FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Poznaj tajskie prostytutki, które walczą o prawo do godnych zarobków

Przekaz różowo-fioletowego graffiti na ścianie był bezpośredni: 
„Robienie loda to też praca!"

Artykuł pochodzi drukowanego numeru VICE.

Tego wieczoru na tyłach niepozornego dwupiętrowego budynku w jednej z 17 oficjalnie nieistniejących dzielnic burdeli w tajskim Chiang Mai garstka prostytutek poprawiała wygląd. Podpinały włosy klamerkami i nakładały róż w wielu odcieniach. Raz na jakiś czas rozlegał się dźwięk iPhone'a, a kobiety rzucały się do komórek sprawdzić, czy któraś nie dostała SMS-a od klienta. Plakat na ścianie głosił: „Nie chodzi o to, co robimy… ale jak to robimy". Przekaz różowo-fioletowego graffiti na sąsiedniej ścianie był bardziej bezpośredni: „Robienie loda to też praca!".

Reklama

– Jesteśmy pracownicami, a nie ofiarami – oznajmiła Lily Hermarratanarapong, ubrana w obcisłe turkusowe rybaczki i wyszywaną cekinami bluzkę. Wraz z koleżankami z pracy należy do Empower, czyli zrzeszającej około 50 tysięcy członków organizacji broniącej praw pracowników branży usług seksualnych. Od momentu powstania w 1985 roku organizacja walczy o poprawę warunków pracy kobiet parających się nierządem w Tajlandii. W tym kraju prostytucja jest nielegalna, choć powszechnie tolerowana. Członkowie Empower są rzecznikami legalizacji prostytucji. Chcą, żeby tę profesję traktowano tak jak każdą inną.

Siedziba Empower, w której umówiłam się na spotkanie z kobietami, służy nie tylko za garderobę, lecz także za bibliotekę, szkołę i świetlicę dla tysięcy prostytutek z całego miasta (Empower to akronim od „Education means protection of women engaged in recreation", czyli: Edukacja polega na ochronie kobiet, które lubią się zabawić). W budynku znajduje się także klub nocny należący do organizacji. Kobiety zatrudniają się w Can Do Bar jako kelnerki, dzięki czemu mają prawo do świadczeń, urlopu i zwolnień chorobowych.

Hermarratanarapong odwróciła moją uwagę od swoich fiokujących się przyjaciółek, wskazując na sporych rozmiarów szafkę z przeszkolonymi drzwiami. W środku były T-shirty z napisem „Grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne tam, gdzie chcą", pendrive'y w kształcie szminek (żeby mieć łatwiejszy dostęp do dokumentacji z zakresu prawa pracy) i ręcznie tkane etui na kondomy. Była tam również antologia autobiograficznych notek pióra członkiń organizacji, historia prostytucji w Chiang Mai i pozycja pod tytułem Bad Girls Dictionary, czyli wydany własnym sumptem słownik soczystych definicji ponad 200 pojęć związanych z misją Empower. Przekartkowałem słownik i zanotowałem sobie kilka z nich:

Reklama

Niegrzeczna dziewczynka – każda kobieta, której zachowanie lub sposób myślenia wykracza poza ramy nakreślone dla kobiet przez społeczeństwo.

Godność – czujemy ją, kiedy profesjonalnie i kompetentnie wykonujemy swoją pracę; kiedy spłacamy długi; kiedy nasze córki kończą studia; kiedy możemy sobie pozwolić na nowy dach w domu rodzinnym.

Mai Jakawong przed siedzibą Empower w Chiang Mai w Tajlandii

Naloty [na burdele] – robota w sam raz dla bohaterów i wybawców. Akcja policyjna pod ostrzałem kamer telewizyjnych i z udziałem dziennikarzy. Pokazuje się kobiety siedzące na ziemi i zakrywające twarze albo z czarnym paskiem na oczach, jakby były przestępczyniami. Kiedy jest już po wszystkim, większość z nas tonie w długach i musi po zwolnieniu wrócić na ulicę, żeby je spłacić.

Naloty stanowią podstawowe narzędzie w walce z prostytucją w Tajlandii i reszcie świata. Niektórzy uważają tę metodę działania za część polityki karnej państwa. Celem jest ukrócenie zjawiska prostytucji. Zdaniem wyznawców tej metody należy zdelegalizować wszystkie aspekty prostytucji. Ta strategia to efekt konsensusu zawartego na początku lat 90. między niektórymi organizacjami praw człowieka, fundamentalistami religijnymi, ekipami rządzącymi i instytucjami pokroju ONZ, dla których kwitnąca branża usług seksualnych stanowiła zaprzeczenie nowoczesnego, cywilizowanego społeczeństwa. Normą stały się naloty w burdelach i klubach, których bezpośrednim następstwem są zatrzymania i procesy handlarzy żywym towarem oraz terapia i szkolenia zawodowe dla ofiar.

