

Faktycznie nie mieliśmy chrztów, komunii czy bierzmowań jednak w żadnym wypadku nie oznaczało to duchowej pustki. Katolickie rytuały zastępowano nam innymi. W czasie gdy dzieciaki przystępowały do komunii, trzy matki z sąsiedztwa, w tym moja, zdecydowały się wysłać nas na swego rodzaju inicjację trwającą dwa tygodnie w górach.

Naszą przewodniczką i opiekunką stała się na ten czas starsza kobieta nazywaną Mutter Gertrude, Austriaczka o aparycji babci. Porozumiewała się z nami niewerbalną śmieszną techniką, której nie sposób teraz objaśnić. Zamiast zegarka otrzymałyśmy od niej kryształy do komunikowania się z duchami, zamiast roweru dziwne, szalone obrazy. Zabrała nas na plac Skorpiona, gdzie wszystkie skały ułożone były jak konstelacje gwiazd. Gertrude uczyła nas czytania w myślach, szamańskich obrzędów, przynosiła nam kolorowe woreczki ze straganów. Do dziś we trójkę utrzymujemy, że widzieliśmy, jak lewitowała, choć mogło nam się to tylko wydawać. Jako dziecko jesteś otwarty, wszystko chłoniesz bezkrytycznie, więc ta wyprawa bardzo na nas wpłynęła.

Reklama

Przeczytaj poprzednią część INNEGO DZIECIŃSTWA: Historia Igora


Niestety powrót łączył się z pójściem do wiejskiej szkoły i konfrontacją nowo nabytej wiedzy z otoczeniem. Efekty chwalenia się kryształami i jasnowidzeniem można śmiało nazwać ciosem. Cóż, czasem lepiej zachować pewne rzeczy dla siebie.

Wychowanie a świat zewnętrzny

Najtrudniejsze były chyba czasy wczesnej podstawówki, chodziliśmy do publicznej szkoły wiejskiej i stanowiliśmy bandę odmieńców. Pamiętam sceny z trzeciej klasy, kiedy poubierani w spódnice z filcu, z kolczykami w nosach, opowiadaliśmy innym dzieciom historie o duchach, energii, przyrodzie, wszyscy już częściowo mówiliśmy wtedy po angielsku. Nie spotykało się to z akceptacją, bardziej z lękiem tych dzieci. Krążyły o nas plotki, że jesteśmy sektą, że nasi rodzice biorą narkotyki i Bóg wie co jeszcze. Rodzice naszych rówieśników zabraniali im się z nami bawić. Szczęśliwie mieliśmy wsparcie we własnym gronie i na swój własny dziecięcy sposób staraliśmy się z tymi lękami obcych pogrywać, dzięki czemu ten etap przeżyliśmy w miarę bezboleśnie.

Po lewej: Sara obecnie. Po prawej: Wspomnienia z dzieciństwa, „Szalony Zawiadowca Stacji Wolimierz" Darek Lech

Do liceum poszliśmy do Jeleniej Góry, ale znów ocaliliśmy siebie dzięki grupie (była nas piątka). W czasie studiów też wspólnie wynajmowaliśmy mieszkanie. Później wyjechałam z Polski, by pracować i dalej się uczyć, a za dom służyły mi zagraniczne współdziałające społeczności podobne do tej, w której dorastałam.

Społeczność, która wychowuje

Reklama

Opiekę, wychowanie i wzorce, które nas kształtowały, otrzymywaliśmy niejako od całej społeczności. Oprócz wzajemnej odpowiedzialności był to też ogromny pakiet dobra, którym się dzieliliśmy. Do dziś czuję ogromną wdzięczność za to, że miałam szansę wychowywać się w takiej społeczności. Pomimo tego, że oczywiście bywały też cięższe chwile, to kiedy patrzę w przeszłość, głównie swędzą mnie kolana z radości i czuję potężny strzał endorfin. Nie umiem tego porównać do tradycyjnego wychowania, bo go nie znam. Nie czuję się lepsza w kontaktach socjalnych niż dzieciaki, które wychowywały się w bardziej konwencjonalny sposób. Jestem jednak przekonana, że ta niesamowita energia i siła w której dorastałam, wynikała z przełomu, zdecydowania pokolenia naszych rodziców do tego, że można żyć inaczej, wypiąć się na tradycje i schematy i wytrwać w tym postanowieniu - sprawić by to działało przez lata.

Bądź z nami na bieżąco. Polub nasz fanpage na Facebooku VICE Polska

Do dziś Wolimierz tętni życiem, jest mniej ideowy, następuje rotacja wśród mieszkańców, ale wciąż stanowi wielką siłę. Takie wychowanie pozwoliło nam nauczyć się wolności, swobody, odwagi w szukaniu siebie, swojego powołania zawodowego czy jakiegokolwiek innego, braku ram. Jeżeli miałabym określić swoje ograniczenia wynikające z takiego wychowania to chyba właśnie niezdolność do życia radykalnie uporządkowanego, pracy od poniedziałku do piątku, kredytu wiążącego na dekady. Tę niezdolność mogłabym nazwać nawet swego rodzaju upośledzeniem. Znam i lubię wielu ludzi, którzy w takim porządku idealnie się odnajdują, ale cóż… Ja wiem, że tak nie trzeba. Można, ale nie trzeba.

Fot: Paweł Mączewski

Reklama

Zawodowo zajmuję się akrobatyką powietrzną, występuję jako aktorka, performerka, kobieta guma, jestem związana z kilkoma grupami cyrkowymi, występuję zarówno na scenach, jak i na ulicy. Moim priorytetem jest swoboda, którą daje praca solo z jak najmniejszą ilością sprzętu i rekwizytów. W tym momencie ze wszystkich sztuk scenicznych, jakich spróbowałam, najbliższy jest mi tzw. Side Show, połykanie mieczy, ognia i wszystko, co mieści się w tej stylistyce.

Możesz śledzić autorkę tekstu na jej profilu na Facebooku


Przeczytaj też: