FYI.

This story is over 5 years old.

The Holding Court Issue

I nie zmienia się nic

czyli jak wygląda Afganistan po 12 latach wojny

Watażka Nabi Gechi patrzy, jak autor i jego towarzysze zażywają kąpieli w błotnistej rzece Kunduz.

W połowie października 2001 roku pod osłoną bezksiężycowej nocy ładowałem ważący setki kilogramów sprzęt fotograficzny oraz zapasy na gigantyczny ponton na północnym brzegu Amu-darii. Na takich pontonach dostarczano broń siłom Sojuszu Północnego walczącym z talibami po drugiej stronie rzeki. Gdy spojrzałem na moich towarzyszy i załadowaną po brzegi łódź, poczułem się niczym jedna z potępionych dusz z „Boskiej komedii” Dantego tuż przed przeprawą do piekieł przez Acheront. Od pewnego czasu trwały już amerykańskie naloty, a ja właśnie przeprawiałem się do Afganistanu.

Reklama

Zostałem tam wysłany przez NBC News raptem tydzień po tym, jak terroryści spod znaku Al-Kaidy Osamy bin Ladena zaatakowali USA, a porwane przez nich samoloty uderzyły w siedzibę Pentagonu i wieże World Trade Center. Przyjechałem do Afganistanu w październiku, by być świadkiem zemsty powodowanej słusznym gniewem Ameryki. Była szybka i bezlitosna.

Przez pierwszy miesiąc obserwowałem, jak siły USA obracają w popiół bazy Al-Kaidy oraz z pomocą sojuszników z Sojuszu Północnego – przede wszystkim Tadżyków, Uzbeków i Chazarów – obalają goszczący u siebie terrorystów talibski reżim. Jak dobrze jednak wiemy, nie oznaczało to końca wojny.

Do Afganistanu przyjechałem ponownie w czerwcu tego roku. Była to już piąta moja wizyta w tym kraju; tym razem miałem relacjonować zaplanowane na rok 2014 wycofywanie się z niego wojsk amerykańskich. Chciałem też spróbować zrozumieć, co wydarzyło się w Afganistanie w ciągu 12 lat, które upłynęły od mojego pierwszego pobytu w tym kraju, i co może tam się wydarzyć po moim wyjeździe.

Granicę przekroczyłem dokładnie w tym samym miejscu co za pierwszym razem, czyli na rzece Amu-daria oddzielającej południowy Tadżykistan od północnego Afganistanu. Niegdyś ruchliwe przejście graniczne w Kokol-Ai Khanom, przez które do kraju dostawały się transporty broni, agenci CIA, żołnierze sił specjalnych i dziennikarze (w tym ja), okazało się być jedynie zakurzonym wspomnieniem swojej dawnej świetności – stojący na odludziu, chylący się ku upadkowi posterunek stracił na znaczeniu po tym, jak Amerykanie naprawili okoliczne mosty i wybudowali nowe, położone bliżej większych skupisk ludzkich, by ułatwić przepływ towarów oraz broni do i z Afganistanu.

Reklama

Na przejściu granicznym zauważyłem znajome mi pontony zacumowane przy brzegu; obecnie praktycznie już nieużywane z racji bardzo ograniczonego ruchu towarowego na tej trasie. Wszedłem na starą, zardzewiałą motorówkę, która wyglądała, jakby miała za chwilę zatonąć, i w ciągu trzech minut przeprawiłem się na drugą stronę, równie niepewny tego, co i kto czeka mnie po drugiej stronie jak w 2001 roku.

Bahmanimobil, czyli niebieska toyota corolla, którą autor podróżował przez Afganistan.

Podczas mojej pierwszej podróży do Afganistanu czułem się jak archetyp nieustraszonego korespondenta wojennego, kiedy wraz z towarzyszami pędziłem konno ku okopom wypisz wymaluj z I wojny światowej, w których żołnierze Sojuszu Północnego i talibowie docinali sobie i żartowali przez krótkofalówki w przerwach między zabijaniem się nawzajem.

Od tamtego czasu zdążyłem już nieco posiwieć, niektórzy z moich ówczesnych towarzyszy stracili życie, koni już dawno nie było, a okopy opustoszały. Był koniec czerwca 2013 roku, a ja siedziałem obok kierowcy w pędzącej przed siebie niebieskiej toyocie corolli z biało-czerwonym napisem „bahmani”, co po persku znaczy „lawina”, wymalowanym na masce oraz na bokach karoserii. Wcześniej poprosiłem mojego afgańskiego kolegę i tłumacza Matina Sarfraza, by znalazł nam samochód, który nie będzie przyciągał uwagi miejscowych ani nikogo innego, kto mógłby zainteresować się, czego szukamy w Afganistanie. Stąd moja obecność w bahmanimobilu, należącym do siedzącego za kierownicą Dosta Mohammada – kuzyna Matina.

Reklama

Od moich kontaktów dowiedziałem się, że niezależni od rządu watażkowie ostatnio mocno urośli w siłę. Poprosiłem zatem Matina, by zabrał mnie na spotkanie z Nabim Gechim – watażką kontrolującym obszar przy granicy z prowincją Kunduz w północnym Afganistanie.

Ludzie Nabiego Gechiego przypominali mi piratów. Nie chudych piratów somalijskich, tylko takich z książek dla dzieci, zimnych twardzieli w czarnych turbanach jakby żywcem wyjętych z XVII wieku.

Ich twarze – turkmeńskie, chazarskie, uzbeckie, tadżyckie – stanowiły esencję afgańskiego społeczeństwa. Ludzie ci od lat walczyli u boku Nabiego; niektórym z nich w przeszłości zdarzało się nawet walczyć przeciwko niemu. Wszyscy co do jednego zarabiali na życie, przelewając cudzą krew. Przewodzić takim zabójcom może tylko najlepszy z nich, zdolny utwierdzić pozostałych w przekonaniu, że zabicie go jest niezwykle trudne, jeśli nie niemożliwe. Inaczej prędzej czy później któryś z nich spróbuje zgarnąć nagrodę wyznaczoną za jego głowę.

– Talibowie dają pół miliona dolarów za zabicie Nabiego. Bardzo się go boją – powiedział mi były talibski żołnierz Mullah Jilani, obecnie porucznik w oddziale Nabiego.

Dwa lata temu, gdy Jilani służył jeszcze talibom, również chciał zabić Nabiego. Wkrótce po tym, gdy starszyzna wioskowa zatrudniła Nabiego do ochrony jego rodzinnych ziem w rejonie Qali Zal w prowincji Kunduz, Jilani wyruszył wraz z ponad 200 talibskimi towarzyszami, by dopaść go na jego własnych śmieciach.

Reklama

Stało się jednak odwrotnie: to Nabi dopadł ich. Jilani twierdzi, że watażka wykonał manewr flankujący, jakiego nie powstydziłby się sam Sun Tzu. Zagnawszy tropiących go talibów na miejscowy rynek, za pomocą swojej ulubionej broni – rosyjskiego granatnika kalibru 40 mm – zabił dowódcę plutonu.

– Wówczas daliśmy za wygraną i opuściliśmy wioskę – powiedział Jilani.

Gdy Nabiemu udało się wyprowadzić w pole kolejnych zabójców nasłanych na niego przez talibów, Jilani postanowił spotkać się z budzącym lęk watażką.

– Powiedziałem mu: „Nie chcę już z tobą walczyć, żaden z nas nie ma z tego pożytku” – wspominał Jilani, który niedługo później zmienił strony i zaczął walczyć przeciwko talibom u boku Nabiego.

Od tamtej pory sława Nabiego jako największego zabójcy talibów na północy urosła do niemal legendarnych rozmiarów. Na początku lipca zorganizował atak na dom pełen talibów. Gdy jego ludzie otoczyli budynek, Nabi, używając swojego ulubionego granatnika, osobiście dokonał egzekucji, której brutalność była wstrząsająca nawet jak na ogarnięty wojenną pożogą Afganistan.