Reklama

Hermarratanarapong i jej koleżanki są zdania, że w Tajlandii to podejście stało się źródłem problemów dla osób dobrowolnie decydujących się na uprawianie najstarszego zawodu świata. Według Richarda Howarda z oddziału Międzynarodowej Organizacji Pracy w Bangkoku ofiary handlu żywym towarem – oszukane, zwabione podstępem lub zmuszone do prostytucji – stanowią mniej niż 10 procent wszystkich prostytutek w Tajlandii. – 90 procent z nich znalazło się tu z własnego wyboru – twierdzi Howard. W badaniu Empire z 2012 roku wymienione są formy przemocy wobec kobiet postrzeganych jako ofiary handlu żywym towarem. Wśród nich są powszechnie stosowane prowokacje policyjne, bezprawne zatrzymania, wymuszenia, naruszające intymność badania lekarskie i nieuzasadnione wydalenia z kraju. Badanie kończy się wnioskiem: „Znaleźliśmy się w punkcie, w którym tajskie prostytutki częściej padają ofiarą działań wymierzonych w handel żywym towarem niż samych handlarzy".

Empower stara się zasiać wśród tajskich obrońców praw człowieka wątpliwość, czy faktycznie naloty, odwyk i postępowanie karne to najlepsze metody walki z handlem żywym towarem. Robi to, podważając zasadność delegalizacji branży usług seksualnych. Organizacja wyrosła na jednego z liderów ruchu na rzecz legalizacji prostytucji w Azji Południowo-Wschodniej i na świecie. Zdaniem jej członków legalna prostytucja to najlepsze rozwiązanie dla pracowników tej branży. Empower zależy na tym, żeby tajski rząd zaczął postrzegać handel żywym towarem i wyzysk jako odstępstwa od normy, a branża stała się wolna od przemocy.

Reklama

Stanowisko Empower jest nie w smak ekipie rządzącej i wielu zachodnim feministkom. W styczniu 2014 roku wyciekł projekt raportu Amnesty International, w którym organizacja opowiada się za legalizacją branży usług seksualnych. Przez kilka kolejnych miesięcy na Twitterze kipiało od emocji, a wśród wielu oburzonych znalazły się Lena Dunham i Gloria Steinem. – Dlaczego Amnesty nawołuje do legalizacji wyzysku najbardziej marginalizowanych istot ludzkich na tej planecie? – zastanawia się Taina Bien-Aimé, szefowa amerykańskiej organizacji non profit CATW, czyli Koalicji przeciw Handlowi Kobietami. To jej organizacja stoi za listem otwartym potępiającym stanowisko Amnesty. List podpisało ponad 100 celebrytów, dygnitarzy i rzeczników praw człowieka. Kiedy zapytałem ją, co myśli o konflikcie między osobami widzącymi we wszystkich prostytutkach ofiary a ludźmi, dla których prostytutki to zwykłe pracownice, Bien-Aimé odparła: – To jest wojna.

Tej nocy w Chiang Mai kobietom nawet nie przyszło do głowy, że ich pomysły wkrótce rozpętają taką burzę w wyższych kręgach. Aktywistki z Empower uważają siebie przede wszystkim za zaharowujące się profesjonalistki, którym większość czasu zabiera praca. Za oknami zapadł zmierzch, czyli nadszedł czas ruszyć do roboty. Około dwudziestej część z nich udała się na wcześniej umówione spotkania z klientami. Pozostałe postanowiły pomóc szczęściu, szukając chętnych w którymś z setek miejscowych barów, klubów karaoke i salonów masażu. Patrzyłem, jak po drodze do drzwi każda wyciągała z koszyka garść kondomów.

Reklama

Na miejscu została Mai Jakawong – szczupła i elegancka kobieta o kanciastej twarzy i kruczoczarnych włosach. Tego wieczoru miała pracować w Can Do Bar, gdzie zamierzała się spotkać z klientami. – Jeśli pracujesz w branży – zaczęła wyjaśniać, kiedy nawiązałem do kontrowersji wokół sprawy – to albo uważają cię za smutną, albo za niegrzeczną dziewczynkę. Jesteś smutna, jeśli zmuszono cię do tego. Niegrzeczna, jeśli to był twój własny wybór.

Milknie, odprowadzając wzrokiem koleżanki znikające za drzwiami. A co, jeśli nie jesteś żadną z nich? – zastanawiam się.

Początki tajskiej branży usług seksualnych sięgają zamierzłych stuleci, ale największy boom przypadł na okres wojny wietnamskiej. W 1967 roku USA i Tajlandia podpisały pakt, którego celem było podwyższenie morale wśród amerykańskich żołnierzy. Stacjonujące w sąsiednim Wietnamie oddziały mogły wyjeżdżać na przepustkę do Tajlandii, wówczas względnie bezpiecznej i stabilnej politycznie. Korzystając ze wsparcia finansowego banków Chase Manhattan i Bank of America, Tajlandia stworzyła sieć kurortów służących „Odpoczynkowi i Rozrywce" (Rest and Recreation, R&R), których główną atrakcją były burdele – twierdzą autorzy książki Casting Stones: Prostitution and Liberation in Asia and the United States. Według szacunków w trakcie wojny kurorty R&R odwiedziło przynajmniej 700 tysięcy amerykańskich żołnierzy pragnących odreagować stres po walce.

