FYI.

This story is over 5 years old.

jedzenie

Odwiedziłem najbrudniejsze restauracje w Nowym Jorku i było pysznie

Pierwszym przystankiem było Chinatown, a konkretnie restauracja Pho Bang, która zaliczyła 47 pogwałceń podczas kontroli ostatniego lata

Przez ostatnie kilka miesięcy nasi koledzy w redakcjach VICE'a na całym świecie uderzali – w celach poznawczych – do najbrudniejszych restauracji w swoich miastach. W Londynie sprzedają mnóstwo wilgotnej ryby, Melbourne oferuje pierożki z robakami, a liverpoolczycy jedzą coś, co wygląda jak wkurzona papierowa torebka pełna wymiocin. A jakie obrzydliwości pakują sobie do paszcz nowojorczycy?

Aby to zbadać, postanowiłem odwiedzić najbrudniejsze restauracje w moim mieście. Znalezienie ich okazało się cokolwiek trudne. Po kilku zapytaniach dostałem od nowojorskiego sanepidu arkusz z wszystkimi restauracjami w mieście, posortowanymi według liczby naruszeń zasad higieny podczas ostatniej kontroli. Miejsca, które nie naruszyły higieny w ogóle lub tylko w kilku aspektach, dostają ocenę A, te, w których pogwałceń było więcej, dostają B lub C, a te najbardziej uwłaczające higienie po prostu się zamyka. Pozornie wydaje się to całkiem prostym sposobem zmapowania najgorszych restauracji. Ale oczywiście w praktyce okazało się to bardziej skomplikowane.

Reklama

Inspektorzy sanepidu odejmują punkty (od 1000) za pogwałcenie rozmaitych zasad, a niektóre z nich nie mają nic wspólnego z czystością – restauracje mogą zostać obsmarowane za brak znaczka ostrzegającego przed zakrztuszeniem albo za brak odpowiedniej wentylacji nad prasą do panini. Nie potrzeba wiele, żeby zjechać z A do B, a – jak poskarżył się na blogu CNN jeden z szefów kuchni – „liczba naruszeń zależy od kaprysu inspektora w danym dniu". W ten sposób Per Se, jedna z 50 najlepszych restauracji w 2014 roku według rankingu magazynu „Restaurant", dostała z liścia oceną C, podczas gdy deli niedaleko mojego mieszkania może pochwalić się A, mimo że gość od robienia kanapek ma zawsze zasmarkany nos.

W związku z moim projektem wybrałem więc przekrój restauracji: niektóre z niską oceną sanepidu, niektóre z naprawdę obrzydliwymi recenzjami na Yelp i jednego Chińczyka, po którym mój współlokator miał dostać, jak przysięgał, najgorszego zatrucia pokarmowego w życiu.

Zdjęcia Merdith Jenks

Porwałem moją zaufaną fotografkę Meredith, która – niech Bóg ją błogosławi! – nieustannie zgadza się na oglądanie mnie robiącego swemu ciału różne złe rzeczy.

Naszym pierwszym przystankiem było Chinatown, a konkretnie restauracja Pho Bang, która zaliczyła 47 pogwałceń podczas kontroli ostatniego lata.

Nie do końca ze mnie krytyk kulinarny. Opisałbym swoje zwyczaje żywieniowe jako „śmieciochłonne". Burritos z food cartów, burgery wołowe, kawałki kurczaka, który siedział pod lampami grzewczymi przez całe tygodnie – jem to, lubię i mam tendencję do lekceważenia wszystkiego, co dla innych mogłoby stanowić kulinarne ostrzeżenie. W liceum żywiłem się sprzedawanym w supermarkecie sushi, którego data ważności dawno już minęła. Mówię to, by zaznaczyć, że punkty na trasie mojego spaceru nie wywoływały we mnie zaniepokojenia – a już na pewno nie Pho Bang, które znam od dawna. Za każdym razem, gdy tam trafiałem, zawsze odnosiłem wrażenie, że jest to miejsce czyste i oferujące pyszne dania (a przynajmniej wystarczająco czyste dla mnie…).

Reklama

Meredith i ja złapaliśmy stolik, a niedługo potem kelner dosadził do nas kolejną parę klientów Pho Bang – jedno z nich było fryzjerem na planie Project Runway, a drugie wizażystą. Gdy powiedziałem im, co właśnie robię, zaczęli piać peany na cześć Pho Bang i natychmiast zamówili całe menu, aby udowodnić, że wszystko jest tu smaczne. Fryzjer nakarmił mnie nawet dziwnym klopsem jajecznym nadziewanym makaronem ryżowym.

Mięso w mojej zupie pho było surowe, ale takie właśnie powinno być. Ugotowało się zaraz potem w bulionie, a ja władowałem w siebie garść aromatycznych kiełków fasoli i mięty. Odległy głos w mojej głowie przypominał o epidemii wywołanej przez kiełki fasoli zakażone salmonellą, która szalała ostatnio po Nowym Jorku, ale zignorowałem go, bo nie byłem w szczególnie ostrożnym nastroju.

Z brzuchami napełnionymi pho i czym tam jeszcze nakarmił mnie fryzjer ruszyliśmy z Meredith do Midtown, by przechwycić drugi z wielu posiłków – w Mural's przy 54 ulicy, w Warwick Hotel. Jest to miejsce, gdzie sałatkę owocową sprzedaje się w cenie mniej więcej takiej, jaką zapłaciłoby się w sadzie, ale restauracja ta dostała manto w postaci 121 punktów podczas kontroli w marcu, czyli więcej niż jakiekolwiek inne miejsce, które potrafiłem znaleźć.

