10 najważniejszych płyt: Piotr Rogucki

FYI.

This story is over 5 years old.

10 najważniejszych płyt

10 najważniejszych płyt: Piotr Rogucki

Ma wielu fanów, ale też oponentów. Ale kiedy spotkasz się z nim na kawie i zacznie opowiadać o swoich ukochanych albumach to godzina mija w oka mgnieniu.

Charyzmatyczny wokalista, tekściarz i aktor. A po godzinach juror w telewizyjnych programach muzycznych. Bez względu jednak na to, co robi ,oddaje się temu w całości. I nie szuka wymówek i dróg na skróty, ale zawsze "kombinuje" - nie lubi półśrodków. Po prostu pasjonat. Nic dziwnego, że wzbudza kontrowersje. Ma wielu fanów, ale też oponentów. Ale kiedy spotkasz się z nim na kawie i zacznie opowiadać o swoich ukochanych albumach to godzina mija w oka mgnieniu. Oto zapis naszego spotkania. Ciekawe, w jakim stopniu wasz gust pokryje się z wyborami wokalisty Comy? To co? Zaczynamy?

Reklama

Wpływ wybranej z wielkim trudem "dziesiątki" (dlaczego tak mało!) na moją muzyczną świadomość był rzeczywiście bardzo wyrazisty. Ale też doznania związane z poznawaniem tych płyt są rozmaite. Zwłaszcza, że nie szukałem tej muzyki sam, ale "podtykali" mi ją również różni ludzie, których spotkałem w swoim życiu. Sądzę, że poznanie nowego artysty rodzi się na poziomie spotkania - z twórcą, który próbuje zarazić cię swoją muzyką. Tak właśnie było w okresie mojego najbardziej intensywnego poznawania nowych rzeczy - gównie dzięki "Liście Przebojów Programu 3" Marka Niedźwieckiego. To właśnie sposób prowadzenia tej audycji i rzeczy w niej prezentowane ukształtowały mnie chyba najmocniej. Na szczęście ten proces poznawania jeszcze się nie kończy, dzięki czemu cały czas trafiam na nowe, fascynujące rzeczy…

George Michael "Listen Without Prejudice Vol. 1", 1990

Jednym z artystów, którego poznałem dzięki trójkowej "Liście", i który miał na mnie ogromne wpływ, był George Michael. Właśnie dzięki płycie "Listen Without Prejudice Vol. 1", którą - jak zresztą wszystkie inne rzeczy wówczas - słuchałem na kasetach. Najpierw na kultowym "Kasprzaku". Później - chyba na 11. lub 12. urodziny - dostałem magnetofon typu "jamnik" - taki ze świecącymi diodami. A pierwszymi tytułami, które kupiłem na kasetach, były "I Do Not Want What I Haven't Got" Sinead O’Connor i właśnie "Listen…" George’a Michaela. To była płyta, przy której… oszukiwałem rodziców. Mówiłem im, że idę spać, a chowałem magnetofon pod kołdrę i wsłuchiwałem się w te piosenki. Przez co przez wiele tygodni chodziłem niedospany. I pogorszyły mi się oceny.

Reklama

Nie znałem angielskiego, bo w szkole był rosyjski, dlatego z małym słownikiem tłumaczyłem słowa tych piosenek, żeby zrozumieć, o czym George śpiewa. Moim najbardziej ulubionym kawałkiem z tego krążka jest "They Won't Go When I Go". Totalna ballada. A to był czas, kiedy trochę fascynowała mnie poezja śpiewana. "Listen…" było dla mnie kwintesencją spotkania artysty z człowiekiem. Uwiodło mnie to, że on tą swoją intymnością podzielił się z nami w taki piękny sposób. Wniknął głęboko w moja głowę ze świadomością, że w muzyce nie zawsze musi być ostro, silnie, dynamicznie. Że nie zawsze wszystko musi być wykrzyczane, żeby dotarło do świadomości i przekształciło się w rodzaj marzenia. A wreszcie ta płyta sprawiła, że są do dziś we mnie wielkie pokłady tego nieznośnego romantyzmu, którego nie jestem w stanie wyrugować ze swojej podświadomości. Nawet jeśli miałbym wrzucić swoją twórczość w jakieś sztywne formy, to on zawsze gdzieś tam, w moich piosenkach się odkłada.

Tomasz Stańko Septet "Litania: The Music Of Krzysztof Komeda", 1997

To było bardzo świadome, pierwsze poważne ukochanie muzyki jazzowej… Tomasz Stańko ze swoimi własnymi kawałkami i interpretacjami - jak chyba wszyscy artyści w moim zestawieniu - wykracza poza granice hermetyczności swojego gatunku. Tym samym otwiera słuchaczom drogę do otwarcia się na bardziej skomplikowane dzieła w danej dziedzinie muzyki. I to właśnie Stańko był dla mnie twórcą, który zaraził mnie miłością do brzmienia trąbki, a później jazzu w ogóle. "Litanię" poznałem dzięki mojemu ówczesnemu przyjacielowi - podróżnikowi i pozytywnemu freakowi. Słuchaliśmy jej w samochodzie, przy pełnej prędkości, jadąc na obóz harcerski gdzieś w jeleniogórskie. Musze przyznać dziś, że nieco szarżowaliśmy, braliśmy zakręty zbyt ostro, ale tak właśnie niosła nas ta muzyka - wyciskaliśmy z silnika co się dało, mając oparcie w tej kontemplacyjnej i tak naprawdę bardzo rozpaczliwej muzyce. To była pierwsza płyta, przy której poczułem ciarki. Przy której powstrzymywałem się przed upustem tego nadmiaru emocji w postaci łez. No i do tej pory wszędzie rozpoznam to charakterystyczne "pierdnięcie" pana Tomasza - tak, wiem, że to brzydkie słowo, ale właśnie tak mówi się w jazzowym slangu na dmuchnięcie w trąbkę, czy inne dęciaki. Od tamtej pory stałem się wielkim fanem tego postacią - również ze względu na bezkompromisowy życiorys. A wreszcie ta płyta drzemie gdzieś na dnie mego serca jako rodzaj wyzwolenia umysłu - nie tylko ze strachu przed prędkością i ewentualną kraksą, ale przed wyobrażeniem formy, którą - zanim usłyszałem "Litanię" - była piosenka.

Reklama

Henryk Mikołaj Górecki "III Symfonia (Symfonia Pieśni Żałosnych)", 1995

To był album, do którego, przy pierwszym przesłuchaniu, trudno mi było podejść. Nie rozumiałem muzyki klasycznej, nie za bardzo ją również lubiłem. Ale te tony i brzmienie głosu wokalistki u Góreckiego sprawiały, że chciałem wysłuchać jego dzieła jeszcze raz. Nie od razu zrozumiałem też tekst. Ale kiedy przeczytałem słowa to już nigdy później, jak również wcześniej, nic mnie tak nie poruszyło - rozpłakałem się jak dziecko i nie potrafiłem tego płaczu powstrzymać przez bodaj kwadrans. To był rodzaj niemal mistycznego uniesienia. I ulgi. Przeniosłem się w mistyczny świat Góreckiego. Twórcy, który nie miał zbyt łatwego żywota - po wydaniu "III Symfonii" został oskarżony przez swoje środowisko o to, że porzucił klasykę, stał się komercyjnym kompozytorem. Zapłacił za swoje arcydzieło sporą cenę. A dla mnie był to wstęp do muzyki klasycznej - kolejna "graniczna" płyta, która potrafiła uchylić mnie, laikowi w temacie klasyki, drzwi do tego niezwykłego, trudnego, ale też pięknego świata. Właśnie wtedy zakochałem się w śpiewie operowym. To był też moment, w którym zrozumiałem, że dowolny gatunek muzyczny (oczywiście zawarty w odpowiednią konstrukcję, czyli formę), zawierający odpowiednią ilość szczerości i prawdy ma olbrzymią siłę. I jest w stanie wywołać na dowolnym słuchaczu emocje podobne do tych, które związane są z najbliższą mu sferą artystyczną. Ale jeżeli zamknę się w szufladkach i zdecyduję, że moje życie będzie skoncentrowane tylko wokół muzyki rockowej (bo jest mi z tym wygodnie), to zubażam swoje życie o tak szeroki wachlarz emocji i piękna. I jedynym usprawiedliwieniem dla takiej postawy jest fakt, ze wyobrażam sobie, że… będę żył jeszcze jeden raz, żeby ten błąd móc naprawić.

Reklama

Rage Against The Machine "Rage Against The Machine", 1992

To była niebezpieczna dla mnie płyta. Bo wzbudziła we mnie bunt. Bezkompromisowy i usprawiedliwiony. "Skoro oni tak mogą, to dlaczego nie ja" - myślałem wówczas. To było jak zapalnik w głowie młodego człowieka, który poczuł: teraz mogę już wszystko i wszystko mi wolno… To był też okres, kiedy zaczynaliśmy zabawę z zespołem rockowym Coma. A RATM to była jedna z naszych pierwszych inspiracji. Kiedyś oglądaliśmy - oczywiście na kasecie VHS, bo nie było wówczas YouTube - ich występ na jakimś festiwalu. I tam pod sceną było chyba z milion ludzi. Istne morze skaczących fanów emocjonalnie reagujących na muzykę zespołu, który z taką determinacją i siłą manifestował swój sprzeciw cywilizacji korporacji i kapitalizmu. Ja też im uwierzyłem. I chciałem być tacy jak oni. To był ten pierwszy raz, kiedy identyfikowałem się z buntem, który niesie muzyka. Poczułem siłę przekazu, jaką niosą słowa połączone z muzyką. I choć pewnie większość ludzi z tego pamiętnego koncertu nie poszła za tymi hasłami, to pewnie zapamięta ten moment na zawsze. Drugi raz, kiedy poczułem podobną siłę, tak silną, że mógłbym wyjść na ulicę i rzucić się na kogoś z pięściami, miałem po obejrzeniu filmu "Podziemny krąg". Później nauczyłem się, niestety, że za idealizm, bunt, nonkonformistyczne postawy płaci się sporą cenę. Dlatego trzeba wypracować coś na kształt złotego środka - pielęgnować w sobie marzenia buntownika, ale wdrażać je przez bardziej cywilizowany sposób. Bo to daje lepsze efekty - jest skuteczne i działa znacznie dłużej.

Reklama

Wojciech Waglewski "Waglewski Gra-żonie", 1991

Taki właśnie rodzaj dyscypliny, której zazdroszczę i jestem wielkim fanem - i która była dla mnie przez długi czas nie do zdobycia - znajduję w twórczości Wojciecha Waglewskiego. Nie tylko w ramach Voo Voo, ale również, a może przede wszystkim, na płycie, którą napisał dla swojej żony. To płyta złożona ze zwykłych piosenek, ale zrobionych z wielkim smakiem, dyscypliną, nieprzeszarżowanych. A jednocześnie zrobionych z ogromną fantazją, zarówno muzycznie, jak i tekstowo. Bo właśnie słowa są tu olbrzymią, intymną siłą. Od czasu, kiesy usłyszałem jen po raz pierwszy, nosze je w sobie i nucę. Nawet kiedyś zastanawiałem się, czy nie pokusić się o to, żeby poprosić Waglewskiego o możliwość nagrania jakiegoś coveru z tej płyty. Albo zrobić taką płytę dla własnej żony. Cały czas kołaczą mi się w głowie te pełne miłości słowa:

Nie widzę w tym nic złego, że czasem gdy
Szukam gdzieś noclegu, a miasto już śpi
I setki wtulonych par zdumionych tym,
Że noc tak krótko trwa - zazdroszczę im

Zazdrościłem Waglewskiemu, że potrafił zrobić taki album. I zabawne jest to, że dwa miesiące po tym, jak ta płyta została moim przyjacielem, graliśmy razem z Voo Voo - w krakowskiej "Rotundzie", pod patronatem fundacji charytatywnej dla chorych dzieciaków. Jako suport. To był 1999 lub 2000 rok. Zapytaliśmy: „jak było”? A pan Wojtek odpowiedział tylko: "za głośno". Dziś już wiem, co miał na myśli (śmiech). I w sumie mnie to nie dziwi - graliśmy wówczas zapoconego maczo-rocka, jak ktoś o nas powiedział.

