FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Życie z osobowością borderline i padaczką

Trzy lata temu żyłam jak królowa. Pracowałam jako redaktorka na Manhattanie, mieszkałam w Brooklynie, umawiałam na randki, bywałam na mieście i czułam się jak gwiazda rocka. Nikt się nie spodziewał, że lada chwila rozlecę się na części

Zdjęcie za Flickrem Sean McGrath.

Trzy lata temu żyłam jak królowa. Pracowałam jako redaktorka w czasopiśmie na Manhattanie, mieszkałam w Brooklynie, umawiałam na randki, bywałam na mieście i czułam się jak jebana gwiazda rocka. Ale pod tą lśniącą powłoką, lęk, który odczuwałam całe moje życie, zaczynał odbijać się na moim zdrowiu – fizycznym i psychicznym. Nikt się nie spodziewał, nawet ja, że lada chwila rozlecę się na części.

Zaczęłam wpatrywać się w tory, czekając na metro, rozmyślając, co by się stało, gdybym skoczyła. Mosty też tak na mnie działały. Zaczęłam doświadczać dziwnych ataków w środku nocy. Budziłam się o nieludzkiej godzinie, nie mogąc oddychać, czy kontrolować moich ruchów, moje ciało wykręcało się w bolesne pozycje, aż w końcu odpływałam, by rano niemal niczego nie pamiętać. Czasem budziłam się, a obok łóżka albo na mojej poduszce znajdowałam wymiociny, ale nie potrafiłam sobie przypomnieć, skąd się tam wzięły.

Reklama

W końcu musiałam wrócić do domu, do Toronto. Rosnące koszty badań medycznych za granicą stawały się niemożliwe do udźwignięcia, a mój stan emocjonalny gwałtownie się pogarszał. Znów zaczęłam się ciąć, czego nie robiłam od czasów liceum, miałam samobójcze myśli, a niezidentyfikowane ataki powtarzały się coraz częściej.

Moja droga do diagnozy była długa i wyboista. Co chwila nowy psycholog czy terapeuta oferował nowe wyjaśnienie moich napadów głębokiej depresji. W tym samym czasie zespół neurologów opukiwał i osłuchiwał mnie co dwa tygodnie, próbując odszyfrować przyczyny gwałtownych ataków. Tomografie, elektroencefalografie, badania na deprywację snu, badania krwi, badania wzroku. Nie miało to końca.

Na czym stanęło? „Cierpię" na pograniczne zaburzenie osobowości (ang. Borderline Personality Disorder, w skrócie BPD – przyp. tłum.), do pary z padaczką. Moja osobista wojna na dwa fronty, z którą po dwóch latach wciąż staram się uporać. Z borderline często łączy się skrajna apatia wobec samego siebie. Unikałam terapii, pomijałam dawki leków, oddawałam się „zachowaniom destrukcyjnym" i angażowałam się w związki o znakach ostrzegawczych tak wyraźnych i jasnych, że pewnie widać było je z kosmosu (np. byli-chłopacy-socjopaci, którzy zdradzali i okradali mnie oraz moich współlokatorów, co kompletnie nie zaskakiwało mych bliskich przyjaciół). Całe lata w błędnym kole własnoręcznego rozpieprzania sobie życia. Gdy w końcu dostałam diagnozę i skoczyłam w głąb króliczej nory informacji o chorobie, byłam przerażona – ale jednocześnie odczuwałam też ulgę, odkrywając, jak wiele z wymienionych objawów pasowało do nawyków, które wypracowałam przez lata. Czułam się, jakbym czytała swój własny, nigdy niespisany pamiętnik. Rozwiązłość, zaburzona kontrola odruchów, nieludzki lęk przed porzuceniem, kłopoty w związkach natury romantycznej i nie tylko oraz ciężka dysmorfofobia.

Reklama

Tak wyglądają imprezy, gdy masz zespół Aspergera.

Zgodnie z Podręcznikiem diagnostyki i statystyki zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychiatrów (ang. American Psychiatric Association's Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders), zaburzenie osobowości może „wpływać na to, jak rozumiesz samego siebie, jak reagujesz na świat wokół siebie, jak radzisz sobie z emocjami, i jak zachowujesz się w związkach". Pograniczne zaburzenie osobowości jest definiowane jako choroba umysłowa, która wpływa na to, jak odnosisz się do innych i do siebie samego. Poczucie oderwania, niepewności, braku wartości, które przed chwilą opisałam, stanowią idealny przykład. Niezrównoważone zachowanie, chwiejne emocje, niestałe związki i niestabilna tożsamość. Nazwijmy rzecz po imieniu: jestem niezrównoważona… a przynajmniej byłam.

Choć od mojego powrotu do Toronto upłynęły ponad trzy lata, dopiero ostatnio zaczynam dopuszczać do siebie myśl, że kiedyś, któregoś dnia, mogę się poczuć dobrze. Ciężko mi to sobie wyobrazić, sama myśl przyprawa mnie o zawrót głowy. Oczyma duszy widzę siebie, jak budzę się któregoś ranka, widzę promienie słońca wpadające przez okno, i, zamiast jęczeć pod kołdrą i drżeć na myśl o chwili, w której moje stopy dotkną zimnej, drewnianej podłogi, po prostu wstaję, z uśmiechem na twarzy i ciekawością, co też przyniesie mi ten dzień.

