Gdzie zjeść tanio, dużo i po polsku w Londynie

FYI.

This story is over 5 years old.

jedzenie

Gdzie zjeść tanio, dużo i po polsku w Londynie

W Wielkiej Brytanii żyje już ponad 800 tys. Polaków – gdzieś tam musi kryć się zajebiste polskie gastro. Poszliśmy na londyńskie ulice sprawdzić jak się sprawy mają

Zdjęcia: Stanisław Legus

Według danych z 2015 roku w Wielkiej Brytanii żyje już ponad 800 tysięcy Polaków, a nasz język jest drugim najczęściej używanym w UK. Wielu rodaków zakłada tu lepiej lub gorzej prosperujące biznesy – całkiem niedawno odbył się w Londynie III Kongres Polskich Przedsiębiorców, po raz trzeci organizowane są również nagrody Polish Choice of the Year, które mają wyłonić firmy cieszące się największym poparciem wśród rodaków na Wyspach. Wiele tego typu przedsięwzięć, stara się budować obraz polskich przedsiębiorców nie tylko jako specjalistów z branży budowlanej, ale jako ekspertów obecnych we wszystkich gałęziach gospodarki.

Reklama

Masowe migracje wpływają nie tylko na ekonomię oraz społeczeństwo danego kraju, ale i na jego kulturę – nie bez przyczyny jednym z najpopularniejszych dań w UK jest hinduskie curry. W świetle powyższego mogliśmy wyciągnąć tylko jeden wniosek: gdzieś tu musi kryć się zajebiste polskie gastro. Poszliśmy na londyńskie ulice sprawdzić jak się sprawy mają.

Pierogi-widmo z targu

Kulinarne poszukiwania rozpoczęliśmy od miejsca, gdzie zwykle w Londynie można spoko i tanio zjeść – targu na Camden. Znajdują się tam stoiska z praktycznie każdą kuchnią świata, powciskana pomiędzy ubrania dla cybergothówCynk o pierogach na Camden dostałam od szefa z mojego „day job", który – tak się składa – też jest Polakiem. „Jak szukasz super pieroga to jedź do budy na Camden".

Takiej rekomendacji nie można zignorować (zwłaszcza, jeśli pada ona od przełożonego). Szczególnie kusząca wydawała się również perspektywa sprawdzenia jak polskie jedzenie wytrzymuje konkurencję gastronomi reszty świata. Veni vidi nico – schodziliśmy wszystkie miejsca i znaleźliśmy dokładnie zero polskiego gastro. Ponieważ nie był to strzał w ciemno (wiedzieliśmy, że pierogi miały tam być) zaczęliśmy podpytywać ludzi z innych straganów. Okazało się, że buda z pierogami zrobiła Brexit w okolicach lipca.

Przypadek? Nie sądzę.

Polska cena: nieklasyfikowane
Polska atmosfera: nieklasyfikowane
Polskie gastro: nieklasyfikowane

Biznesowy lunch u Pani Bożeny

Holborn to dzielnica w środkowo-zachodniej części Londynu, kojarzona przede wszystkim z biznesem. Polski Bar, działający od prawie 10 lat, stołuje głównie ludzi z okolicznych korpo, którzy przychodzą tu między biznesami. Wiele dań serwowanych jest w formie fingerfood, czyli przekąsek do piwka. Pomysł na podanie placków ziemniaczanych w postaci kilku małych placuszków, które można złapać do ręki i pomaczać w różnych sosach, był dla mnie czymś odkrywczym. Wystrój jest nowoczesny i prosty, z pokaźną grafiką na ścianie przedstawiającą koguta stylizowanego na łowicką wycinankę.

Reklama

W Polskim Barze organizowano kiedyś „polskie eventy" z koncertami rodzimych zespołów. Nie cieszyły się dużą popularnością, wrócono więc do sprawdzonej wódeczki i jedzenia. Zaczęliśmy więc od setki wyborowej i chleba ze smalcem w zestawie z ogórkiem kiszonym. Później barszczyk i pierogi podane klasycznie z zeszkloną na maśle cebulką i idealnie zakwaszoną śmietaną on the side. Prosto, domowo i smacznie.

