Od 37 lat wieszczą, że zaraz koniec świata, że zaraz ludzie zwariują i zaczną przegryzać sobie tętnice, bomby nuklearne zaczną spadać jak liście z drzew, a wszystkie wielkie korpo świata zapukają do Waszych drzwi z analnym wziernikiem. I mimo, że przy wszystkich swoich wadach świat jakoś nie chce ulec ostatecznemu zniszczeniu, Jaz Coleman i ferajna z tonu na "Pylonie" nie spuszczają, przeciwnie, nadal są nawiedzonymi kaznodziejami apokalipsy. Bo "Pylon" to w ogóle płyta raczej "nadal". I to akurat dobrze.Bo jest tu wszystko za co Killing Joke kochamy. Rytualne bębniarstwo, tętniące wnętrze maszyny, wytryski nieumiarkowanej industrialnej brutalności, post-punkowy angst, ale również piękno - przede wszystkim melodii, z których niejedna mogłaby być hymnem reprezentacji Anglii w podrzynaniu gardeł. Można było się tego spodziewać już przy okazji singlowego "I Am the Virus", rozdartym między galopującym industrialnym rockiem zwrotki, a EBM-ową siepą w refrenie. Podobną galopadę panowie zawierają w otwierającej album, a inspirowanej "Tymczasową strefą autonomiczną" Hakima Beya "Autonomous Zone". Niepozorny, ale świetny jest pełzający (nomen omen) refren "Dawn of the Hive". "New Cold War", jakby tytuł coś tu ewokował, wypada bardzo w klimacie tego, co Killing Joke grali w ejtisach, a więc w szczytowym momencie swojej para-mainstreamowej popularności, choć oczywiście jest ciężej i współcześniej. Ale melodyka nie do pomylenia, to z pewnością ci sami faceci, którzy popełnili "Love Like Blood". "Euphoria" z kolei to pocisk niesamowitą dawką energii i słuchając go człowiekowi zdaje się, że takie muzyczne zbiórki w ramach rocka potrafi robić tylko Coleman i Justin Sullivan ze swoim New Model Army. Na prostym punkowym paradygmacie stoi "War on Freedom", które jednak w refrenie staje się taką stadionówką, że sam Marek Torzewski mógłby zechcieć zepsuć ją w coverze. Stadionowy potencjał ma również "Big Buzz", gdzie siedzi absolutnie porywający riff i jeden z lepszych rockowych refrenów tej jesieni. Cały album napisany jest naprawdę znakomicie.To, co mnie osobiście przeszkadza, to również to samo co zwykle. Współczesne Killing Joke jest aranżacyjnie odrobinę zbyt blisko metalu, a za daleko od post-punka i nowej fali. Traci na tym trochę nerwowości, a materiał grany na takim forte ciężko znieść w godzinnej objętości. Ale, że to akurat sprawa mocno subiektywna, jest to dosyć miękki zarzut.Killing Joke to z pewnością jeden z najważniejszych zespołów ostatnich 35 lat. Szkoda, że ominęła ich poza ojczyzną sława podobna Joy Division, bo z pewnością są to zespoły z równej jakościowo półki. A jednak z jakichś przyczyn Killing Joke nie trafia na koszulki młodocianych hipsterów i jest raczej zajawką dla starszych słuchaczy, albo innych muzyków. Tym niemniej takiej eksplozji pierwotnej, wściekłej energii, jaka wypełnia "Pylon" nie znajdziecie na wielu płytach w tym roku. Chapeau bas.
Reklama