Reklama

Wojna dobiegła końca, z Tajlandii zniknęli żołnierze na przepustkach, ale branża przetrwała. Lata 80. to czas jej rozkwitu. Prężnie rozwijający się przemysł turystyczny w kraju dawał nowe szanse na zarobek ubogim wieśniakom szukającym szczęścia w wielkich miastach. Na północy kraju, gdzie głównym źródłem utrzymania były uprawy maku, wprowadzony przez nowy rząd program walki z opium pozbawił wiele rodzin możliwości zarobkowania. Wśród pokrzywdzonych były także młode kobiety pracujące na roli ramię w ramię z mężczyznami. Ubóstwo potęgowało to, że połowa przedstawicieli mniejszości etnicznych w kraju nie miała obywatelstwa, co utrudniało im legalne zatrudnienie i uniemożliwiało posiadanie ziemi na własność. Według antropologa Davida Feingolda, który od dziesiątków lat bada wiejskie obszary w Tajlandii, prostytucja okazywała się najlepszym wyjściem dla wielu młodych kobiet.

Mamiąc obietnicami życia w luksusie i zbytku, alfonsi zwerbowali tysiące kobiet. Wiele z nich trafiło do obskurnych burdeli w Bangkoku, Chiang Mai i słynącej z plaż prowincji Phuket. Kobiety często otrzymywały tak liche wynagrodzenie, jakby były niewolnicami. Nie pozwalano im opuszczać posesji i nawiązywać kontaktu z rodziną. Alfonsi nierzadko gwałcili swoje podopieczne. Kiedy wybuchła epidemia HIV, rozpętało się piekło. Według licznych lokalnych badań pod koniec lat 80. u blisko 44 procent prostytutek w Chiang Mai zdiagnozowano wirusa HIV.

Reklama

Kobiety zatrudnione w Can Do Bar – tu prostytutki mają ubezpieczenie i prawo do urlopu chorobowego

To właśnie wtedy Tajka Khun Chantawipa Apisuk, znana również jako Pi Noi, przeprowadziła się do Bangkoku z Bostonu, do którego przeniosła się parę lat wcześniej z mężem, żeby studiować socjologię. Zamieszkała w pobliżu Patpong – dynamicznie rozrastającej się dzielnicy rozpusty. Zaczęła przesiadywać w miejscowych barach i wkrótce nawiązała przyjaźnie z bywalczyniami tych lokali. Prosiły Pi Noi o lekcje angielskiego, bo chciały się lepiej dogadywać z klientami, wśród których nie brakowało Amerykanów i Europejczyków.

Pi Noi udzielała lekcji na chodnikach. Uczennice wyciągały na dwór stołki barowe i przyswajały sobie użyteczne zwroty. Pi Noi powiedziała mi niedawno w rozmowie na Skypie, że te lekcje miały pomóc zmniejszyć skalę wyzysku. Zżyma się, kiedy słyszy, jak ktoś nazywa te kobiety bezradnymi ofiarami, tylko dlatego, że kiedyś zmuszono je do prostytucji czy sprzedano alfonsom. Prostytutki zdążyły się już przyzwyczaić do postrzegania samych siebie jako niezależnych i bezkompromisowych kobiet. Pi Noi pomogła im jedynie znaleźć język afirmujący ich autonomię. Według niej te kobiety potrafią nawet przy minimalnej znajomości angielskiego zakomunikować, czego chcą, a czego nie, zgodzić się na coś lub czegoś odmówić, a bez tego nie ma mowy o prawach człowieka. Wkrótce na spotkaniach kobiety zaczęły poruszać też inne tematy, na przykład opłakane warunki w burdelach, choroby i długi. W 1987 roku Pi Noi wspólnie z miejscowym lekarzem założyła klinikę dla prostytutek w Bangkoku, oferującą kobietom udział w warsztatach z zakresu zdrowia reprodukcyjnego i darmowe kondomy. (W 1994 roku Empower samo uzyskało statut organizacji pozarządowej i fundacji).

Reklama

Pi Noi zwróciła się bezpośrednio do właścicieli burdeli z apelem, żeby pozwalali swoim pracownicom przychodzić do kliniki. Kobiety mogły się tam dowiedzieć, jak unikać zarażenia wirusem HIV. Udzielano też imigrantkom lekcji tajskiego. Wielu właścicieli domów publicznych wyraziło zgodę. Mimo że działania Pi Noi sprzyjały radykalizacji poglądów prostytutek, zarządzający burdelami z ulgą przyjmowali pomoc, co niejednej ich pracownicy ocaliło życie.

