FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Kiedy spotykasz swojego idola i robi ci się smutno

W młodym wieku łatwo wpadamy w zauroczenie ludźmi, którzy z jakiegoś powodu stają się naszymi idolami. Później ich spotykamy i robi się nam zwyczajnie smutno. Spytałem osoby o ich prywatne zawody i rozczarowania
Źródło: Flickr/Andrzej Chyra. Fot. Marcin Kułakowski, PISF

Idol – jak to słowo spowszedniało w natłoku edycji telewizyjnych talent show i wysypie plastikowych gwiazdeczek, pompowanych przez mainstream. Nie to, co kiedyś, prawda? Gdy po Ziemi chodziły wzory do naśladowania – jednostki nietuzinkowe, którym pisana była wielkość i zasłużony podziw. A nie, czekaj, chyba po prostu w młodym wieku łatwo wpadamy w zauroczenie ludźmi, którzy z jakiegoś powodu stają się naszymi idolami. Ty też masz swojego idola, prawda? No to wiedz, że później przychodzi ten dzień, że ich spotykamy i w najlepszym razie czujemy, że ta interakcja niewiele zmieniła nasze życie – ot, przybiliśmy piątkę swojemu bohaterowi i powiedzieliśmy, że jest super. W najgorszym razie robi nam się zwyczajnie smutno. Dlaczego? Bo może istota naszego uwielbienia miała gorszy dzień, bo była zmęczona, rozkojarzona, bo jest zwyczajnym człowiekiem – a może po prostu jest bucem?

Reklama

Pamiętam dobrze, że gdy byłem zaczytanym w komiksach gówniarzem, spotkałem na jednym z konwentów Papcio Chmiela. Dla jasności – darzę go bezkresem szacunku za wszystko, co zrobił dla całych pokoleń podobnych mi urwisów, które wychowywały się na przygodach Tytusa de Zoo. Tym bardziej, że pomimo swojego podeszłego wieku, wciąż inspiruje nas do bycia dobrymi, fajnymi ludźmi.

Wtedy jednak, ten jeden raz, stanąłem przed mistrzem, poprosiłem o podpisanie mojego ulubionego egzemplarza przygód i jąkając się z nerwów, wyrecytowałem całą litanię podziwu dla jego twórczości. Papcio nawet na mnie nie spojrzał, narysował automatycznie profil Tytusa na odwrocie okładki i zapytał osobę stojącą nad nim (chyba menadżera?), czy kupiłem już jego ostatni album. Tylko tyle. To była cała moja interakcja z Papcio Chmielem. Podziękowałem za rysunek i odszedłem lekko zdewastowany. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że przecież byłem jedną z niezliczonej ilości małych mrówek, które dręczyły go tego dnia, prosząc o autograf i dziękując za wszystko. Wiem, trochę egoistycznie, ale hej, byłem jeszcze dzieciakiem, cóż mogę powiedzieć, wtedy to zabolało. Oczywiście nie chowam urazy. Wciąż lubię wrócić do przygód Tytusa Romka i A'Tomka, tylko znacznie rzadziej się to dzieje.

Postanowiłem jednak zapytać inne osoby o ich prywatne zawody i rozczarowania.

Morrissey to jednak nie prorok

Jako nastolatek byłem wielkim fanem The Smiths. Czymś w rodzaju ultrasa: przestałem jeść mięso, czytałem Oscara Wilde'a, patrzyłem na rzeczy pustym wzrokiem, nosiłem rozciągnięte marynarki i nostalgicznie zachwycałem Londynem (nie zrobiłem sobie tylko nigdy fryzury na Moza. Broniłem w rozmowach jego aseksualności i faktu, że na którymś festiwalu płakał ze sceny nad „swądem płonących ciał" dobiegającym ze strefy gastro. Morrissey był bogiem, a przynajmniej prorokiem.

Reklama

I wtedy – piorun z nieba – koncert w Warszawie. Wysupłałem oczywiście stówę ze swojego żałosnego budżetu 20-latka, a przed koncertem nawet nie tknąłem alkoholu, bo chciałem to przeżyć całą duszą. No i zaczął się koncert. Byłem przerażony, bo absolutnie nic nie czułem. Znałem te numery, potrafiłem wyśpiewać wszystkie teksty, ale w żaden sposób to nie rezonowało. Moz wykonał nawet mój ukochany numer, ale stałem tam tylko, patrząc na jego przepoconą koszulę i nieco zbyt pretensjonalne ruchy. Do dziś nie wiem, co nie zadziałało – chyba po prostu piosenki Moza przestały już wtedy cokolwiek mówić o moim życiu (pozdrawiam kumatych).

