FYI.

This story is over 5 years old.

Opinie

Miałem nadzieję, że „Czarna Pantera” będzie dobrym filmem, ale tylko przez chwilę

W sumie czego się mogłem spodziewać, skoro już sam trailer zapowiadał film typu „we wuz kengz n shiet”

Tytułowa Czarna Pantera, to komiksowy bohater wymyślony przez Jacka Kirby'ego i Stana Lee w latach 60., który po dziś dzień żyje w marvelowskim uniwersum. W wielkim skrócie: jest on czarnym, silnym kolesiem, który rządzi pewnym tajemniczym państwem gdzieś w Afryce. To oczywiste, że w chwili, gdy usłyszałem o planach ekranizacji, byłem ciekawy, jak ta postać wypadnie na dużym ekranie i czy sam film będzie niósł równie ważny przekaz, co decyzja, by w ogóle powstał. Wszakże ciężko o blockbustera, w którym głównym bohaterem jest czarny typ, a do tego jeszcze superbohaterem.

Reklama

Chociaż już trailer zapowiadał widowisko typu „we wuz kengz n shiet”, dałem się ponieść fali hajpu, jaki panował wśród moich czarnych ziomków. Nawet patrząc na serwisy informacyjne, dało się zauważyć ogromne oczekiwania – niezależnie od tego, czy ktoś jest wielkim fanem komiksów, czy urodził się w Stanach, czy we Wrocławiu jak ja.

Zacząłem wierzyć, że może ten film jednak nie będzie taką biedą, na jaką się zapowiadał – czyli kolejnym filmem Marvela o superbohaterach, gdzie drużyna tych „dobrych” z początku ma mocno przewalone, ale w końcu wygrywa z ekipą tych „złych” (w międzyczasie w którejś scenie przemknie Stan Lee i powie jakiś normicki żarcik).

Muszę zaznaczyć, że moim zdaniem bohaterowie marvelowskiego świata przedstawieni chociażby w serialowym Daredevilu, czy Punisherze są niesamowicie przekonujący. Za to Luke Cage pokazuje, że Hollywood ciągle nie wie jak się zabrać za czarnych superbohaterów. Podobnie jest z Czarną Panterą.

Główny bohater o imieniu T’Challa oficjalnie jest głową państwa (o którym zaraz jeszcze napiszę), ale w chwili potrzeby potrafi przeistoczyć się w tytułową Panterę – czarnego Bonda w wymyślnym kombinezonie. Problemem tego filmu jest to, że przedstawieni tu bohaterowie są tak samo autentyczni, jak wymyślone państwo Wakanda, którego broni bohater.

Bo musicie wiedzieć, że film przedstawia losy tajemniczej krainy, która ma w swoim posiadaniu fikcyjny metal, z którego można zrobić nie tylko praktycznie wszystko (broń, budynki, technologia), ale jest też w stanie nawet „wyleczyć” ze śmierci – nie pytaj, nie wiem. Obywatele państwa walczą o to, by nikt nie dowiedział się o ich istnieniu – udowadniając tym samym, że są ultra dupkami (bo po co mieć wpływ na resztę świata, jak można się na niego wypiąć).

Reklama

Oglądamy rzeczy, żebyście wy nie musieli. Polub nas na Facebooku


Nie każcie mi nawet zaczynać tematu nielogiczności zachowań poszczególnych bohaterów, przy których nawet bohaterowie slasherów wydają się całkiem kumatymi postaciami. Najbardziej jednak razi mnie w tym filmie poruszanie społecznych kwestii, czego idealnym przykładem jest chociażby rozmowa bohaterów o wpuszczaniu uchodźców do swojego niesamowicie rozwiniętego i super idealnego państwa. Król zauważa w niej, że jeśli na to pozwoli, to przybysze zamienią kraj w syf. W tym momencie cała sala kinowa, wypełniona białymi ludźmi, zaśmiała się wniebogłosy. Bo wiece, chodzi o odwrócenie ról, bo w prawdziwym świecie to ludzie uciekają z Afryki, a nie na odwrót – a tu, w Wakandzie, czarni się zastanawiają czy by uchodźców nie przyjąć i to samo mówią. Iks de.

Wszystko to sprowadza się natomiast do swoistego „komentarza” na temat politycznej sytuacji, w jakiej znalazły się Stany. Oto idealny władca, marysuizm bez trzymanki – uosobienie porządku, bohaterstwa, rozwoju, dobra, piękna, szacunku, dumy, mądrości, bułki, wędliny itd., zostaje obalony przez nieokrzesanego złego typa z nietypową fryzurą, wielkimi ambicjami i zerowymi zdolnościami dyplomatycznymi. Naród płacze, ale ostatecznie jest w stanie się zjednoczyć przeciw niesprawiedliwości jaka nastała wraz z nowymi rządami pełnoprawnie wybranego władcy.

Oglądając Czarną Panterę, miałem wrażenie, że kolejni aktorzy pojawiają się w filmie tylko po to, żeby zainkasować gaże za swoje rozpoznawalne nazwiska i za kilka chwil każde z nas zapomni, że miało cokolwiek wspólnego z tym widowiskiem. To po prostu kolejna marvelowska produkcja, mająca na siebie zarobić. Oprócz faktu, że główną postacią jest tu czarny superbohater, nie liczcie na to, że film wniesie coś nowego do kinematografii lub rzetelnie zajmie się ukazaniem społecznych problemów.

Czytaj także:

Arnold ma dość twojego biadolenia