Pod koniec lat 90. branża usług seksualnych w Tajlandii przechodziła kolejną transformację. Burdele stopniowo traciły funckję ośrodków prostytucji. Nastąpiła poprawa koniunktury gospodarczej, a wraz z nią zmniejszyła się liczba zdesperowanych, gotowych na wszystko kobiet. Ministerstwo zdrowia wydało nakaz używania kondomów w domach publicznych pod groźbą zamknięcia lub surowych kar finansowych dla tych przybytków, w których nie malał odsetek zakażeń chorobami wenerycznymi. Zdaniem antropologa Feingolda rządowe inicjatywy zaczęły zagrażać niegdyś lukratywnej działalności burdeli, której podstawę stanowiło całkowite ignorowanie kwestii świadczeń i bezpieczeństwa pracowników. – Płatny seks wcale nie przestał się opłacać – twierdzi australijska wolontariuszka Liz Hilton, która od ponad 20 lat współpracuje z Empower. – To wyzysk zrobił się niedochodowy.

Do końca 2001 roku biznes przeniósł się do tzw. stref rozrywki, czyli dzielnic rozpusty. Prostytucja, choć wciąż nielegalna, stanowiła wciąż podstawę gospodarki. W 2002 roku tajski rząd zezwolił na zakładanie salonów masażu, barów karaoke i klubów bilardowych będących przykrywką dla mężczyzn szukających towarzystwa prostytutek. Strefa zwykle zajmuje kwartał ulic, na których prostytutki pracują jako kelnerki, masażystki i tancerki. Klienci wiedzą, że tu mogą się zabawić. Prostytutki świadczą usługi poza miejscem pracy.

Reklama

Na początku nowego milenium strefy rozrywki odpowiadały za prawie 7 procent PKB. Branża płatnych usług seksualnych generowała 4,3 miliarda dolarów rocznie. Szacuje się, że obecnie 10 procent całej kwoty, jaką turyści wydają w Tajlandii, to kasa za seks.

Któregoś wieczoru w Chiang Mai Hermarratanarapong, Jakawong i dwie inne członkinie Empower próbowały opisać swoje życie grupce amerykańskich studentów na wymianie, którzy przyjechali do Tajlandii zgłębiać miejscową gospodarkę. – Pierwsze, z czym musi zmierzyć się prostytutka, to policja – tłumaczyła Hermarratanarapong, kiedy już wszyscy zasiedli w kółku na parkiecie w Can Do Bar. – Większość niebezpieczeństw, na jakie narażona jest prostytutka, ma związek ze stróżami prawa – ciągnęła. Widmo nalotów to nie wszystko. Zgodnie z tajskim prawem prostytutkę i jej klienta można ukarać grzywną lub zatrzymać tylko wtedy, gdy zostaną złapani na gorącym uczynku, czyli podczas nagabywania, werbowania, reklamowania, organizowania lub uprawiania płatnego seksu. Według Hermarratanarapong w praktyce oznacza to, że funkcjonariusze policji tylko wyczekują na właściwy moment, żeby dorobić sobie do pensji dzięki prowokacjom. Jej zdaniem spora część zarobków prostytutek, które boją się grzywny, regularnie trafia do kieszeni glin. W przypadku prostytutki imigrantki bez papierów kwotę łapówki należy podwoić, a nawet potroić, jeśli dziewczyna chce uniknąć deportacji.

Reklama

Siedząca na stołku barowym i ubrana w różową sukienkę kobieta o imieniu Neung wyjaśniła zgromadzonym, że brak ochrony pracy sprawia, iż pracodawcy sami decydują o warunkach zatrudnienia. Zgodnie z tzw. regułami barowymi prostytutkom potrąca się z wynagrodzenia, jeśli ważą więcej niż 50 kilogramów, spóźniają się do roboty albo mają za mało klientów. Do tego dochodzą drinki, na które trzeba naciągnąć klienta. Według Neung każda prostytutka musi w tym względzie wyrobić określoną miesięczną normę. Nieważne, czy jest ciężarna lub niepijąca. Dowiedziałem się później, że norma może wynieść nawet do 150 drinków w miesiącu.

Kobiety wyjaśniły, że to był główny powód, dla którego Empower założyło Can Do Bar. Studenci z widocznym skrępowaniem przyglądali się otoczeniu, w którym dominowały motywy falliczne, plakaty prawie nagich kobiet i dosadne graffiti. – Długo starałyśmy się wpłynąć na rządzących – Jakawong opowiada o początkach baru. – Nic nie kumali, więc postanowiłyśmy go sobie same wybudować.

Prostytutka szykuje się do pracy na tyłach siedziby Empower

Studentów ciekawiło, jak każda z obecnych kobiet trafiła do branży. Jakawong wyjaśniła, że wcześniej pracowała w wielu różnych miejscach. Ostatnio w piekarni, ale nudziło jej się tam. Neung, ta w różowej sukience, kiedyś zajmowała się szydełkowaniem i szyciem. Mówi, że przeszła przez tyle fabryk, ile się dało. Hermarratanarapong też pracowała w fabrykach, ale przyznaje, że o zmianie pracy nie zdecydowały wyłącznie czynniki ekonomiczne. – Należę do pierwszego pokolenia, które miało w domu telewizory – wspomina swoje dzieciństwo w mieście Chanthaburi na południu kraju. – Śledząc ekscytujące perypetie ekranowych bohaterów, zaczęłam sobie zadawać pytanie: dlaczego? Dlaczego przestrzegamy tych wszystkich zasad?