Źródło: Flickr/Man Alive!

Przez kilka następnych lat nie byłem w stanie słuchać Smithsów. Wychodziłem z pokoju, kiedy leciał ich numer – i raz pokłóciłem się z moim kumplem, gdy razem didżejowaliśmy za to, że włączył There is a Light That Never Goes Out. Na drugi koncert w Polsce – ten, z którego wyszedł obrażony – z premedytacją nie kupiłem biletu. Dziś nie mam już problemu i nawet chciałbym, żeby wszyscy nastolatkowie słuchali więcej Moza, ale wtedy czułem się, jakby kawałek mnie umarł.
– Maciek

Podrywy Andrzeja Chyry

Każdy ma swoje typy, wśród artystów. U mnie nigdy nie oznaczało to fascynacji ani przesadnej pasji – raczej sympatię do osób, które uważałem za dobrych rzemieślników, a pracę wybierali nie tylko na podstawie kasy, ale i treści. Jeszcze parę lat temu na mojej liście porządnych ludzi, których darzyłem sympatią znajdował się Andrzej Chyra. Aktor niebanalny, mający szacunek publiczności i producentów. Grający w dobrych produkcjach – któż nie pamięta Chyry w Komorniku. Jednak sam aktor jest dość skryty, ciężko wywnioskować, jakim jest człowiekiem czy to na podstawie wywiadów, czy też samej gry aktorskiej. Los jednak chciał, że dane mi było Chyrę spotkać.

Była wiosna, może wczesne lato 2011 roku. Musiał być to piątek bądź sobota, bo noc spędzałem w klubie. Jednym z tych mniej zwyczajnych – nie było ich wtedy we Wrocławiu zbyt wiele. Tym bardziej nie było zaskoczeniem, że wszyscy ci, których praca dotyczy szeroko pojętego artyzmu – bądź w takim środowisku się wychowali – lądowali w dwóch miejscach na krzyż. Ten wieczór, razem ze znajomymi, spędzałem w Szajbie.

Reklama

Mając na uwadze profil miejsca, nie czułem się zaskoczony obecnością znanych osób z kultury krajowej, nie zaskoczyła mnie więc też obecność Andrzeja Chyry. Dotknęło natomiast jego zachowanie. Ten skryty i spokojny, zdawałoby się, człowiek okazał się po alkoholu dość prymitywny – z wyraźnym zacięciem wulkanicznej agresji, która nie wiadomo kiedy dokona erupcji, choć nie jest wyrazista w wymiarze ekstrawertycznym. Sposób, w jaki traktował ludzi, którzy chcieli go poznać, był pełny pogardy i wyższości nad innymi. Kobiety zagadywał mocno impertynencko, nie pozostawiając złudzeń co do swoich intencji, czy nawet jakiegokolwiek szacunku do nich. Raczej oczekiwał, że będą go podziwiać za to, kim jest i dlatego będą się do niego ślinić, cokolwiek powie.

Obserwując to kątem oka, po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, jak bardzo zwyczajni jesteśmy i jak mocno obraz nasz zmienia się poprzez media. Paradoksalnie, spłaszczenie wizualne jednocześnie nadaje nam ponadnormatywnej wartości, uwypukla nieistotne zalety i wady. Było mi przykro, tak po prostu, ale poczułem też wdzięczność do Andrzeja Chyry. Przyjemnie jest czuć, że jest się takim samym, albo lepszym, niż ci ze świecznika.
– Tomasz

Obrażony Jacek Kaczmarski

Jako dziecko i mała nastolatka kochałam Jacka Kaczmarskiego. W dzieciństwie tata śpiewał mi jego piosenki do obiadu i spania. Kiedy podrosłam, miałam szaloną ambicję, by znać cały repertuar i umieć zaśpiewać go wyraźniej i szybciej niż autor. No… naprawdę kochałam tego człowieka.

Kiedy miałam 13-14 lat udałam się na jego koncert, który niedługo później okazał się ostatnim w historii. Wparowałam do teatru grubo przed czasem i zastałam go we foyer. Kochany, mądry wujaszek Jacek nie miał na sobie ciepłego swetra i przetartych dżinsów (czego się spodziewałam), dopadł go kryzys wieku średniego i zastąpił starą dobrą stylówę skórzanymi spodniami wiązanymi rzemieniem na całej długości i fikuśnie wygoloną bródką. Kim jednak byłabym, oceniając ukochanego twórcę po wyglądzie.

