FYI.

This story is over 5 years old.

Czytelnia

Zapomnijcie o Nirvanie. To Pearl Jam był najważniejszym zespołem lat 90.

Kupowałeś "Nevermind" bo wiedziałeś, że jest ważne i zajebiste. Ale w twoich żyłach płynie też krew brzuchatego wujaszka, który kocha "Even Flow" i aż do tego okropnego kwietniowego dnia w 1994 roku, wierzyłeś w głębi ducha, że Pearl Jam to lepszy zespół.

Kilka lat temu, w czasie koncertu Angels & Airwaves miałem okazję porozmawiać z Tomem DeLonge. Dowiedziałem się wtedy, że inspirowali go modsi z lat 70, zespół The Jam oraz "ezoteryczna symbolika związana z okultyzmem". Serio. Musiałem się zdobyć na ogromny wysiłek, żeby nie powiedzieć mu, że jest jedynie śmiesznym ciulikiem z Blink-182, który dorastał słuchając NOFX, co zresztą wszyscy widzieliśmy.

Reklama

Oczywiście Tom chciał wypaść na spoko gościa. To całkiem zrozumiałe. Ja też podczas wywiadów staram się być spoko gościem. Jego wypowiedź miała sugerować, że właściwie już od urodzenia był zajebisty. Ale ja zbyt często miałem do czynienia z noworodkami, stąd wiem, że wszyscy rodzą się brzydcy i tępi, a osiągnięcie zajebistości wymaga sporo czasu. Nie ma się czego wstydzić. Możemy więc przestać się tym zajmować. Zapomnijmy na chwilę o Tomie DeLonge’u oraz ezoterycznej symbolice i zamiast tego odpowiedzmy sobie na jedno niezwykle istotne muzyczne pytanie: Nirvana czy Pearl Jam? Który z tych zespołów wywarł większy wpływ i był ważniejszy w skali naszej galaktyki?

Jeśli należysz do większości mieszkańców Ziemi, to pewnie prychasz teraz pod nosem, bo sprawa jest przecież jasna: Pearl Jam to fajna muzyka dla brzuchatych wujaszków, natomiast Nirvana ZBAWIŁA ROCK’N’ROLLA. Moim zdaniem odpowiedź wcale nie jest taka prosta. Wydaje mi się, że w kulturowej rywalizacji pomiędzy "Nevermind" a "Ten", wciąż kryją się pewne przemilczane prawdy i postanowiłem je ujawnić.

Choć oba albumy uznawane są za kluczowe, trudno znaleźć dziennikarzy lub krytyków muzycznych zgadzających się z twierdzeniem, że "Ten" miało równie wielki wpływ na muzykę jak "Nevemind", które - jak głosi powtarzana bez końca historia - ostatecznie zabiło hedonistyczny, spalony słońcem heavy metal lat osiemdziesiątych i przywróciło wiarygodność muzyce rockowej. Zdarzało mi się już wykłócać na imprezach, że Nirvana zgarnęła wszystkie pochwały, choć to Pearl Jam odwalił całą robotę. Mając świadomość, że czasem się mylę, postanowiłem przejrzeć dostępne dane oraz wyniki sprzedaży i podejść do tego tematu z czymś w rodzaju dziennikarskiej rzetelności (lol), aby raz na zawsze rozstrzygnąć kwestie trapiące gości w średnim wieku, którzy nie pozwalają spać swoim dzieciom i wkurzają własne żony, bo całymi wieczorami siedzą w piwnicy i wycinają solówki na gitarze.

Reklama

Swoje leniwe poszukiwania zacząłem od Wikipedii oraz strony Bilboardu, bo tak właśnie sprawdza się dane w tych czasach. Byłem przekonany, że znajdę tam liczby potwierdzające moją durna tezę, opartą na przeczuciu, że to Pearl Jam był wpływowym zespołem i gdyby nie tragiczna i poetycka śmierć Kurta Cobaina (oraz narosłe wokół niej mity i teorie spiskowe), to właśnie oni cieszyliby się chwałą zespołu, który wykończył pudel metal i odmienił radiowe ramówki. Nirvanę zaś, całkiem słusznie, uznawano by za dużo fajniejszą kapelę, ale pozbawioną znaczącego wpływu na kulturę.