Reklama

Po przeprowadzce do Bangkoku pracowała w fabrykach, tańczyła na rurze i zarabiała w barze jako dziewczyna do towarzystwa. Wspomina, że za flirtowanie z facetami w tydzień zarobiła więcej niż w miesiąc harówki w fabryce. Upłynęło dobrych parę lat, zanim zdecydowała się pójść z klientem do łóżka. Po fakcie pomyślała, że wcale nie było tak źle. Jej zdaniem prostytucja nie wynika z braku wyboru. – Gdybym naprawdę go nie miała, pracowałabym w tkalni – twierdzi.

Według MOP tylko 10 procent ofiar handlu żywym towarem w Azji to osoby sprzedane do domów publicznych. – Doniesienia o milionach nowych ofiar handlu żywym towarem rocznie to wymysły – twierdzi socjolog i ekspert od płatnego seksu Ronald Weitzer z George Washington University. Wiele osób zaczyna pracować w branży ze względów finansowych. Minimalna płaca wynosi w Tajlandii 8,4 dolara dziennie. Wiele kobiet zatrudnionych na czarno zarabia jeszcze mniej. Tymczasem z moich rozmów z prostytutkami w Chiang Mai wynika, że nawet w kiepski wieczór ich wynagrodzenie nie spada poniżej 14 dolarów.

Któregoś dnia miałem okazję obserwować Hermarratanarapong w trakcie prowadzenia lekcji języka angielskiego w Empower. Na tablicy zapisała słowa: „potrzebować", „chcieć", „spotkać się", „skończyć się" i „przestać". Następnie dopisała zdania: „Możesz do mnie jutro przedzwonić", „Poczekam do zamknięcia baru" i „Muszę wysłać pieniądze rodzinie".

– Wraz ze znajomością angielskiego rosną nasze szanse udany wieczór – tłumaczyła mi Hermarratanarapong. Następna godzina upłynęła uczennicom na głośnym powtarzaniu słówek i zdań. (Pytały się mnie o wymowę, choć zwykle polegają w tym względzie na aplikacji w iPhonie). Próbowały też pogadać sobie po angielsku, ale średnio im to wychodziło. Na koniec Hermarratanarapong zadała im pracę domową polegającą na transkrypcji i przetłumaczeniu ulubionego amerykańskiego kawałka muzycznego.

Reklama

Piszemy nie tylko o seksie. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Empower pomaga też prostytutkom dokończyć edukację szkolną. Zapewnia korepetycje, miejsce do nauki i kontakty umożliwiające kontynuację kształcenia. Przynajmniej kilka tysięcy kobiet skorzystało z zajęć edukacyjnych organizowanych przez Empower. Jedną z nich jest Hermarratanarapong, której udało się skończyć ekwiwalent szkoły średniej dzięki programowi. Najświeższe dane mówią o 67 kobietach zapisanych do programów alternatywnych szkół średnich. Liczba absolwentek przekracza setkę. Te kobiety mogą, ale nie muszą dalej zajmować się prostytucją. – Nie zadajemy pytań – powiedziała amerykańskim studentom Hilton. – To jest ich decyzja. Rolą Empower nie jest zmiana życia prostytutek. To prostytutki mają zmieniać społeczeństwo.

Jeśli pracujesz w branży – powiedziała Mai – to albo uważają cię za smutną, albo za niegrzeczną dziewczynkę. Jesteś smutna, jeśli zmuszono cię do tego. Niegrzeczna, jeśli to był twój własny wybór. Milknie, odprowadzając wzrokiem koleżanki znikające za drzwiami. A co, jeśli nie jesteś żadną z nich? – zastanawiam się.

– Zawsze ostrzegamy się wzajemnie przed groźnymi klientami – zdradziła mi kiedyś Wan, malutka kobietka z aparatem na zębach. Było południe, a my siedzieliśmy w bibliotece należącej do Empower. Ubrana w różowo-biały sweter Wan skubała muffina z czekoladą. Powiedziała mi, że wieści o przypadkach przemocy szybko się rozchodzą, dzięki czemu prostytutkom łatwiej jest zadbać o swoje bezpieczeństwo. Empower wypuściło kiedyś plakaty z podobizną gościa, który zgwałcił jedną z członkiń, i rozprowadzało je w barach na mieście. Wan dodaje: – Sygnały ostrzegawcze często widać już w barze. Jeśli facet nie ma oporów, żeby cię publicznie szczypać czy bić po twarzy, będzie jeszcze gorszy sam na sam.