Reklama

Zdyszana, cała w śniegu z zamieci, w kożuchu po babci i góralskiej chuście na głowie (na małego sybiraka) podbiłam do idola, by przekazać młodzieńcze wyrazy uwielbienia, pozdrowienia od ojca i prosić o zaśpiewanie piosenki mojego ówczesnego życia. „Romans historiozoficzno-erotyczny o princessie Doni i parobku Ditku" – sex, walka klas, rewolucja, Rosja, Paryż, ostrygi, Moulin Rouge, czyli to, co małe dziewczynki lubią najbardziej. Legendarny Jacek Kaczmarski patrzył na mnie jak na pomyloną, kiedy w drugim zdaniu zapytałam go czy zamierza brać udział w „festiwalu bardów" (tak zdaje sobie sprawę, że sama idea wydarzenia brzmi niedorzecznie). Obruszył się, poszarzał „Czego festiwal?" zapytał prześmiewczo, wymienił cyniczne spojrzenie z kolegą i głosem, za który wówczas mogłabym umrzeć burknął – „Może sobie już pójdziesz dziecko?".

Pomyślałam, że trudno oczekiwać od wszechwiedzącego byłego alkoholika by kumplował się z taką gówniarą jak ja. Można nie lubić dzieci – dziś to wiem. Jednak po chwili na moich oczach powitał starą znajomą i rzucił się z uściskami na jej nadąsanego synalka w moim wieku. Piosenki jednak nie zagrał, kolejne próby nawiązania kontaktu zażegnał spławiając mnie władczym gestem ręki, bo już nie chciał strzępić języka. Kolejny koncert miał odbyć się za dwa tygodnie, Kaczmarski odwołał go z powodu kaszlu, który w późniejszej diagnozie okazał się rakiem. Zmarł rok później.
– Izabela

Reklama

Eduardo Mendoza nie chce być twoim kolegą

Jakoś na początku studiów okrutnie się zajarałem hiszpańskim pisarzem Eduardo Mendozą – zresztą nie ja jeden, bo w Polsce był wtedy dość popularny; chociażby przez cykl historii o zbiegłym z domu wariatów damskim fryzjerze-prywatnym detektywie. Jednym haustem wchłonąłem jego dostępne w Polsce powieści i chciałem więcej. Gdy przyjechał do Warszawy na spotkanie z czytelnikami, oczywiście nie mogłem przepuścić okazji. Musiałem na własne oczy zobaczyć faceta, który sam o sobie mówi, że uprawia „literackie pijaństwo albo powieściowe chuligaństwo", a na pytanie, czy jest pisarzem postmodernistycznym, odpowiada, że „post-post, kiedy już przeszła kawalkada i przejeżdża się spychaczem, zgarniając wszystko".

W drodze na spotkanie układałem sobie w głowie pytania i zastanawiałem się, czy nie wyjdę na nachalnego, jeśli zagadam do niego po hiszpańsku. Oczyma wyobraźni już widziałem, jak zawiązuje się między nami błyskotliwa konwersacja, a potem w uznaniu dostaję darmowy egzemplarz najnowszej powieści z dedykacją: „Dla pierwszego czytelnika, który naprawdę mnie zrozumiał". Tak, trochę mnie poniosło.

Źródło: Flickr/Piotr Drabik

Na miejscu okazało się, że Mendoza nie tylko nie był pod wielkim wrażeniem moich spostrzeżeń, ale też, że raczej nie miał ochoty na żadne spotkanie, że chyba nie lubi swoich czytelników i że chciałby już być z powrotem w swoim pokoju w hotelu, a najlepiej w domu w Barcelonie. Na żywo nie zobaczyłem ani nie usłyszałem nic z „literackiego chuligana". Maestro Eduardo wyglądał i zachowywał się raczej jak wujek Edward: cichy, spokojny, z równo przystrzyżonym siwym wąsem; odpowiadał krótko i beznamiętnie. Od czasu do czasu, gdy z publiczności padło jakieś wyjątkowo sztampowe pytanie, na jego twarzy pojawiał się leciutki grymas – choć może po prostu bolał go brzuch. Gdy przyszła pora na autografy, poprosiłem go o dedykację dla jednej dziewczyny, na której chciałem zrobić wrażenie. Nie dosłyszał mnie albo udał, że nie słyszy i machnął szybko niedbały zawijas na tytułowej stronie.

Po wszystkim było mi trochę smutno – jak po nieudanej randce, po której bardzo dużo się spodziewałeś. Eduardo Mendoza nie okazał się bucem – po prostu nie miał najmniejszej ochoty zostać niczyim kolegą.
– Jan