FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Killing Joke - Pylon

Jest tu wszystko za co Killing Joke kochamy. Rytualne bębniarstwo, tętniące wnętrze maszyny, wytryski nieumiarkowanej industrialnej brutalności, post-punkowy angst, ale również piękno.

Od 37 lat wieszczą, że zaraz koniec świata, że zaraz ludzie zwariują i zaczną przegryzać sobie tętnice, bomby nuklearne zaczną spadać jak liście z drzew, a wszystkie wielkie korpo świata zapukają do Waszych drzwi z analnym wziernikiem. I mimo, że przy wszystkich swoich wadach świat jakoś nie chce ulec ostatecznemu zniszczeniu, Jaz Coleman i ferajna z tonu na "Pylonie" nie spuszczają, przeciwnie, nadal są nawiedzonymi kaznodziejami apokalipsy. Bo "Pylon" to w ogóle płyta raczej "nadal". I to akurat dobrze.

Reklama

Bo jest tu wszystko za co Killing Joke kochamy. Rytualne bębniarstwo, tętniące wnętrze maszyny, wytryski nieumiarkowanej industrialnej brutalności, post-punkowy angst, ale również piękno - przede wszystkim melodii, z których niejedna mogłaby być hymnem reprezentacji Anglii w podrzynaniu gardeł. Można było się tego spodziewać już przy okazji singlowego "I Am the Virus", rozdartym między galopującym industrialnym rockiem zwrotki, a EBM-ową siepą w refrenie. Podobną galopadę panowie zawierają w otwierającej album, a inspirowanej "Tymczasową strefą autonomiczną" Hakima Beya "Autonomous Zone". Niepozorny, ale świetny jest pełzający (nomen omen) refren "Dawn of the Hive". "New Cold War", jakby tytuł coś tu ewokował, wypada bardzo w klimacie tego, co Killing Joke grali w ejtisach, a więc w szczytowym momencie swojej para-mainstreamowej popularności, choć oczywiście jest ciężej i współcześniej. Ale melodyka nie do pomylenia, to z pewnością ci sami faceci, którzy popełnili "Love Like Blood". "Euphoria" z kolei to pocisk niesamowitą dawką energii i słuchając go człowiekowi zdaje się, że takie muzyczne zbiórki w ramach rocka potrafi robić tylko Coleman i Justin Sullivan ze swoim New Model Army. Na prostym punkowym paradygmacie stoi "War on Freedom", które jednak w refrenie staje się taką stadionówką, że sam Marek Torzewski mógłby zechcieć zepsuć ją w coverze. Stadionowy potencjał ma również "Big Buzz", gdzie siedzi absolutnie porywający riff i jeden z lepszych rockowych refrenów tej jesieni. Cały album napisany jest naprawdę znakomicie.

To, co mnie osobiście przeszkadza, to również to samo co zwykle. Współczesne Killing Joke jest aranżacyjnie odrobinę zbyt blisko metalu, a za daleko od post-punka i nowej fali. Traci na tym trochę nerwowości, a materiał grany na takim forte ciężko znieść w godzinnej objętości. Ale, że to akurat sprawa mocno subiektywna, jest to dosyć miękki zarzut.

Killing Joke to z pewnością jeden z najważniejszych zespołów ostatnich 35 lat. Szkoda, że ominęła ich poza ojczyzną sława podobna Joy Division, bo z pewnością są to zespoły z równej jakościowo półki. A jednak z jakichś przyczyn Killing Joke nie trafia na koszulki młodocianych hipsterów i jest raczej zajawką dla starszych słuchaczy, albo innych muzyków. Tym niemniej takiej eksplozji pierwotnej, wściekłej energii, jaka wypełnia "Pylon" nie znajdziecie na wielu płytach w tym roku. Chapeau bas.