Reklama

Próbowałem wyciągnąć z nich, co się dzieje, jeśli zabraknie sygnałów ostrzegawczych, ale członkinie Empower niechętnie przyznają, że prostytucja pociąga za sobą niebezpieczeństwa, które zwykle nie występują w tkalni. W trakcie naszej pogawędki na miejsce przybyło sześć innych członkiń Empower i zajęło się przygotowywaniem wspólnego obiadu. Wszystkie zgodnie przyznały, że przytrafiła im się jedna, może dwie prawdziwie mrożące krew w żyłach sytuacje. Kiedy naciskałem na szczegóły, wyczułem w powietrzu napięcie. Wan opowiedziała mi, jak jeden z klientów ukradł jej torebkę, ciuchy i zwiał bez płacenia. Wan owinęła się w ręcznik i zeszła do recepcji poprosić kogoś z personelu, żeby pobiegł za facetem. Odmówiono jej. Pozostałe kobiety nie chciały się ze mną podzielić swoimi traumatycznymi przeżyciami, bo ich zdaniem dziennikarze tylko na tym się skupiają.

Poleciły mi lekturę księgi zawierającej notki autobiograficzne, w których można było znaleźć opisy takich niepokojących incydentów. W jednym z rozdziałów autorka wpisu (wszystkie notki są anonimowe) udała z klientem do hotelu, a kiedy wyszła spod prysznica, zastała w pokoju czterech innych facetów żądających seksu grupowego. Odmówiła. Kiedy jeden z mężczyzn rzucił się w jej stronę, szybko podniosła telewizor i zagroziła, że go upuści, a wtedy oni będą musieli zapłacić za szkody. Facetom zmiękła rura. W innej notce autorka wspomina, jak wysokiej rangi wojskowy przyniósł ze sobą broń palną do salonu masażu i zgwałcił dwie kobiety.

Reklama

Zdaniem krytyków Empower takie sytuacje pokazują niewielką różnicę między przemocą wobec prostytutek a innymi formami wyzysku. – W świecie, w którym panowałaby równość, kobiety nie byłyby traktowane jak towar – oznajmiła Bien-Aimé z CATW, kiedy rozmawialiśmy przez Skype'a po moim powrocie z Tajlandii. Według niej prostytucja nigdy nie będzie tylko pracą, więc jej legalizacja opiera się na z gruntu fałszywych przesłankach. – Prostytucja jest przyczyną i konsekwencją nierówności płci – wyjaśniła. Odniosła się sceptycznie do danych, według których kobiet dobrowolnie decydujących się na prostytucję jest więcej niż tych zmuszanych do nierządu. Jej zdaniem nic nie jest tu czarno-białe. – Jak odróżnić kogoś, kto sam negocjuje warunki z klientami, od masy kobiet, które trafiły do branży przed ukończeniem 18 lat w wyniku transakcji zawartej przez ich partnerów?

Dziennikarze mogą dotrzeć do kobiet, które padły ofiarą handlu żywym towarem (w odróżnieniu od moich rozmówczyń z Empower prostytucja nie była ich dobrowolnym wyborem) za pośrednictwem organizacji non profit aktywnych w tej społeczności. Jednak żadna z trzech organizacji w Chiang Mai, które poprosiłem o wywiad, nie chciała ze mną rozmawiać.

Kiedy już wróciłem do Stanów, Bien-Aimé próbowała pomóc mi nawiązać kontakt z dwoma innymi grupami. Jedna z nich nie reagowała na ponawiane prośby o rozmowę, a druga, jak relacjonowała Bien-Aimé, z zasady nie udziela wywiadów mediom, które świadomie lub nieświadomie popierają prostytucję jako formę pracy, a świadczenie usług seksualnych jako rentowne zajęcie.

Reklama

Prostytutki w Empower grają w edukacyjną wersję jengi domowej roboty, żeby podszkolić angielski

Na zakończenie rozmowy Bien-Aimé dodała, że jej sprzeciw co do legalizacji prostytucji wynika zarówno z moralnych, jak i praktycznych argumentów. – Ten eksperyment nigdzie się nie udał – zwróciła uwagę. – Prostytucję zalegalizowano w Niemczech, Nowej Zelandii i Australii – mówiła, wymieniając problemy, jakie legalizacja spowodowała w tych krajach. Na potwierdzenie tej tezy po naszej rozmowie wysłała mi mejla z garścią linków do badań. Znalazłem tam dowody na brak poprawy w zarobkach prostytutek, a także świadectwa funkcjonariuszy policji narzekających na trudną do opanowania skalę handlu żywym towarem, przemocy i zorganizowanej przestępczości w świecie po legalizacji. Trafiające do niemieckich lekarzy prostytutki są nierzadko tak sponiewierane, że niemiecka izba lekarska wystąpiła do Bundestagu z oficjalnym wnioskiem o uchylenie ustawy legalizującej prostytucję.

