Tyskie, sjesta i słodkie bułeczki: Jak wyglądał mój ostatni europejski dzień w Londynie

FYI.

This story is over 5 years old.

Kultura

Tyskie, sjesta i słodkie bułeczki: Jak wyglądał mój ostatni europejski dzień w Londynie

Można wyrwać Wielką Brytanię z Europy, ale Europy z Wielkiej Brytanii – nie podobna

Motto na dziś: „Słońce, morze, piasek i sangria". Daje do myślenia. Wszystkie zdjęcia Oscar Webb

Tekst pierwotnie ukazał się na VICE UK

W czwartek kładliśmy się spać jako Europejczycy, a obudziliśmy się już jako coś innego – coś nowego, nieznanego i bez widoków na sensownych ludzi u władzy w najbliższej przyszłości. Przez weekend sytuacja ze złej zmieniła się na gorszą, by w końcu przekształcić się w zupełną jesień średniowiecza. Nie dość, że Brexit rozbił w drzazgi konserwatywny rząd, a Partia Pracy postanowiła pójść w ślady Axla Rose'a i wymienić cały swój skład na nowy, to w dodatku wygląda na to, że Szkocja tylko czeka na okazję, żeby odbudować Wał Hadriana.

Reklama

Nie mamy pojęcia, co to oznacza dla przyszłości brytyjskiej polityki – na tym etapie niczego nie da się wykluczyć – ale trudno też powiedzieć, gdzie tak naprawdę w rezultacie się znaleźliśmy. Jeszcze w czwartek byłem Europejczykiem i Brytyjczykiem; wyspą i kontynentem zarazem; jednym organizmem, który swymi niewidzialnymi pnączami sięgał od ośnieżonych szczytów Alp po lazurowe wody Morza Śródziemnego. W jednej ręce kiełbaska i jajka na bekonie, w drugiej trójkątne Toblerone. Wystarczyło jednak kilka pustych obietnic, których od samego początku nikt nie zamierzał dotrzymać, by odebrać mi moją europejskość.


Tylko ważne sprawy. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


I nagle nachodzi mnie straszna myśl: ile zostało nam czasu, zanim Europa zupełnie zniknie z naszego życia? Kto wie, jak daleko zajdzie Brexit? Jak długo jeszcze zanim zaczną zamykać wszystkie IKEE i palić regały KALLAX na wielkim stosie przy obwodnicy Londynu? Zanim z naszych supermarketów znikną pleśniowe sery, a Anglia przestanie wysyłać reprezentację na Euro? Ile jeszcze nam zostało, nim ktoś włamie się moim rodzicom do samochodu i połamie wszystkie płyty CD z największymi przebojami Julio Iglesiasa? Tydzień? Miesiąc? Rok?

Nie mogę tak po prostu siedzieć i czekać. Z każdą chwilą mój czas jako Europejczyka się kurczy. Muszę go wykorzystać jak najlepiej. Jeśli chcą mi zabrać Europę, będą musieli użyć siły. Wciąż jeszcze mogę swobodnie się przemieszczać i jeszcze przez chwilę mam dostęp do całego bogactwa kontynentalnych uciech w sercu nadal kosmopolitycznego Londynu. Postanowiłem przeżyć mój ostatni dzień jako obywatela Europy.

Reklama

Na dobry początek mojego ostatniego dnia jako Europejczyka wstałem zajebiście wcześnie. Dlaczego? Bo tak robią w Niemczech. A z Niemcami, oprócz techno i wojny, kojarzy mi się ich nieprześcigniona etyka pracy. Serio, pojedź tam i wstań o 6 rano, a zobaczysz autobahny wypełnione po brzegi przez oddaną i ochoczą niemiecką siłę roboczą, która ze spokojnym entuzjazmem wybiega myślą do kolejnego dnia owocnej pracy.

Wchodząc na peron metra o godzinie, gdy brytyjska siła robocza dopiero przewraca się na drugi bok, czułem się dość niemiecko i zdecydowanie europejsko. O tej wczesnej porze, gdy różanopalca jutrzenka dopiero co ustąpiła światłu poranka, a normalni ludzie właśnie wciągają ostatnią kreskę i decydują się na szybki wypad do Disneylandu, czułem się pewien swej tożsamości. Tego mi nie zabierzesz, Boris. Nawet bez UE mam Europę w sercu. Moją pierś rozsadzała międzynarodowa duma, a moją głowę – mdląca migrena, która dopada mnie za każdym razem, gdy wstanę o tak nieludzkiej godzinie.