Pora na wyznanie całej prawdy: moim zdaniem oba zespoły są całkiem niezłe, ale jakoś nigdy nie zostałem wielkim fanem żadnego z nich. Pamiętam teksty "In Bloom" i "Black", ale nigdy nie kupiłem żadnej płyty i raczej nie mam takiego zamiaru. Siadając do poszukiwań miałem w pamięci własne czasy licealne, gdy Pearl Jam wydawał się wszechobecny, a Nirvanę traktowano jak zespół niszowy. Dlatego zaglądając na Billboard byłem pewien, że znajdę liczby potwierdzające popularność Pearl Jam i wepchnę je w gardło każdemu dziennikarzowi muzycznemu. Okazało się, że nie będzie to wcale takie proste.

Obie płyty pojawiły się u progu roku szkolnego 1991/92, nie odniosły jednak natychmiastowego sukcesu. Spokój trwał aż do 1992 roku, kiedy to "Nevermind" wylądowało na pierwszym miejscu listy albumów Billboardu, odbierając tę pozycję niezbyt znanemu wokaliście R&B, Michaelowi Jacksonowi. Dzięki przebojowym singlom, takim jak "Teen Like Smell Coś Tam", "Lithium", "In Bloom" (to potrafię zaśpiewać!) i ten… no… "Come As You Are", album przez cały rok jeszcze kilka razy wspinał się na szczyt listy. Nie utrzymał się tam tak długo, jak "Ropin’ the Wind" Gartha Brooksa, ale radził sobie całkiem dobrze. W 1999 roku "Nevermind" osiągnęło status diamentowej płyty (10 milionów sprzedanych albumów!), "zmieniło bieg historii" i stało się ulubionym albumem tych, którzy chcieli się legalnie zaopatrzyć w zdjęcie nagiego niemowlaka.

Reklama

Porównajmy to z "Ten", które nigdy nie dotarło do pierwszego miejsca i podobnie jak Pearl Jam, zajmuje słabe, drugie miejsce w sercach fanów grunge. Nawet jeśli wspomnienia podpowiadają nam, że każda piosenka z tej płyty wyszła na singlu, to jedynie "Alive", "Jeremy" i "Even Flow" stały się przebojami. Diamentowa płyta? Tak, ale dopiero niedawno - w 2013 roku (żałosne, prawda?). Liczba dziecięcych penisów na okładce "Ten"? Zero. Zamiast tego Amerykanie z końca tysiąclecia musieli się pogodzić z okładką przedstawiającą grupkę rozradowanych przygłupów w idiotycznych butach, którzy przybijali sobie piątki na tle nazwy zespołu, ułożonej z drewnianych liter. Jakby na to nie spojrzeć, była to mniej kiczowata i przerażająca okładka, niż "Nevermind". Ale biorąc pod uwagę same liczby, wszystko wskazywało na to, że chłopcy z Aberdeen od samego początku wysforowali się na czoło.

ALE!

Słuchaliście jakieś rockowej radiostacji przez ostatnich 25 lat? Czy raczej kręciło was country? Bo jeśli słuchaliście rocka, to ciężko było nie zauważyć niezaprzeczalnego wpływu Pearl Jam (pewnie nawet się krzywiliście z tego powodu). Pamiętam jak w dzieciństwie zobaczyłem teledysk do "Alive" i dotarło do mnie, że jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś śpiewał tak jak Eddie Vedder. Ale we wrześniu 1992 roku, zaledwie trzynaście miesięcy po premierze "Ten", Stone Temple Pilots wydało swoje "Core" oraz towarzyszący mu singiel z "Sex Type Thing", który szybko pokrył się platyną, między innymi dlatego, że Scott Weiland bez żadnych skrupułów "naśladował" charakterystyczną manierę wokalną Veddera. Ale nie chodziło tylko o STP, choć to oni odnieśli największy sukces wśród grup, które "zapożyczyły" styl śpiewania wymyślony czy też spopularyzowany przez wokalistę Pearl Jam. Właściwie wszystkie rockowe kapela, które puszczano w radio od tamtego czasu, czy był to Collective Soul, Nickelback, czy chociażby nawet pieprzona Metallica(!), nosiły flanelę Eddiego, a jego wpływ na muzykę jest widoczny aż do dziś. To on odpowiada za to, jak brzmi większość rockowych kapel, które słychać z radia współcześnie. Całkiem spore osiągnięcie jak na twórców, którzy od początku kierowali się skromnymi motywacjami i udało im się nie stracić godności, ani szacunku fanów choć pociągnęli za sobą tak wielu koszmarnych epigonów.

