FYI.

This story is over 5 years old.

używki

List miłosny do przerwy na papierosa

Z tęsknoty za najprzyjemniejszą częścią zgubnego nałogu
Fot. Riccardo Fissore via unsplash

Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE Canada

Palacze to gatunek na wymarciu. Od jakiegoś czasu nie możemy sobie pozwolić na prywatność, a wszyscy przeganiają nas z naszego naturalnego środowiska. Jesteśmy zmuszani do wyjścia na dwór, gdzie paląc w świetle latarni albo w gorącym słońcu, czujemy na sobie pełen potępienia wzrok innych ludzi.

To jednak nas nie zawstydza – jeśli już, jedynie nas to ośmiela. Dzięki temu z powrotem przypomnieliśmy sobie o jednym z największych uroków tego nawyku: czujesz się jak buntownik. Kiedy jesteś w zatłoczonym barze, gdzie trzeba krzyczeć, żeby zostać usłyszanym oraz gdzie jest tak gorąco, że zaparowują okna, i nagle mówisz „idę zaczerpnąć świeżego powietrza”, zazwyczaj spotykasz się z podniesionymi brwiami i powolnym przytaknięciem. Rzadko, jeśli kiedykolwiek, wyrażają one aprobatę.

Reklama

Sama przerwa na papierosa od dawna stanowi kość niezgody między palaczami a osobami, które nie rozkoszują się okazjonalnym dymkiem – jakby na to nie patrzeć, trudno nazwać to koniecznością. Fakt, że przysługuje ona tylko palaczom, jest właśnie tym, co czyni ten nawyk tak wyjątkowym: każda korzyść, która idzie z nim parze, jednocześnie alienuje cię od innych osób. Takie wygnanie na pierwszy rzut oka może wydawać się stresujące, ale ci, którzy palą, doskonale wiedzą, że ostracyzm stanowi naturalny aspekt tego nałogu. Jest on tyleż samo raniący, co niezwykle satysfakcjonujący.

Czas na akapit, w którym mówię, że OCZYWIŚCIE palenie jest bardzo niezdrowe i najlepiej nigdy nie zaczynać. Teraz, kiedy wypełniłem mój obywatelski obowiązek, czas wrócić do głównego tematu.

Mój romans z tytoniem rozpoczął się podobnie jak u wielu studentów i świeżych absolwentów. Razem z kilkoma znajomymi wynajęliśmy mieszkanie, gdzie podczas jednej z mroźniejszych zim w ostatnich latach siadaliśmy przy konsoli i graliśmy w NHL. Po trzeciej tercji albo po dogrywkach, jeśli gra była wyjątkowo wyrównana, zbieraliśmy się w ciasnym kręgu na werandzie i przy ujemnych temperaturach sępiliśmy od siebie Camele, omawiając przy tym zakończone przed chwilą rozgrywki. Nadal nie jestem pewien, czy kiedykolwiek naprawdę zadziałała na mnie nikotyna, ale na pewno czułem euforię z powodu poczucia pewnego braterstwa.

Niedługo potem przeniosłem się do Santa Monica, by podjąć pracę w marketingu. Papieros pozwalał mi wtedy na chwilę wytchnienia podczas godzin, które spędzałem na dojazdach. W pracy zacząłem walczyć o wakat w naszym zespole redakcyjnym, a swoją kampanię prowadziłem na firmowym parkingu, gdzie przy wyłudzonych Marlboro rozmawiałem z redaktorami. Byli oni na tyle mili, że wzięli mnie pod swoje skrzydła. Dostałem pracę i paliłem dalej.

Reklama

Nie tylko o używkach. Polub fanpage VICE Polska i bądź z nami na bieżąco


Potem przyszedł czas na Chicago, gdzie, aby uciec od roboty, w której zmagałem się z kompleksami i poczuciem własnej beznadziejności, zacząłem łaknąć rozmów z obcymi ludźmi. Znajdywałem ich w barach, siedzących dwa czy trzy stołki ode mnie. Odkryłem wtedy, że wędrowcy i wyrzutki w jakiś niezwykły sposób nawzajem się przyciągają – wszyscy noszą zapalniczki, czasami z konieczności, kiedy indziej z przezorności. Mają nadzieję na najlepsze, ale przygotowują się na najgorsze. I ja to podziwiam.

W każdej z tych rozmów, bez względu na miasto, zawsze brały udział przynajmniej dwie osoby (ale nigdy nie tłum). Każdy z nas stanowił mieszankę przepracowania, niepewności i nieszczęścia. Wszyscy byliśmy jednocześnie bohaterami i nieudacznikami, a ja ponownie odnalazłem to samo ciepło, którego doświadczałem, kuląc się ze znajomymi na werandzie, kiedy powietrze było tak zimne, że z daleka nikt nie potrafiłby powiedzieć, czy nasz oddech zamarzał, czy wydychaliśmy dym.

Zdradzał nas jedynie pomarańczowy blask. Nigdy się tym nie przejmowaliśmy.


Więcej na VICE:

Po co palisz