Gotuje tu Pani Bożena, sympatyczna kobieta z Łodzi, wiedzie los emigranta od wielu lat. Do Londynu przyjechała razem z córką, która od tego czasu „zdążyła już pójść swoją ścieżką". Bardzo lubi swoją pracę i „gotuje jak w domu". Kelner, z pochodzenia Grek, w Polskim Barze pracuje od początku,  choć nie miał wcześniej styczności z polskim jedzeniem. Wskazuje jednak na podobieństwa między naszymi kuchniami: gołąbki, faszerowana papryka… Niedawno wrócił z Warszawy, gdzie stołował się w barach mlecznych i bardzo mu smakowało.

Polska cena: 4/5
Polska atmosfera: 3,5/5
Polskie gastro: 4/5

Dużo i z meczykiem

Absolutnie każdy, kogo podpytałam gdzie moglibyśmy się przejść na polskie jedzenie, słyszał kiedyś o Mamuśce, dobrze ulokowanym lokalu przy Elephant & Castle. Jest to nie tylko miejsce przecięcia głównego szlaku komunikacyjnego w południowej części Londynu, ale ma też historię towarzyską. Nazwa tego rejonu weszła w mowę potoczną i została w końcu przyjęta na stałe dzięki pubowi Elephant and Castle, działającemu od XVIII w., z przerwami na niszczące go do zera bombardowania w czasie II wojny światowej. W historii nieco bardziej współczesnej, pub był jednym z pierwszych propagatorów UK garage i afterków po mieszczącym się obok Ministry of Sound.

Reklama

Ale co u Mamuśki? Jest to miejsce, które wydaje się trochę barem, trochę restauracją, trochę na luzie, trochę na masówie. Dużo młodych ludzi, dużo ludzi z przypadku, generalnie chyba ludzi którzy lubią dużo i tanio zjeść. Tak jak ja.

Posiłek umilić miał mecz rodzimej ligi piłki nożnej, najważniejszego po grillowaniu i niedzielnym koszeniu trawników sportu w Polsce. Doznania wizualne podnosiły plakaty z fonetycznie rozpisanymi polskimi słowami, najwyraźniej w myśl zasady uczyć-bawiąc.

Dania wyszły z kuchni ekspresowo: duże porcje, dobre ceny, pozwalające spokojnie na wypad na barszcz z krokietem zamiast na fasolkę Sainsbury's Basics za 25 pensów (ok. 1,25 zł). Zjedliśmy bigos i placki ziemniaczane w sosie grzybowym (chyba były to pieczarki, o inne grzyby ciężko w tej ukochanej przez Polaków metropolii).

Niewątpliwym atutem Mamuśki jest relacja wielkości porcji do ceny, ale jeśli chodzi smak potraw, to zapewne trafiłyby one prosto w kubki smakowe tirowców na A4. Korzystając z wiedzy z plakatów: gastro SCHRE-DNYA-VE, wóda za to ZA-YEAH-BE-STA

Polska cena: 4/5
Polska atmosfera: 3/5 (+1 za mecz w tle)
Polskie gastro: 2/5

W polskim sklepie

Polskie sklepy są w Londynie bardzo popularne, szczególnie – niespodzianka – w rejonach zamieszkiwanych przez Polaków. Można je zwykle poznać po biało-czerwonej grafice i swojsko brzmiącej nazwie, bardzo często pochodzącej od członka rodziny właścicieli (w mojej dzielnicy są to sklepy Ola oraz Ania). Pojechaliśmy jednak do takiego, który zachęcił nas designem strony internetowej w stylistyce A.D. 2000.

Reklama

Większość moich polskich znajomych, którzy rezydują poza granicami kraju, bez względu na stosunek do ojczyzny, nie może oprzeć się miłości do polskich składników. Polacy kochają kupować polskie produkty i są w stanie przejechać dodatkową milę dla polskiej herbaty. Pogoń za tym co polskie bo dobre dzielę na 3 kategorie: jedzenie (np. twaróg, pasztet); chemia (np. maseczki w saszetkach przywożone przez każdą dziewczynę, zawsze); leki (Theraflu na kilogramy). W Delikatesach Sówka na Peckham – robotniczej dzielnicy ostatnimi czasy mocno doświadczająca gentryfikacji – było wszystko z powyższych, także duży plus już na start.