Reklama

Kanye West "Yeezus", 2013

Ponieważ opowiadam płytach, które ukształtowały moją artystyczną świadomość, to dochodzę do wniosku - i za to dziękuję losowi - że proces kształtowania się mojej świadomości jeszcze się nie skończył. Czyli cały czas pojawiają się albumy, które swoim impaktem są w stanie wpłynąć na kierunek, który obieram jako twórca. Niestety nie wszyscy są w stanie to zrozumieć. Na przykład fani, którzy wrzucili nas do określonej szufladki muzycznej i chcieliby, żebyśmy grali zawsze tak samo. Ale ja, kiedy słyszę taką płytę, jak niezwykły, postmodernistyczny i stworzony z kolaży "Yeezus", to nie jestem w stanie się powstrzymać i nie przewartościować swojego myślenia o muzyce. Jeśli więc robię sobie pranie mózgu słuchając przez pół roku tylko tego albumu (i robię to z rozkoszą), to on wchodzi we mnie wręcz mechanicznie. Dlatego to chyba naturalne, że z kolei rok czy półtora później ta muzyka wychodzi ze mnie wręcz każdym porem mojego ciała. Po prostu pocę się nią!
Ważne jest też to, że w tym okresie, kiedy poznałem Kanye Westa pojawiła się FKA twigs ze swoim "LP1". A oba te albumy łączy postać producenta o pseudonimie Arca - genialnego, kontrowersyjnego wizjonera z Wenezueli, m.in. współautora brzmienia krążka "Vulnicura" Björk. To również dzięki niemu zacząłem inaczej myśleć o muzyce, bardziej skupiać się na rytmie niż melodii. Doszedłem do wniosku, że od tego momentu będę koncentrował się na warstwie tekstowej jako na warstwie tekstowej, a na warstwie melodycznej tylko poprzez tekst. Mam wrażenie, że dzięki temu moje pisanie stało się odrobinę swobodniejsze - ponieważ znacznie trudniej pisać do gotowej melodii. Teraz więc w Comie szukamy w tekście rytmu, który pozwoli nam osiągnąć tę samą nośność co melodia, którą zastępujemy np. poprzez dodanie partii klawiszy.

Reklama

Stanisław Soyka "Soyka. Sonety. Shakespeare", 1995

Mam płyty, które są dla mnie ważne przede wszystkim za sprawą tekstu. Takie jak ta… Najpierw spotkałem się z sonetami Szekspira w postaci pisanej. Zresztą jako fan jego dramatopisarskiej twórczości, sam próbowałem "podrasować" sobie warsztat i pisać sonety. Taki rodzaj zdyscyplinowania bardzo się przydaje. Nie pomyślałbym jednak nigdy, że ktoś to tych sonetów może zrobić muzykę. Dlatego kiedy usłyszałem płytę Soyki pomyślałem, że jest po prostu… bezczelny! Byłem fanem jego "prostych", łatwych dokonań, za którymi on sam zbytnio nie przepadał. I mówił, że nie jest fanem swoich tekstów, np. w rodzaju "Cudu niepamięci" - bardzo dobrego przecież numeru. A już jego "Sonety" to dla mnie osiągnięcie na miarę światową. Podejście rytmiczne, melodyczne i muzyczne do tych skostniałych form, którymi są teksty sonetów - zrytmizowanych w sposób cholernie regularny - to moim zdaniem wielka sensacja! Wydarzenie szczytowe między popem a poezją. Wspominam z rozrzewnieniem koncert promocyjny tego materiału - pan Stanisław był chyba trochę zmęczony, nawet strofował publiczność: "Jak macie klaskać na raz, to już lepiej, żebyście w ogóle nie klaskali". Albo: "Macie być instrumentem, pomagać mi a nie psuć" (śmiech)! Był absolutnym szefem… A jego interpretacje to jak wyjście z zakrętu, którym były zrytmizowane strofy Szekspira - znowu dar i stymulacja do tego, żeby iść na całość. Robić trudniej. Nie ułatwiać słuchaczowi, ale być bardziej ambitnym. Bo na pewno znajdą się odbiorcy, który to docenią, zinterpretują. A taki słuchacz, któremu oddaje się sto procent prawdy, choć może jest w mniejszości, to jest najcenniejszy.

Reklama

Wojciech Kilar "Bram Stoker's Dracula (Original Motion Picture Soundtrack)", 1992

To był świat muzycznej ilustracji, który porwał mnie na długie miesiące! I znów kaseta na "Kasprzaku", a potem na "jamniku" z diodami. I to wnikanie w przestrzeń delikatności i narracji muzycznej. I okazało się, że pewne muzyczne elementy są w stanie zastąpić słowo. Oczywiście najłatwiej o to w muzyce filmowej, ale zafascynowany tym zjawiskiem znalazłem paralelę między muzyką ilustracyjną, a twórczością świadomych artystów rockowych. Twórców, którzy czasami - zamiast dodatkowego słowa, albo kolejnej strofy - używają dźwięku, żeby skomentować to, co się wydarzyło w piosence. Takie rzeczy dzieją się np. u PJ Harvey, Davida Bowie, ale też Pawła Cieślaka, którego miałem okazję poznać, kiedy został producentem naszej ostatniej płyty. Stosuje on metodę, według której muzyka nie jest wyłącznie warstwą nośną melodii i dźwięku, ale osobnym językiem interpretującym rzeczywistość, która wydarza się w utworze. To będzie truizm, ale powiem, że u Kilara to jest nagminne. A nagromadzenie tych napięć między dźwiękami, a głosem w "Draculi" (i użycie głosów, jako tła) sprawiły, że zrozumiałem, że narzędziem do tworzenia muzyki może być dosłownie wszystko. Często słuchałem tej płyty w nocy, a zawarty w niej klimat grozy przenosił się na skórę - ta płyta była narkotykiem dla wyobraźni. Pogłębiała moje wnętrze, kiełkowała nowymi odkryciami. No i te elementy polskości, ludowej nuty w "Draculi". To też ważne, żeby zamiast bezmyślnie wzorować się na amerykańskości czy uniwersalności języka muzycznego szukać własnej drogi i tożsamości.