Po tym, jak dotarłem do redakcji i przez kilka godzin śrubowałem normy pracy, uznałem, że czas coś zjeść. Pora zakosztować słodkich kontynentalnych grzaneczek, nim na dobre rozpłyną się w gęstej zupie fobii. Na szczęście wciąż miałem do dyspozycji smaki całego świata – przynajmniej na razie. W sklepiku na rogu kolesie Farage'a jeszcze nie zdążyli wylać do ścieku wszystkiego poza jasnym Carlingiem i Newcastle Brown Ale, więc zafundowałem sobie puszkę Tyskiego, prosto z pól polskich wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem.

Reklama

Z piwkiem w ręku przeszedłem kilka ulic i z Polski trafiłem do Francji, do popularnej knajpki Pret a Manger. Gdy w twarz wionęła mi ponętna woń francuskich wypieków i świeżo palonej kawy, poczułem, że w moim brytyjskim, flegmatycznym oku kręci się łza. Źle znoszę pożegnania. Rzuciłem się do kasy, wysupłałem jednoeurową monetę, zamówiłem bułeczkę z czekoladą i wybiegłem, nie oglądając się za siebie.

Wciąż we francuskim duchu wziąłem przykład z wioślarzy Renoira i udałem się na śniadanie nad rzeką. Siedziałem na błotnistym brzegu i popijałem moje Tyskie otulony miękką gazą mżawki. Choć pogoda bezlitośnie przypominała mi, że to środek tygodnia w Wielkiej Brytanii, w myślach odtwarzałem sobie Rzymskie wakacje.

Gdy uporałem się już z mieszanką czekolady i polskiego piwa, pomyślałem o modzie, i to nie byle jakiej, bo o włoskiej. Pomyśleć tylko, że tyle lat zmarnowałem nie nosząc garniturów od Moschino, koszulek od Kappy i butów od Prady, gdy tymczasem ich brytyjskie filie odwiedzali głównie ludzie pokroju Michaela Gove'a, który – bądźmy szczerzy – nie poznałby się na trzewikach od Zanottiego, nawet gdyby ktoś podetknął mu je pod jego różowy, prosiaczkowaty nos.

Dotarłem do reprezentacyjnej części miasta, gdzie z wystaw renomowanych butików śmiały się do mnie najlepsze włoskie trzyczęściowe garnitury, lniane sportowe marynarki i walizki Samsonite. Po odrzuceniu Europy będziemy wyglądać jak ostatnie dziady. Gdy naciągałem obcisłe, błękitne, lekko połyskliwe i śliskie w dotyku jedwabie na swoje ramiona, czułem się, jakbym mógł podbić cały świat.

Reklama

Kolejny wielki prezent, który podarowała nam Europa, a który teraz pewnie przyjdzie oddać to rzecz jasna seks. Oczywiście Brytyjczycy potrafią uprawiać seks bez pomocy z Europy – serio, robiliśmy TO już wiele razy i z wieloma osobami – ale trzeba niestety przyznać, że w brytyjskim seksie nie ma nic seksownego. W naszym wypadku miłosne uniesienia trwają zazwyczaj około 47 sekund, a dochodzi do nich najczęściej pod ścianą na tyłach klubu, w Oplu Astra, w sypialni przy zgaszonych światłach, albo w przerwie na reklamy podczas wieczornej telenoweli. Nie to, co w Europie. Dajmy na to Amsterdam: co krok, to sex-shop, wszędzie gumowe fiuty, kulki gejszy, prostytutki, które po każdym kliencie używają antybakteryjnego żelu, wiatraki i pokazy minety na żywo, no i oczywiście najbardziej holenderska pozycja na świecie: holenderski ster (nie mylić z holenderskim piekarnikiem, choć do obu rzeczy może dojść w łóżku).

Pełen kontynentalnego testosteronu popędziłem do najbliższego sex-shopu, rozpaczliwie próbując rozbudzić w sobie namiętnego południowca, lub chociażby zboczonego Holendra. Gdy tak zaciągałem się oparami lateksu i podziwiałem gabaryty wibratorów zgodnych z unijnymi regulacjami, zacząłem niemal fizycznie odczuwać spadek libido. Nie czułem się z tym najlepiej, więc wyszedłem.

