FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Jamie xx - In Colour

Oto i on. Sir Jamie Smith.

Sugerując się poziomem każdego z DJ setów Jamie'ego xx nie trudno było zgadnąć, że ten album będzie niezłą petardą. I niespecjalnie w tych przypuszczeniach należało zostawiać margines na błędy. Swoje robiło też ciśnienie, które, jak przy każdej premierze "dużych nazw i dużych nazwisk" mogło zwyczajnie zjebać całą sprawę. Jak się okazuje - na szczęście wszystko się zgadza, większość jest chyba zadowolona. A debiutant Jamie xx (czujecie komizm sytuacji?) wysmarował płytę, którą zawstydził połowę didżejsko-producenckiej sceny. To efekt sześciu lat ciężkiej pracy i doświadczenia zdobytego na scenie. Bardziej dojrzale się chyba nie dało.

Reklama

Wałkując album przez ostatnie tygodnie zastanawiałem się (mniej lub bardziej serio), po co właściwie Jamie'emu to The xx? Teraz już wiem - bez Romy i Olivera niektóre kawałki z "In Colour" byłyby po prostu słabe. Jasne, można by się spierać, czy to dobrze, czy źle, bo utwory z ich udziałem są typowo The xx-owe, nie zaskakują i operują na pewnej, dość grząskiej płaszczyźnie wtórności. Ale The xx to przecież duża część tożsamości gospodarza, od której chyba niekoniecznie powinien się odcinać. Bo i po co.

Już od pierwszego utworu wiadomo, że zdecydowanie nie ma tu mowy o kompromisach. Jamie wjeżdża z kruszącym żebra podbiciem, na co jedyną prawidłową reakcją jest powtórzenie "oh my gosh!" za wysamplowanym w tle fragmentem setu DJ Rona i MC Stringsa. Są też momenty, jak hipnotyzujące "Just Saying", z genialnymi, chwytającymi za serce partiami pianina. To zdecydowanie inna liga i inny poziom świadomości muzycznej niż wyświechtane już elektroniczne projekty pokroju Dj Koze. Całość pedantycznie wygładzona z zegarmistrzowską precyzją.

Nie wszystko jest jednak tak kolorowe i cukierkowe, jak tęczowa okładka albumu. "I Know There's Gonna Be" może i wprowadza wakacyjny, plażowy klimat, ale bardziej widziałbym go na płycie Sean Paula. A tu zwyczajnie odstaje. I wkurwia. Są też wspomniane The xx-owe tribute-tracki, o których z jednej strony nie wiadomo co myśleć, a z drugiej nie sposób powiedzieć źle, bo bronią się same.

Ostatnie na trackliście "Girl" pokazuje natomiast jak powinno się kończyć robotę. Jest soczyście i smakowicie. Szkoda tylko, że urywa się w momencie, kiedy właśnie zaczynasz się wczuwać, myśląc, że to mogłoby trwać w nieskończoność. I zostajesz sam na sam z ciszą. Mój wybór jest prosty: repeat. Dobra robota, panie Smith!