Pink Floyd "The Wall", 1979

Poznałem ten album, kiedy miałem 17 lat - jechaliśmy pociągiem jakieś 12 godzin z Łodzi w Sudety, znów na obóz harcerski, a ja miałem okazję przesłuchać "The Wall" chyba ze trzy razy. Potem oczywiście zobaczyłem film. I znów ujęło mnie to połączenie środków wyrazu, czyli przekraczanie tej cienkiej granicy wyrażania rzeczywistości artystycznej poprzez różne media. Ta idea łączenia aktorstwa z muzyką towarzyszy mi do dziś, wręcz mam ją w naturze. A "The Wall"? Wiadomo - rock opera. Co dziś kojarzy się źle - z rozbuchanym, pompatycznym i tandetnym przedstawieniem. A to przecież rzecz ambitna i prekursorska jeśli chodzi o brzmienie. Oczywiście historia muzyki rockowej zna wcześniejsze albumy konceptualne, ale dopiero ten zaistniał w szerszej skali. Dzięki Pink Floyd zacząłem inaczej myśleć o muzyce - jako o medium, które niekoniecznie musi być zbiorem pojedynczych, osobnych utworów, ale spójną całością. To dzięki temu albumowi zrobiliśmy trzy krążki z Comą - właśnie w tej formie. A i ja, solowo, zacząłem działać na bazie koncepcji - łącząc swoją muzykę - czy z dramatem, czy to tworząc bohatera i przedstawiając go na tle różnych wydarzeń.

David Bowie "Outside", 1995

Najważniejszy dla mnie album w mojej przygodzie z muzyką. Rzecz epokowa, efekt geniuszu Bowiego, który tym krążkiem powrócił do współpracy z Brianem Eno. Płyta, którą pokazał mi Adaś Toczko, jest muzycznym, rozbuchanym oceanem, do którego nie można wetknąć już żadnego elementu własnej wyobraźni - bo on to robi za ciebie. Tu nie ma już miejsca na interpretację – jest tak nasycony elementami dźwiękowymi, a jednocześnie tak pełny, że wręcz zniewala muzycznie i brzmieniowo. Absolutnie bezczelna płyta artysty-geniusza - efekt przepuszczenia przez siebie strumienia nadmiaru pomysłów, które wcześniej Bowie powściągał, hamował - na przykład dobierając takich, a nie innych muzyków. W przypadku "Outside" ta forma została kompletnie uwolniona, jakby cała muzyka "wylała" się z niego. I choć ten album nie był komercyjnym wydarzeniem, to dla mnie jest cały czas jest to objawienie - dowód bezkompromisowości, za którą musiał płacić - ale konsekwentnie doprowadzonej do końca. Z kropką, a nawet wykrzyknikiem w postaci albumu "Blackstar" i - niestety - śmierci.
A wracając do "Outside" - oto płyta, która jest konglomeratem, zbiorem tego wszystkiego, co najlepsze z czasów, kiedy Dawid Bowie był w najlepszej twórczej formie. Ten sposób narracji, te monologi były dla mnie informacją, że rock to forma wyrazu - wystarczy tylko przestać myśleć o ewentualnych słuchaczach i odważyć się, poddać się i użyć własnej wyobraźni i pomysłu na dane dzieło. Wtedy osiągasz wolność artystyczną, uwalniasz się od oczekiwań, wymogów rynku. "Music is Outside". Muzyka jest poza tym wszystkim - poza światem klasyfikacji, który jest nam dostępny. Właśnie tym albumem Dawid Bowie daje nam przepis na życie - jeżeli jesteś w stanie wyzwolić się z formy, którą przynosi rzeczywistość, to wychodzisz na zewnątrz, jesteś ponad lub poza tym wszystkim…