Członkowie ruchu przeciw handlowi żywym towarem, do których zalicza się Bien-Aimé, a także felietonista „New York Timesa" Nicholas Kristof, są zwolennikami modelu nordyckiego. Według niego przestępcą jest każdy, kto płaci za seks lub umożliwia kupno takiej usługi. – W tym modelu handel seksem stanowi jeszcze jedną formę przemocy i prześladowania – wyjaśniła Bien-Aimé. Podobnie jak w przypadku legalizacji prostytucji wyniki badań nie są jednoznaczne. Na prawie każde badanie potwierdzające zalety modelu nordyckiego przypadają krytyczne opinie, w tym od samych prostytutek.

Reklama

Zdaniem Hermarratanarapong pomysł z aresztowaniem klientów jest nieracjonalny. – Po co miałybyśmy robić z klientów kryminalistów? – dziwi się. – Przecież to z nich żyjemy. Nie trzeba nam dalszego zaostrzania kar. Model nordycki wyrasta z przekonania, że ostatecznym celem jest likwidacja branży płatnych usług seksualnych. Nie zgadzamy się z tym.

Przed moim wyjazdem z Chiang Mai Hilton postawiła mi laptop przed nosem i odpaliła niemy filmik satyryczny pt. „Ostatnia akcja ratunkowa w Syjamie", nakręcony przez członkinie Empower kilka lat temu. Satyra, której towarzyszy ścieżka dźwiękowa przywodząca na myśl filmy Charliego Chaplina, przedstawia nalot na bar. W akcji udział biorą trzy niezbyt rozgarnięte postaci: policjant, pracownica opieki społecznej (konserwatywnie ubrana kobieta w okularach i z podkładką do pisania) oraz „bohaterka z organizacji pozarządowej" (kobieta w pelerynie).

Cała trójka, nie licząc furgonetki pełnej niewydarzonych glin, wpada do baru, gdzie prostytutki flirtują sobie miło z potencjalnymi klientami. Zapanowuje chaos. Uczestnikom akcji udaje się dorwać tylko jedną kobietę, która ich zdaniem ma 16 lat, choć sama zainteresowana twierdzi, że skończyła 19. Dziewczynę poddaje się badaniu dentystycznemu – powszechnej, choć wątpliwej metodzie określania wieku – następnie zamyka w pomieszczeniu oznaczonym jako „odwyk". Na dostarczonej maszynie do szycia dziewczyna szyje sobie drabinkę służącą do ucieczki, po czym biegnie z powrotem do baru, prosto w objęcia wiwatujących ją prostytutek. Na ekranie pojawia się napis: „Mamy nadzieję, że to koniec".

Zdaniem Empower ekipa rządząca w Tajlandii nie ponosi wyłącznej odpowiedzialności za naloty. Winna jest także działalność międzynarodowych organizacji obrony praw człowieka, której symbolami stają się „bohaterka z organizacji pozarządowej" czy CATW. Krytycy określają ich działalność mianem branży ratowniczej – owocu nietypowego sojuszu między potępiającymi prostytucję feministkami a religijną prawicą z zasady piętnującą handel seksem. Zdaniem sceptyków branża ratownicza celowo połączyła w jedno płatny seks i handel żywym towarem. Jak twierdzi Feingold, to część krucjaty przeciw prostytucji, utożsamianej ze zwycięstwem nad handlem żywym towarem. Od 2000 roku, kiedy w USA weszła w życie ustawa o ochronie ofiar handlu żywym towarem, za kadencji Billa Clintona, grupom luźno deklarującym walkę z tym procederem przysługuje znaczne wsparcie finansowe. Dzięki tym środkom powstała globalna sieć organizacji pozarządowych, także w Tajlandii. Organizacje, które nie chcą się zobowiązać do walki z prostytucją, nie kwalifikują się do pomocy finansowej od Amerykanów.

W latach 2001–2010 światowa walka z handlem żywym towarem kosztowała podatników prawie 1,5 miliarda dolarów. W 2014 roku rząd przekazał 18 milionów dolarów organizacjom walczącym z tym procederem. Empower nakręciło „Ostatnią akcję ratunkową w Syjamie", żeby zwrócić uwagę na to, że wiele kobiet wcale nie chce, żeby je ratowano.

Sobotnia noc w Can Do Bar

Kiedy oglądałem film, Jakawong wycierała sobie okulary. Powiedziała mi, że ma on wprawdzie humorystyczny wydźwięk, ale same naloty to nic śmiesznego, szczególnie dla imigrantek. Jakawong pochodzi z Birmy. Jej rodzina opuściła ojczyznę, kiedy Jakawong była jeszcze dzieckiem. Kiedy lata później została prostytutką, nadal nie miała papierów. W tamtych czasach najbardziej bała się, że złapią ją podczas nalotu. Gdyby rzeczywiście tak się stało, pewnie trafiłaby do rządowego ośrodka Baan Kredtrakarn na wyspie u wybrzeży Bangkoku.

