Kickboxer z Tong Po i legendarnymi kopniakami w betonowe słupy, zaważył na młodości nie jednego dzieciaka na polskich podwórkach lat 90. Złote czasy kina akcji i rozmyte od ciągłego przewijania VHS-owe taśmy z filmami karate, na dekady zdefiniowały archetyp „prawdziwej" męskości. Rok w rok, gale w kraju i na całym świecie, z niszowych wydarzeń zamieniają się w ogromne widowiska, przyciągając sponsorów i zainteresowanie największych kanałów telewizyjnych. Kultura sztuk walki przeżywa swój renesans.
Reklama
Na drugim końcu świata, u źródeł tajskiego boksu, rzeczywistość wydaje się ponura. Największe stadiony świecą pustkami, przyciągając jedynie opętanych nielegalnymi zakładami Tajów, oraz zagubionych „farangów" (biali turyści, wcześniej kolonizatorzy) wciągniętych do środka obietnicą eksluzywnych doznań przy samym ringu. Nieliczne dzieciaki oddawane pod opiekę dawnych mistrzów, w zamian za dach nad głową, trenując od najmłodszych lat, marzą o tym, by w przyszłości przynieść dumę swojej szkole. Starożytny sport stał się rozrywką dla społecznych nizin, przegrywając zawody popularności z europejską piłką nożną.
Wraz z Grzegorzem „Griszką" Sobieszkiem, trenerem i znawcą muay thai, wyruszyłem do Bangkoku, by poszukać ukrytych w slumsach gymów, obstawiać walki na największych stadionach i zrozumieć, dlaczego ginący sport z drugiego końca świata tak bardzo zakorzenił się w Europie.