Jedyny sposób, jaki daje mi nadzieję na osiągnięcie tego poranka jak z obrazka, to – cytat z moich rodziców, przyjaciół, i, co najważniejsze, moich lekarzy – naprawdę „poświęcić się zdrowieniu". Tych słów prędko zaczęłam nienawidzić za to, jak sugerują, że jakoś nie jestem poświęcona temu, żeby czuć się lepiej.

Reklama

Gdy otrzymałam diagnozy BPD i padaczki w przeciągu zaledwie paru tygodni od siebie, byłam przybita, delikatnie mówiąc. Przyznaję, przechodzę przez okresy całkowitej apatii. Pomimo zaleceń mojego neurologa, by odstawić alkohol i rekreacyjne narkotyki, zdarzają mi się momenty, gdy po prostu chcę się poczuć „normalnie" i ląduję daleko za moją granicą odurzenia. Nie potrafiłabym wyliczyć wszystkich powodów, dla których w moim wypadku to fatalny pomysł. Numer jeden to ten, że, według mojego neurologa, dr. Petera Carlena, specjalizującego się w leczeniu padaczki w Toronto Western Hospital, kac powoduje, że mózg obniża swoje naturalne progi aktywności nerwowej, co z kolei prowadzi do zwiększenia częstotliwości i intensywności ataków. Udawało mi się przetrwać pół roku bez ani jednego incydentu, by potem, po tygodniu pijaństwa, wrócić do punktu wyjścia, ciskać się po całym łóżku i budzić się z czymś, co nazywam „padaczkowym kacem". Po czymś takim czuję się wykończona, przydymiona i zdezorientowana nawet przez tydzień. Takie wpadki nie wpływają na mnie terapeutycznie — nie motywują mnie do poprawy, trzymania się planu, ani do „szanowania mojej padaczki" (ulubione powiedzenie dra Carlena). Zamiast tego za każdym razem czuję tylko frustrację i bezsilność. Pastelowy obraz normalności zdaje się jeszcze bardziej oddalać.

Mojej drodze do „wyzdrowienia" daleko jeszcze do końca. Powiedziano mi, że w BPD czasem można uzyskać poprawę, ale wyleczyć się go nie da. Wytrwałość, samokontrola i samoświadomość są kluczowe do przeżycia. Wskaźniki samobójstw pośród osób cierpiących na osobowość borderline są niezwykle wysokie. Według Centrum Uzależnień i Zdrowia Psychicznego (ang. Centre for Addiction and Mental Health), 10% pacjentów, u których zdiagnozowano pograniczne zaburzenie osobowości, odbiera sobie życie. Zdaję sobie sprawę, że to przerażające statystyki. Na moje skłonności samobójcze, chociaż częste, składały się głównie rozmyślania nad przeróżnymi sposobami na skończenie ze sobą. Nigdy nie uważałam się za osobę, która faktycznie zrealizowałaby którykolwiek z tych scenariuszy. Lekarze często pytają mnie, czy uważam się za zagrożenie dla samej siebie, a ja zawsze odpowiadam, że nie. I naprawdę w to wierzę. Jednak to, co najbardziej przeraża mnie w tych dziesięciu procentach, to nieustępliwe podejrzenie, że część z nich też w to wierzyła. I jeśli to prawda, to może któregoś dnia nie będę mogła się powstrzymać. Zrobię coś nieodwracalnego.

Droga do diagnozy jest mglista i kręta, co dobrze oddaje ogólny brak wiedzy o chorobie. Mówiąc wprost, niektórzy słyszą „pograniczne zaburzenie osobowości" i odpowiadają „gówno prawda". Kilka ostatnich lat przekonało mnie, jak bardzo się mylą. I chociaż wzdrygam się za każdym razem, gdy moja mama powtarza mantrę „poświęć się sobie", albo gdy dr Carlen przypomina mi, bym „szanowała moją padaczkę", prawda jest taka, że bardzo się boję. Wszystko to jest naprawdę przytłaczające, jak jeden z tych zapętlonych snów, w których wielokrotnie toniesz, raz za razem. A jedyne co możesz zrobić, by pozbyć się tego dławiącego uczucia, to przeć naprzód. Zdecydowanie łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

Wszyscy pragniemy w życiu osiągnąć jakiś stopień normalności. Podobnie jak dziecko, które szuka u swych rodziców pewnych wzorców dopuszczalnego zachowania i „dorosłości", ja staram się odkryć, co sprawia wrażenie „normalnego" u ludzi, którym głowy mocno siedzą na karku, i którzy raźnym krokiem przechodzą przez każdy dzień, nie doświadczając nerwic, lęków, braku pewności siebie. Ten podstawowy poziom zadowolenia jest mi obcy. Nie znaczy to, że nigdy nie doświadczyłam prawdziwego szczęścia, radości, chwil beztroski. Jednak mój naturalny stan jest raczej jak kolejka górska, która pomału wynosi mnie na szczyt, by za chwilę niespodziewanie runąć na złamanie karku, albo cisnąć mną w przyprawiającą o mdłości pętlę.

Na tym etapie mojego życia jestem gotowa pożegnać paraliżujący lęk, ciągłe zmęczenie i ogólną mizantropię. Czas, bym zdała sobie sprawę, że próby rozwiązania moich problemów nie mogą zajmować każdej chwili mojego życia. Czasem dobrze jest wziąć głęboki oddech i uśmiechnąć się, tylko dlatego, że świeci słońce.