Przez cały dzień opłakiwałem Europę w samotności: jadłem, przebierałem się i użalałem nad sobą. Chodziłem w kółko – podobne do tego, w jakie układają się złote gwiazdki na fladze, której tak bardzo będzie mi brakować. Nagle zdałem sobie sprawę, że choć czasu coraz mniej, nie jest jeszcze za późno, by pożegnać się z gośćmi z kontynentu. W tym celu udałem się pod Big Bena, gdzie o każdej porze dnia i nocy można spotkać turystów. I rzeczywiście – od razu spostrzegłem grupkę nastolatków robiących sobie selfie z gmachem Parlamentu, zapewne korzystających z ostatnich chwil wolności, zanim zgarnie i deportuje ich straż graniczna. Słysząc, że mówią po francusku, a może po niemiecku, choć nie wykluczam też łotewskiego, podszedłem do nich, by powiedzieć au revoir.

Reklama

„Czy będziecie za nami tęsknić" – zapytałem jednego z nich – „gdy Wielka Brytania opuści UE?".

Uśmiechnął się: „Myślę… myślę, że nie będzie tak źle".

„O? Czyli jesteś za Brexitem?".

„Tak, to może być dobre dla waszej gospodarki".

Tego się nie spodziewałem. Otoczony zasiekami liberalnych mediów, okopany na moim Fecebooku i Twitterze zapomniałem, że dla niektórych Brexit nie oznaczał tragedii. Na każdego załamanego zwolennika pozostania w Europie przypada jeden francuski czternastolatek dziwnie podekscytowany perspektywą rozłamu. Nie mogłem dopuścić, by podzieliła nas polityka, więc postawiłem wszystko na jedną kartę:

„Czy mogę sobie z wami zrobić selfie?".

„W porządku".

Od rana nieźle się narobiłem i schodziłem kawał Londynu. W głowie szumiało mi od Tyskiego i sztucznych penisów, a nie zdążyłem się jeszcze otrząsnąć po mojej niemieckiej pobudce. Na szczęście pod następnym punktem na mojej europejskiej liście zadań figurowało krótkie, cudowne słowo: sjesta.

Jeśli jakimś cudem nie wiesz: sjesta to hiszpański odpowiednik oglądania sędzi Anny Marii i powtórek Mody na sukces.

Gdy tak drzemałem w cieniu drzewa, na granicy snu i jawy, moje myśli polatywały od Rumunii po Grecję, od Austrii po Danię, od chodaków, przez berety, po tanie szlugi. Śniło mi się, że razem z ministrem Iainem Duncan-Smithem pojechałem pociągiem na wakacje i pokazywałem mu wszystko, co pokochałem w Europie. Przed oczami przesuwały mi się kolejne sceny: ja i Iain na rowerach w Kopenhadze; ja i Iain u szwajcarskiego zegarmistrza; ja i Iain w wynajętym apartamencie w Gdańsku. Gdyby tylko odpowiadał na moje maile, może udałoby mi się zmienić jego zapatrywania na Brexit? Po przebudzeniu zdałem sobie sprawę, że prawdziwy koszmar rozgrywa się na jawie. Nie chciałem tracić więcej czasu, więc od razu ruszyłem ku ostatniej stacji na mojej trasie eurooptymizmu.

Szukając pociechy w porządnej, tradycyjnej śródziemnomorskiej kuchni zawędrowałem do restauracji Jamie's Italian, usiadłem przy stoliku i zamówiłem butelkę najlepszego włoskiego trunku. Barman usłużnie sprostował, że Stella Artois to belgijskie piwo, za to w zamian zaproponował Birra Moretti. Sącząc mój ostatni europejski smakołyk tego dnia, zadumałem się nad wszystkim, co straciliśmy i jaki świat pomogliśmy stworzyć.

Zastanawiałem się, co teraz pocznie stary Jamie – pewnie będzie musiał przechrzcić swoją włoską knajpę na Jamie's Full English, biedaczysko. Potem pomyślałem jednak: NIE. To nie może być prawda. Możemy z tym walczyć. Można wyrwać Wielką Brytanię z Europy, ale Europy z Wielkiej Brytanii – nie podobna. Bitwa o Europę będzie się teraz rozgrywać w naszych sercach; to od nas będzie zależeć, czy podtrzymamy więź łączącą nas z przyjaciółmi na drugim brzegu Kanału. Rozejrzałem się po restauracji i zobaczyłem miejskich cwaniaczków, studentów i całe rodziny, wszystkich zgodnie pałaszujących ravioli i oliwki po nieco zawyżonych cenach. Nie miałem wątpliwości: podobnie jak lęki i fobie obecne na każdym kroku podczas kampanii na rzecz Brexitu, Europa to – pod wieloma względami – idea. A idee są niezniszczalne.

Uderz, a przekonasz się, że płynie w nas niebieska krew – z małymi złotymi gwiazdkami.