FYI.

This story is over 5 years old.

festiwale

Nie mam jeszcze trzydziestki, a już jestem za stara na festiwale

Mam 29 lat i choć jeździłam już na festiwale muzyczne, nigdy nie doświadczyłam uroków festiwalowego pola namiotowego. Postanowiłam to zmienić i gorzko tego pożałowałam

Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE UK.

Chodziłam już wcześniej na festiwale, jednak albo były to jednodniowe wydarzenia, albo wymiękałam i znajdowałam w pobliżu jakąś kwaterę, zamiast jak normalny człowiek dziadować na polu namiotowym.

Choć nie cierpię biwaków, miałam wrażenie, że omijał mnie swego rodzaju rytuał inicjacji. Większość moich znajomych obozowała na festiwalach i każdy z nich opowiadał później fantastyczne anegdoty o zaprawianych ecstasy technoimprezach nad ranem i obrzydliwym seksie pod namiotem. Od przyszłego roku już nie będę mogła się nazywać dwudziestolatką, więc uznałam, że teraz albo nigdy.

Reklama

Razem z kilkoma ziomkami z pracy pojechałam na WayHome, trzydniowy festiwal położony o kilka godzin na północ od Toronto. Byłam mocno zajarana lineupem, zwłaszcza LCD Soundsystem, którzy mieli grać na głównej scenie pierwszego wieczoru. Jednak jeszcze w drodze zaczęły się pojawiać znaki ostrzegawcze. Temperatura podchodziła pod 30 stopni – najcieplejszy weekend tego lata – i w tym upale miałam dzielić malutki „trzyosobowy" namiot z moim kolegą, który rozmiarami przypomina niewielką żyrafę.

Gdy tylko dotarliśmy na teren festiwalu, przypomniałam sobie, że na personel takich imprez zawsze składają się niemal wyłącznie nastolatki, które chcą wejść za darmo na koncert – czytaj: kompletnie bezużyteczne niezguły. Rozstawiliśmy namiot i poprosiliśmy jakiegoś chłopaka z obsługi, żeby wskazał nam drogę do scen. W odpowiedzi tylko się tępo na nas popatrzył. „Gdzie jest muzyka?" – uprościliśmy pytanie, na co potrząsnął głową i powiedział: „Nie mam pojęcia. Przyznaję się bez bicia". Z ust wyrwał mi się pasywno-agresywny chichot i zaczęłam się psychicznie przygotowywać na weekend pełen utrapień.

W końcu trafiliśmy we właściwe miejsce. Żar lał się z nieba i ciekło mi po plecach, więc poszłam prosto do kiosku z napojami. Po drodze natknęłam się na dziewczyny usiłujące wrzucić na Snapchata filmiki, na których robiły fikołki i gwiazdy oraz jednego ziomeczka, który zaszedł mnie od tyłu i zaczął się wydzierać: „PIĄTKA?! E?! PIĄTECZKA?!". „Przecież ja tu wszystkich nienawidzę" – przemknęła mi myśl, a zaraz po niej następna: „A może to ja po prostu jestem skwaszoną suczą?". Oba stwierdzenia miały pokrycie w rzeczywistości, ale odchodzę od tematu.

Reklama

Po tym, jak udało mi się dobrnąć do kasy, poprosiłam o wodę Perriera, jednak gdy podałam kasjerce banknot, potrząsnęła głową. „Nie przyjmujemy gotówki" – powiedziała. „Musisz pobrać festiwalową aplikację i zakodować pieniądze na twojej opasce na rękę". Pięknie. Sterczę pośrodku wielkiego pola w Oro-Medonte w Ontario, moja komórka ma gówniany zasięg, a jedyny ratunek przed odwodnieniem i utratą przytomności stanowi jakaś pieprzona apka. Czterdzieści minut później udało mi się zainstalować program na moim smartfonie, ale wciąż nie byłam w stanie zlecić płatności. Wtedy właśnie wpadłam na kolegę, który powiedział mi, że mogę po prostu pójść do „stacji doładowań" – najbliższa była zaledwie kilka kroków ode mnie – i przelać pieniądze z karty kredytowej na opaskę. Szkoda, że nie raczyła o tym wspomnieć dziewczyna od napitków. W sumie zajęło mi ponad godzinę, żeby napić się wody po osiem dolców puszka.

Na moje nieszczęście mam maleńki pęcherz i cierpię na tojtojofobię. Mój tata miał nerwicę natręctw w kwestii czystości. Kazał nam podmywać pupę po każdej grubej potrzebie i brać prysznic dwa razy dziennie. Mama musiała mu zakazać kąpać naszą suczkę, bo za każdym razem z uporem maniaka mydlił jej pysk, co prowadziło do nawracającego podrażnienia oczu. W każdym razie wkrótce musiałam się wysikać, więc udałam się jednej z niebieskich, plastikowych komnat tortur. Ponieważ budka stała w pełnym słońcu, w środku panował upał i smród – zupełnie jakbym weszła do wielkiej mikrofalówki, w której ktoś przed chwilą odgrzewał sobie solidną porcję gówna. Uwinęłam się ze wszystkim najszybciej, jak potrafiłam i wyskoczyłam z powrotem na powietrze. (Zabrałam ze sobą Shenis – plastikowy lejek kształtem z grubsza przypominający penisa, dzięki któremu dziewczyny mogą siusiać na stojąco – ale okazał się zdecydowanie za długi, co bardzo utrudniało celowanie. Wywaliłam go w cholerę po tym, jak o mało nie obsikałam sobie nogi.)