Przybyliśmy o 14.45, ale obrotowe drzwi Mural's nie chciały się kręcić – knajpę zamknięto na 15 minut przed naszym pojawieniem się tamże, zgodnie z informacją na zewnątrz. Gdzie niby miałem zjeść mój potencjalnie niebezpieczny lancz?

Reklama

Na całe szczęście niedaleko znaleźliśmy carta serwującego kuchnię halal, który zyskał złą sławę w sieci, po tym jak ktoś strzelił fotkę gołębiom jedzącym mięso prosto z grilla. Kupiłem tam przelewającą się górę kurczaka i żółtego ryżu pomazanego czymś, co smakowało jak dressing z niebieskiego sera pleśniowego. Gdy usiadłem, by ucztować, zleciała się ku mnie chmara gołębi – rywalizowały o każdy kęs. Ten cart musi być gołębim odpowiednikiem trzygwiazdkowej restauracji w przewodniku Michelina.

Niewielka część wspomnianej chmary gołębi.

Uznałem, że to, co było wystarczająco dobre dla latających szczurów jedzących dosłownie śmieci, musi być dobre i dla mnie, więc wszystko pożarłem, a następnie wskoczyliśmy z Meredith do metra, aby sprawdzić, jakiego rodzaju pyszne, obłażące bakteriami kuchnie mają do zaoferowania inne dzielnice.

Dotarliśmy do Golden Hing w Clinton Hill, jednej z niezliczonych w tym mieście chińskich dziur w ścianie. To, co odróżniało to miejsce od innych szemranych knajp na Brooklynie, to wspomniane zatrucie pokarmowe, którego nabawił się tam mój współlokator. Wszedłem od razu w wołowinę w sosie ostrygowym, ponieważ właśnie przed tym mnie ostrzegał.

Mięso rozpływało się w ustach, co raczej nie powinno się dziać z ugotowaną krową, a sos „ostrygowy" miał konsystencję melasy. Nie byłbym szczególnie zdziwiony, gdyby się okazało, że mięso pochodziło od pasikoników jak batony odżywcze Jell-O, które biedni ludkowie jedzą w filmie Snowpiercer (nie oznacza to, że mam coś przeciwko jedzeniu świerszczy. Gdy miałem siedem lat, ktoś dał mi lizaka ze świerszczem w środku i byłem pod takim wrażeniem, że go nie zjadłem. Zamiast tego, wsadziłem go do schowka toyoty mojego ojca, gdzie tenże lizak przebywał do pewnego szczególnie gorącego dnia, kiedy to roztopił się i zmienił dowód rejestracyjny oraz dowód ubezpieczenia w paskudny świerszczy syf. Byłoby wspaniale, gdyby można było kupić lizaki z insektami w Golden Hing. Tak czy inaczej…).

Reklama

Na zakończenie wieczoru zaryzykowaliśmy wycieczkę w głąb dzielnicy Bed-Stuy, by odwiedzić Sushi Tatsu – restaurację, która ostatniej jesieni straciła 55 punktów za wykroczenia przeciwko higienie. Poza tym odjęto jej także punkty za „chłodne jedzenie przetrzymywane w wysokich temperaturach". Temperatura była mniej niż rześka, więc mógłbym spróbować ciepłego dania. Idealnie, gdyby to ciepłe danie nie było sushi, ale nie byłem wybredny.

Po Golden Hing Sushi Tatsu stanowiło przyjemne zaskoczenie. Restauracja była gustownie wystrojona, a kelnerzy uprzejmi. Przynieśli mi nawet ogromną butelkę piwa marki Sapporo i nalali do szklanki. Byłem pewien, że jedzenie będzie świetne. Srodze się zawiodłem.

Sushi wyglądało nieźle, ale tak samo jak plastikowe sushi w dekoracjach Ikei (przy czym to ostatnie zapewne smakuje lepiej). Łosoś był zaledwie zjadliwy, ale tuńczyk miał posmak wosku, jakby kucharz wysmarował go szminką marki Nivea na spękane od zimna usta. Skończyłem sapporo, ale sushi nie tknąłem. Przynajmniej raz sanepid miał rację, przyklejając na witrynie ocenę C.

„To właśnie ta galaretowata żółć przypominająca mgliście resztki pasikoniczego lizaka".

To był oficjalny koniec mojego eksperymentu i nawet nie czułem się bardzo źle po ryzykownym ucztowaniu. Ba – tej nocy poszedłem jeszcze na koncert! Niemniej wszystko odmieniło się po 1.00 w nocy, gdy stałem na zewnątrz tancbudy. Znienacka zwymiotowałem na chodnik, oddając galaretowatą żółć, która mgliście przypominała resztki po pasikoniczym lizaku. Nie mogę powiedzieć, że było to zatrucie pokarmowe – zjedzenie pięciu dań odmiennych kuchni zemdliłoby każdego. Poza tym tańczyłem w tłumie ponad godzinę i wypiłem kilka browarów haniebnej jakości. Nie mogłem więc zwalić mojego rzygania na jakość jedzenia.

Zakończyłem wieczór około 2.00 w okolicach mojego mieszkania oczyszczony i pusty. Tak naprawdę byłem głodny. Udałem się więc do winiarni nieopodal i zamówiłem serowy stek z ekstraporcją jalapeños. Nie mam pojęcia, czy koleś miał rękawiczki, w jakim stanie był grill i czy mięcho nie wylądowało wcześniej na podłodze – pewne jest to, że wciągnąłem 12 tłustych cali tego dania w drodze do domu.

Potem zasnąłem…