Oficjalnie ośrodek ma stanowić azyl dla potencjalnych ofiar handlu żywym towarem. Mieszkanki przechodzą terapię i mają dostęp do zajęć edukacyjnych, w tym lekcji pisania i czytania oraz jogi. Grupa członkiń Empower, która zwiedziła obiekt w 2012 roku, miała wiele krytycznych uwag wobec ośrodka. Zdaniem członkiń Empower kobietom zabrania się opuszczać obiekt oraz uniemożliwia im się kontakt z rodziną i przyjaciółmi. W ośrodku przebywa wiele imigrantek. Empower twierdzi, że niektórym zakazuje się przyjmowania gości.

Nie udało mi się zwiedzić ośrodka, a rząd pozostawał głuchy na moje pytania dotyczące obiektu. Phensiri Pansiri z Focus Thailand – organizacji walczącej z handlem żywym towarem, która pomaga kobietom opuścić ośrodek – potwierdziła niektóre z obserwacji Empower. Powiedziała, że mieszkanki ośrodka nie mogą opuszczać obiektu, dopóki prokuratura nie ustali, czy są ofiarami handlu żywym towarem, czy też mogą wystąpić w roli świadków w sprawie przeciw handlarzom. Według Pansiri ten proces zwykle trwa od roku do dwóch lat. Jeśli prostytutka jest imigrantką, wynik śledztwa nie ma znaczenia – i tak zostanie deportowana. Podstawą wydalenia jest złamanie tajskich przepisów zakazujących prostytucji lub miejscowe zasady postępowania wobec ofiar handlu żywym towarem, które nakazują odesłać kobietę do domu, nieważne, gdzie on się znajduje. (Nie udało mi się zlokalizować byłych mieszkanek ośrodka).

Liczbę imigrantów pracujących w Tajlandii szacuje się na ponad 3 miliony. Blisko połowa z nich to kobiety. Brak jest oficjalnych statystyk, które mówiłyby o tym, ile z nich kończy jako prostytutki. Jest ich jednak na tyle dużo, że Empower postuluje również reformę dotyczącą imigrantów. Według organizacji za przekroczenie granicy z Tajlandią obywatele ościennych krajów muszą średnio zapłacić 2 tysiące dolarów w łapówkach i opłatach dla przemytników.

Podczas jednej z moich wizyt w Empower zapytałem, jak legalizacja prostytucji miałaby pomóc kobietom i mężczyznom, których zmuszono do nierządu. Członkinie organizacji nie mają wątpliwości, że legalizacja branży pomoże także ofiarom handlu żywym towarem, chociaż w Empower nie lubią tej etykiety. – Kiedy stajesz się ofiarą, tracisz kontrolę – wyjaśniła Hermarratanarapong. – Ktoś inny decyduje we wszystkim za ciebie, a tak być nie powinno.

Argumentacja Empower sprowadza się do poglądu, że w handlu seksem skrajne formy wyzysku powinno się tępić tak samo jak w każdej innej branży. Kiedy zbierałem materiały do tego reportażu, często słyszałem następujące porównanie: nie delegalizuje się łowienia ryb tylko dlatego, że w branży odbywa się na wielką skalę handel żywym towarem. Kiedy domagałem się konkretów, Hermarratanarapong wyjaśniła mi, że ukrócenie wyzysku w handlu seksem nie należy do zadań prostytutek. Jej zdaniem pracownice branży mają prawo zabrać głos w tej dyskusji, ale nie powinno się oczekiwać, że podadzą jak na tacy wszystkie rozwiązania. Po czym dodała z nietypową dla niej powagą: – To nie jest praca dla każdego.

Opowiedziała mi o swojej kumpeli, która przeszła bolesne rozstanie z chłopakiem, potrzebowała kasy i zwróciła się do Hermarratanarapong z prośbą o załatwienie pracy w barze. Hermarratanarapong poradziła jej, żeby sobie to jeszcze przemyślała. – Ja to ja, ale ty to ty – powiedziała przyjaciółce. Nie każdy jest stworzony do zawodu nauczyciela czy naukowca. Tak samo nie każdy nadaje się do prostytucji. – Trzeba dużo umieć – tłumaczyła mi Hermarratanarapong. – Musisz być towarzyska, mieć smykałkę do języków i łatwo nawiązywać kontakty. Trzeba być cierpliwym i umieć słuchać. Praca w tej branży tylko w 10 procentach polega na uprawianiu seksu.

Hermarratanarapong podkreśliła, że nie wstąpiła do szeregów Empower po to, żeby zostać entuzjastyczną orędowniczką branży, której wad jest całkiem świadoma. Zdecydowała się na członkowstwo, bo zmęczyło ją wieczne osądzanie. Miała dość bycia wtłaczaną w szufladki z napisem „niegrzeczna dziewczynka" albo „smutna dziewczynka". – To, jak ludzie traktują mnie i inne kobiety, budzi we mnie poczucie niesprawiedliwości i frustrację – mówi. – No i mam naturę wojowniczki.

Tłumaczenie: Marta Sobczak