Nie wiedziałem, że tak będzie
Klub Trend po latach; fot. M.Murawski / ishootmusic.eu

FYI.

This story is over 5 years old.

Wehikuł Czasu

Nie wiedziałem, że tak będzie

Czyli o tym co nie było pewne w Trendzie, ale działo się, oj działo.

Moja podstawówka nie cieszyła się najlepszą sławą. Zamiast jednak rozpisywać się o skali patologii, jej powodach i efektach, wystarczy, że wspomnę popłoch malujący się na twarzach nauczycielek i szatniarzy, którzy słysząc skąd nas przywiało nigdy nie wpuszczali nas na dyskoteki organizowane w szkołach naszych kolegów i koleżanek z pobliskich osiedli. Nasze szkolne bale miały bowiem zazwyczaj opłakane skutki. Kible stagowane, mordy obite, policja wezwana, a boksy w szatni pełne nieszczególnie pokitranych wygniecionych puszek, pobitych lufek i dopalonych aż po gwizdek szlugów.

Reklama

Kiedy jednak po którejś dyskotece na tej samej zimnej, kamiennej podłodze znaleziono chłopaka z jednej z niższych klas, który naćpany nie był w stanie się zebrać - a jak się później okazało do stanu tego nie doprowadził się własnymi siłami - dyrektorka powiedziała dosyć. Od tamtej pory bawić się mieliśmy gdzie indziej, przy repertuarze innym niż puszczane w te i nazad wolne Metalliki albo szybkie RATMy, i w atmosferze też zupełnie innej - nie sprzyjającej gówniarskiej dezynwolturze, ale z dobrym wychowaniem również nie mającej zbyt wiele wspólnego.

Buzujące w nas hormony upust miały znajdować w pobliskim klubie Trend. Lokal ten otwierał się dla nas już późnym popołudniem i wbrew wcześniejszym ustaleniom, niezbyt skrzętnie wyłuskiwał co bardziej sprytnych małolatów przed rozpoczęciem się normalnej imprezy. To tam poznałem ambient, Aphex Twina i… amfetaminę, tam też dowiedziałem się czym jest techno, kim są panowie z duetu The Orb i co się dzieje z człowiekiem gdy zje trzy piguły. Ach, te złote lata 90. - nowe narkotyki, nowa muzyka, nowe możliwości. I choć moja metryka nie powinna mi pozwolić pamiętać tych czasów, to dzięki pani dyrektor T. świetnie rozumiałem, o czym nawinął później Vienio na pierwszej Moleście.

Co było pewne w Trendzie, to nie tylko jednak zrodzony w Detroit gatunek muzyki elektronicznej, ale również lasery, proszek i kwasy, zupełnie mi wtedy nieznane, niesamowite brzmienia wypełniające chill-out room i z każdą godziną narastające napięcie przy barze, gdzie chłopcy z miasta odreagowywali swój stresujący model kariery. Wszystko to było dla mnie nowe i fascynujące.

Reklama

I o ile część z tych rzeczy miały ogromny wpływ na to jaki jestem - bo to przez ćpanie mam skłonności do wyglądania poza drzwi racjonalnej percepcji i… paranoi, a krótka grypserska reprymenda nauczyła mnie czym jest uliczna hierarchia i jak poważne konsekwencje może mieć szczeniacka brawura - to pozostałe ukształtowały moją wrażliwość, gust i zadecydowały o tym czym się dzisiaj zajmuję. Do dziś bowiem w żadnym krajowym klubie nie widziałem takich świateł jak w tym byłym kinie, ówczesnej pralni pieniędzy i maglu nocnych rozrywek, a dzisiejszym pustostanie. I do dziś też wszystkie te płyty, które puszczali wówczas bracia Sienkiewicze, Ewa Toczek, Sesiz czy Perez podpowiadają mi którędy zmierzać w poszukiwaniu nowej, ciekawej muzyki.

Ilekroć puszczam sobie "Selected Ambient Works", widzę na małej sali gościa dog(o)rywającego na swoim didgeridoo, a kiedy słyszę wczesnego Roberta Hooda przed oczami mieni mi się rozświetlona kratownica zjeżdżająca w trakcie imprezy nad głowy roztańczonego tłumu. I to oczywiście najjaśniejsze przykłady numerów, które w Trendzie poznałem i wciąż wracam do nich po latach, a spora część tamtejszego repertuaru dziś, bez wspomagaczy wywołuje we mnie co najwyżej pobłażliwy uśmiech, ale pod koniec lat 90. każda rytmicznie uderzająca stopa, każda syntetyczna melodyjka i każdy zakwaszony pochód basu wywoływał ciarki na moich plecach.