Co ciekawe, sklep Sówka cieszy się popularnością wśród wielu okolicznie mieszkających nacji. Stałymi klientami są tu obok polaków Rosjanie, Węgrzy, Bułgarzy i Romowie. Czasami tylko ktoś przyjść tylko po to żeby popatrzyć z pogardą na ekspedientki, padały też nieprzyjemne telefony gdzie „życzliwy" wykrzykiwał przez minutę słowo „Brexit".

Nasze potrzeby również zostały zaspokojone. Perła, Łomża, barszcz Krakusa, mrożone uszka, Malaga Tikitaki i Kasztanki (dla ciebie i być może dla koleżanki). Poza tym sklep był doskonale wyposażony w regionalne przysmaki: bryndzę czy kiełbasę swojską. Ceny bardzo przyzwoite: drożej niż w spożywczaku na Bałutach, ale taniej niż w moim najbliższym Sainsbury's na Kingsland Road.

Polska cena: 5/5
Polska atmosfera: 3,5/5
Polskie gastro: 4/5

Reklama

Na bogato

Ostatnie miejsce, które odwiedziliśmy to tajemniczo brzmiące Daquise. Na stronie internetowej restauracji możemy znaleźć wiele nieco wyniośle brzmiących zwrotów w stylu „Roman Polański przychodził na pierożki" czy „Pierwszy prezydent na emigracji lubił tu zjeść schabowego".

Poszliśmy tam trochę z przekory, żeby nie powiedzieć że dla beki. Miejsce okazało się jednak  wybornym doznaniem gastrycznym. Do tego atmosfera „przaśnie ale uroczo" niczym u Magdy Gessler.

Wiele dań wychodzi z kuchni jeszcze na patelni i podawane jest prosto na talerz gościa. Na marne było wypatrywać przy tym zadęcia, a apetyt na dania rósł w miarę jedzenia. Na początek tatar (z wódeczką) i śledzik w śmietanie. Ten pierwszy idealnie doprawiony, zmieszany, elegancko podany. Śledź z ziemniakiem na gorąco – dla mojego prostego podniebienia było to odkrycie roku. Potem barszcz z uszkami i główne dania: pierogi oraz schabowy. Przy tym drugim nie mogę być obiektywna, ponieważ uważam, że miejsce kotleta schabowego widnieje zaraz obok Jezusa Chrystusa: na tronie Polski. Ten, który miałam na talerzu, był fantastyczny. Kruchy, przyprawiony, z jajkiem sadzonym na wierzchu.

Na desery niestety nie starczyło nam już miejsca (i pieniędzy).

Polska cena: 2/5
Polska atmosfera: 5/5
Polskie gastro: 5/5

Wnioski

W Londynie da się zjeść dobrze. Da się zjeść również tanio. Da się zjeść polsko. Różnorodność polskiego jedzenia wydaje się wprost proporcjonalna do różnorodności Polaków. Od polskich sklepów ulokowanych głównie na obrzeżach, z łatwym dostępem dla rodaków, do proper posh eleganckich restauracji na South Kensigton. To co było dla mnie odkrywcze, to tradycje niektórych z odwiedzonych przez nas miejsc. Daquise działa od 1947 roku, Polski Bar od 10 lat. Są to zatem lokale, które otworzyły swoje podwoje przed „Polish boomem" w Anglii.

Niezwykle cieszy mnie, że większość z tych restauracji, jest popularna nie tylko wśród polskich imigrantów, ale jakością, smakiem i oryginalnością zdobywa stałych klientów wśród rodowitych mieszkańców Londynu. Jestem fanką polskiego gastro od 1989 r. oraz wierzę w pomysłowość i smykałkę do biznesu Polaków. Mam nadzieję, że schabowy niebawem zasiądzie na kulinarnym tronie EU… i na osobnym tronie UK.