Reklama

A kto dziś próbuje naśladować Kurta? Odpowiedź brzmi: "prawie nikt". W rzeczy samej Nirvana okazała się zbyt dziwnym zespołem, by znaleźć naśladowców i niewielu dzisiejszych wykonawców odkryło w niej źródło inspiracji. Oczywiście, często można usłyszeć, że ktoś pozostaje pod wpływem Nirvany, ale to tylko kolejna próba dodania sobie zajebistości. Fakty mówią za siebie. Najsławniejsi naśladowcy Nirvany, zespół Bush, tak bardzo próbowali imitować brzmienie Cobaina z czasów "Bleach", że skończyło się na tym, że brzmieli… jak Bush. Gavin Rossdale nie potrafił zaśpiewać tych niemożliwych do podrobienia, ochrypłych i niewiarygodnie emocjonalnych dźwięków, z których słynął Kurt. Im bardziej próbował naśladować Cobaina, tym mocniej brzmiał jak typowy wokalista grunge z czasów Nirvany, kolejny człowiek z głębokim, dochodzącym wprost z trzewi głosem z afektowanym tembrem, który brzmi najlepiej, gdy krzyczy się "Yeah!". Jeśli nikt nie rozpoznaje w twojej twórczości wpływów Nirvany, Gavin, to czas się chyba przestać okłamywać. Tak jak wszyscy inni, próbowałeś brzmieć jak Cobain, ale podrabianie Pearl Jam okazało się łatwiejsze. Nie tylko dla ciebie.

Eddie Vedder musi się z tego pewnie w chuj cieszyć. Udało mu się wnieść coś nowego do muzyki. Wziął technikę wokalną Buzzo z Melvins i stworzył na tej podstawie coś świeżego i popularnego. (Warto zauważyć, że Melvins byli jednym z ulubionych zespołów Kurta Cobaina). Proces ten doprowadził do całkowitej zmiany brzmienia współczesnego… hmm… "uczciwego" rock’n’rolla - czy nam się to podoba, czy nie (a trzeba przyznać, że sytuacja nie wygląda najlepiej). Cobain natomiast grał umęczony, kulawy i niezwykle agresywny pop, współbrzmiący z wielu powodów z ówczesną rzeczywistością, ale był jedynym człowiekiem, który potrafił śpiewać w taki sposób.

Nie można powiedzieć, by Pearl Jam wylądował na jakimś kulturowym marginesie. Zespół do dziś jeździ po całym świecie, a Vedderowi wciąż zdarza się od czasu do czasu wskoczyć w tłum słuchaczy. Ale to Nirvana zapisze się w annałach rocka jako Najbardziej Zajebista Kapela Lat 90 i wszyscy jej w tym pomogliśmy. Kupowałeś "Nevermind" bo wiedziałeś, że jest ważne i zajebiste. Ale w twoich żyłach płynie też krew brzuchatego wujaszka, który kocha "Even Flow" i aż do tego okropnego kwietniowego dnia w 1994 roku, wierzyłeś w głębi ducha, że Pearl Jam to lepszy zespół. A kiedy byłeś sam próbowałeś śpiewać jak Eddie Vedder. Nie musisz kłamać, wiem, że tak było.

Brendan Kelly występuje z The Lawrence Arms, zespołem inspirującym się dokonaniami Temple of the Dog. Znajdziesz go na twitterze