Reklama

Na pierwszym koncercie, który zobaczyliśmy, grał indie-rockowy Metric. Muszę przyznać, że podczas ostatniej piosenki był jeden bardzo miły moment, gdy cała publiczność zaczęła śpiewać refren „Breathing Underwater". Nie mogłam niestety w pełni się nim nacieszyć przez jakiegoś typa, który o 7 wieczór był już kompletnie naprany, uparcie wrzeszczał „JESZCZE JEDEN!" i niechcący zdzielił mnie po cycku. Uznałam, że czas się upić. Poleciałam do mojego samochodu, żeby wlać w siebie kupione zawczasu procenty. Spieszyło mi się, bo chciałam zająć dobre miejsce na koncert LCD, więc szybko otworzyłam moje 0,7 i pociągnęłam solidny łyk. Błąd. Wódka całe godziny grzała się w aucie, osiągając w końcu temperaturę świeżo zaparzonej kawy – najpaskudniejszej kawy pod słońcem. Od razu całą zwymiotowałam. Mimo to przelałam trochę wódki do butelki po wodzie, żeby zabrać ze sobą na koncert. Cel uświęca środki itd. LCD byli fantastyczni, więc nie będę was zanudzać szczegółami. Najlepszy moment całego weekendu. Dzięki ciepłej wódce nie miałam później problemu z zaśnięciem w namiocie. Jednak tu moje szczęście się wyczerpało.

Obudziłam się o 9 rano w nieznośnym upale i odkryłam, że dostałam okres. Niespodzianka! Jak ostatni jełop oczywiście nie spakowałam nic na taką sytuację. W plecaku znalazłam jednego zapomnianego tampona, rozpieczętowanego i poplamionego atramentem. Spędziłam godzinę, ładując telefon w namiocie medialnym, żeby móc się kontaktować i umawiać ze znajomymi. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie, bo było mi zbyt gorąco, żeby na czymkolwiek się skupić. Wyglądało na to, że nieważne ile wody w siebie wleję, i tak czeka mnie odwodnienie. Obiecywałam sobie, że w przeciwieństwie do wcześniejszych festiwali, tym razem wykorzystam okazję i naprawdę posłucham dobrej muzyki. Zamiast tego w pewnym momencie koncertu Third Eye Blind ocknęłam się z omdlenia, potrząsana za ramię przez zatroskanego ochroniarza.

Reklama

Gdy na scenę weszli Arcade Fire, zdążyło mi się już odrobinę poprawić – ledwie trzymałam się na nogach, ale przynajmniej nie traciłam przytomności. Gdy tylko skończyli grać, popędziłam do namiotu, żeby w końcu się położyć. Po zabójczym ukropie dnia nocą nagle mocno się ochłodziło, co świetnie współgrało z gorączką i grypą, której właśnie zaczynałam dostawać. Co bym nie zrobiła, nie mogłam się rozgrzać. Sytuacji na pewno nie poprawiał fakt, że pod głową zamiast poduszki miałam wymięty ręcznik, a zamiast tampona zwitek papieru toaletowego. Mój kolega z pracy i biwakowy współlokator, którego przez cały dzień w ogóle nie widziałam (po części z powodu tego, jak bardzo na wszystko miałam wylane) wtoczył się do namiotu i momentalnie odpłynął. Przyglądałam mu się z wściekłością. Leżał sobie i posapywał, błogo nieświadomy tego, jak mi było źle. Chora, zmarznięta, z gorączką i zakrwawionymi gaciami. „W życiu nie czułam się tak sponiewierana" – pomyślałam i zaraz sama siebie skarciłam, że histeryzuję. Szybko wróciłam pamięcią do mojej wyprawy z plecakiem po Azji Południowo-Wschodniej, na której zdarzało mi się spędzić 24 godziny na podłodze zatłoczonego autobusu. „Dobra, jednak nie, teraz jest zdecydowanie gorzej" – doszłam do wniosku.


Mówimy, jak jest. Polub nasz FANPAGE VICE Polska i bądź na bieżąco


Następnego ranka powlokłam się do „luksusowej" łazienki z bieżącą wodą w strefie dla mediów, żeby trochę się odświeżyć. Wyglądałam jak siedem nieszczęść i tak też się czułam. Kompletnie zmarnowana wsiadłam do samochodu razem z kolegami i w ciszy ruszyliśmy w drogę powrotną. Gdy w pewnym momencie ktoś zaczął nucić „All My Friends" LCD i chciał, żebyśmy do niego dołączyli, błyskawicznie się odwróciłam i szczeknęłam na niego „Cicho!".

Już w domu wyrzuciłam moje ulubione białe dresowe spodnie do śmieci – a wraz z nimi resztkę złudzeń, że kiedyś dam się wrobić w kolejny festiwal.