Sugerując się poziomem każdego z DJ setów Jamie'ego xx nie trudno było zgadnąć, że ten album będzie niezłą petardą. I niespecjalnie w tych przypuszczeniach należało zostawiać margines na błędy. Swoje robiło też ciśnienie, które, jak przy każdej premierze "dużych nazw i dużych nazwisk" mogło zwyczajnie zjebać całą sprawę. Jak się okazuje - na szczęście wszystko się zgadza, większość jest chyba zadowolona. A debiutant Jamie xx (czujecie komizm sytuacji?) wysmarował płytę, którą zawstydził połowę didżejsko-producenckiej sceny. To efekt sześciu lat ciężkiej pracy i doświadczenia zdobytego na scenie. Bardziej dojrzale się chyba nie dało.Wałkując album przez ostatnie tygodnie zastanawiałem się (mniej lub bardziej serio), po co właściwie Jamie'emu to The xx? Teraz już wiem - bez Romy i Olivera niektóre kawałki z "In Colour" byłyby po prostu słabe. Jasne, można by się spierać, czy to dobrze, czy źle, bo utwory z ich udziałem są typowo The xx-owe, nie zaskakują i operują na pewnej, dość grząskiej płaszczyźnie wtórności. Ale The xx to przecież duża część tożsamości gospodarza, od której chyba niekoniecznie powinien się odcinać. Bo i po co.Już od pierwszego utworu wiadomo, że zdecydowanie nie ma tu mowy o kompromisach. Jamie wjeżdża z kruszącym żebra podbiciem, na co jedyną prawidłową reakcją jest powtórzenie "oh my gosh!" za wysamplowanym w tle fragmentem setu DJ Rona i MC Stringsa. Są też momenty, jak hipnotyzujące "Just Saying", z genialnymi, chwytającymi za serce partiami pianina. To zdecydowanie inna liga i inny poziom świadomości muzycznej niż wyświechtane już elektroniczne projekty pokroju Dj Koze. Całość pedantycznie wygładzona z zegarmistrzowską precyzją.Nie wszystko jest jednak tak kolorowe i cukierkowe, jak tęczowa okładka albumu. "I Know There's Gonna Be" może i wprowadza wakacyjny, plażowy klimat, ale bardziej widziałbym go na płycie Sean Paula. A tu zwyczajnie odstaje. I wkurwia. Są też wspomniane The xx-owe tribute-tracki, o których z jednej strony nie wiadomo co myśleć, a z drugiej nie sposób powiedzieć źle, bo bronią się same.Ostatnie na trackliście "Girl" pokazuje natomiast jak powinno się kończyć robotę. Jest soczyście i smakowicie. Szkoda tylko, że urywa się w momencie, kiedy właśnie zaczynasz się wczuwać, myśląc, że to mogłoby trwać w nieskończoność. I zostajesz sam na sam z ciszą. Mój wybór jest prosty: repeat. Dobra robota, panie Smith!
Reklama