Na plecach na których wciąż jeszcze nosiłem wtedy zmaltretowaną "kostkę" z naszywkami Death, Biohazard i… House of Pain, a w niej zeszyty i książki. To jednak zawartość tegoż "tornistra" odróżniała mnie od innych bywalców Trendu, nie przyczepione do niego insygnia. Przy drodze na pętle przy Krakowskiej bawili się wówczas wszyscy - punki, skejci i metale, rastamani, hiphopowcy i technomani - przedstawiciele dogorywających powoli, starych subkultur i rosnących w siłę nowych środowisk. Wszyscy równo naćpani tańczyli do muzyki zwykle im wcześniej nieznanej, dopiero co przywiezionej z Niemiec przez pionierów krajowej sceny klubowej.

Reklama

I to właśnie ten obrazek moja pamięć wypluwa z siebie najczęściej, kiedy mijam tramwajem zabity dechami, ceglany budynek znajdujący się naprzeciwko terenów lotniska. Bo choć subkultury wówczas trzymały się jeszcze sztywniutko, to w owym lokalu każdy zdejmował swój środowiskowy mundur i bawił się do upadłego.

Nie narzekał, że DJ nie gra znanych mu numerów i przez myśl by mu nie przeszło, żeby domagać się zmiany repertuaru. Ba, jechał przez pół miasta by na oddalonym od właściwie każdego innego punktu Warszawy, mało atrakcyjnym Okęciu spędzić te kilka godzin, które dawały wgląd w to jak imprezują ludzie w Berlinie, Londynie czy mitycznym Detroit. Wgląd w to jak się nam wtedy wydawało, za chwilę będzie wyglądać cały nasz kraj.

I choć klubów jest dziś co niemiara, a subkultury wymarły na równie eklektycznym co mało angażującym, cyfrowym gruncie, to taką dżamprę - jak się wtedy mówiło - znaleźć nie sposób. I nie jest to kwestia ani kryształowych lusterek od których odbijały się w Trendzie lasery, ani narkotyków, które być może i były wtedy lepsze ale na pewno trudniej dostępne, ani też moich gówniarskich tęsknot, które każą owe nastoletnie imprezy wspominać z nostalgią w głosie. Rzecz zasadza się tylko i wyłącznie na oczekiwaniach, przyzwyczajeniach i uprzedzeniach, które narastają w nas od lat 90. w tempie i skali zupełnie przerażającej. Bo nielicznym wciąż chce się dzisiaj przejechać te kilka(naście) przystanków od centrum by dotrzeć dokądś na imprezę, jeszcze mniej osób chodzi gdzieś w ciemno, sprawdzić czy nie dzieje się tam akurat coś intrygującego, a na pewno żadna - ale to żadna - dyrektorka szkoły podstawowej nie pozwoli sobie na to by zorganizować dyskotekę dla swoich uczniów w klubie "techno". I oczywiście - jest bezpieczniej, w ryj dostać trudniej, a zderzenia odmiennych postaw następują częściej w komentarzach niż w rzeczywistości, ale równocześnie jest strasznie… nudno.

A to przecież będąc nastolatkiem człowiek powinien się nudzić po raz ostatni w życiu, wtedy można mu wybaczyć, że w poszukiwaniu rozrywek taguje szkolne kible, szamocze się, tłucze i zostawia po sobie te wszystkie wygniecione puszki, pobite lufki i dopalone aż po gwizdek szlugi. Później już czasu na nudę mieć nie powinien i jeśli tylko jest gotów wyjść poza swój skrzętnie umoszczony, ogrodzony zasiekami comfort zone, to tego czasu mieć nie będzie. Musi tylko wyjść naprzeciw swoim przyzwyczajeniom. I naprawdę nie trzeba garści piguł, żeby to zrobić. Choć niejednemu ona pomogła. Ale też niejednemu przeszkodziła w dalszym życiu.

M.Murawski / ishootmusic.eu