Nabi odpalił w kierunku domu nie tuzin, nie 50 i nie 75 pocisków (zgodnie ze sztuką należy je wystrzeliwać po łuku w kierunku celów oddalonych o kilkaset metrów). Jego zięć i ochroniarz Haji Mohammed patrzył, jak jego dowódca odpala 123 pociski prosto w cel, tak jakby strzelał z karabinu.

Przybyłem do Qali Zal, żeby spotkać się z budzącym największy postrach i szacunek watażką, który do niedawna był na amerykańskim żołdzie. Nabi zapracował na swoją reputację, osiągając mistrzostwo w narodowej specjalności Afgańczyków: sztuce wojennej.

Reklama

Ku powszechnemu zdziwieniu w 2009 roku Nabi zawiesił broń na kołku i otworzył popularną restaurację serwującą kebab i ryby w Mazar-i Szarif. Jednak dwa lata później miejscowa starszyzna poprosiła go, by wrócił do Qali Zal i roztoczył ochronę nad lokalnymi ziemiami, gdyż talibowie ponownie urośli tam w siłę. Do tego w mieście szerzyła się narkomania. Połowa z 30 tysięcy narkomanów w prowincji pochodziła z Qali Zal, gdzie haszysz i opium palą nawet dzieci.

Ze swoich lojalnych zwolenników Nabi utworzył 300-osobową milicję, którą obsadził 18 posterunków. Wkrótce potem talibowie wynieśli się z prowincji.

Lokalna przedstawicielka interesów kobiet Malika Gharebyr poskarżyła mi się, że talibowie nękali ją za każdym razem, gdy wychodziła z domu. – Dzięki Nabiemu znów jest bezpiecznie. Teraz żyje nam się znacznie lepiej – powiedziała, gdy odwiedziłem ją w jej domu dzień po tym, jak opuściłem siedzibę Nabiego.

Watażka pomógł również rozwiązać problem narkotykowy: dzięki zapewnianej przez niego ochronie siły rządowe bez trudu zniszczyły pola maku w okolicy.

– Bez Nabiego nie dalibyśmy rady – przyznał Abdul Bashir Morshid, szef Departamentu Antynarkotykowego w Kunduz. Według dowództwa NATO w regionie amerykańska armia była początkowo tak zadowolona z działalności Nabiego, że wysłała żołnierzy sił specjalnych, by szkolili, dostarczali broń i opłacali jego ludzi w ramach kontrowersyjnego programu znanego jako Ochrona Infrastruktury Krytycznej (Critical Infrastructure Police – CIP). W ten sposób oddział Nabiego stał się jedną z dziesiątek nieregularnych jednostek działających pod egidą CIP w północnym Afganistanie. Program ów opierał się na tych samych założeniach co taktyka zastosowana przez Amerykanów w Iraku: znaleźć dojścia do pewnych grup bojowników (najlepiej niehołdujących żadnej konkretnej ideologii), uzbroić je, opłacić, wyszkolić i mieć nadzieję, że jak następnym razem przyjdzie co do czego, będą strzelać do talibów. To podejście zdało egzamin w przypadku programu Synowie Iraku w prowincji Anbar, w każdym razie dopóki nie skończyły się przeznaczone na ten cel pieniądze.

Reklama

Żołnierze Nabiego w oczekiwaniu na rozkazy.

W Afganistanie jednostki CIP nosiły żółte opaski na rękawach, nie mając przy tym jednolitego umundurowania. Ich zadaniem była walka z talibami, choćby w ograniczonym zakresie. Wiele z nich wykorzystywało jednak swój specjalny status oraz otrzymaną broń do mało chwalebnych celów, w tym do konfiskaty jedzenia, paliwa i innych dóbr wśród lokalnej społeczności. Milicję Nabiego również oskarżono o podobne praktyki, a konkretnie o nałożenie na miejscowych „podatku” od ochrony pod postacią worków pszenicy i kurczaków, które przeznaczano na konsumpcję lub sprzedawano na targu. Do takich sytuacji dochodziło pomimo faktu, że każdy członek milicji dostawał 200 dolarów miesięcznie ze specjalnego funduszu NATO.

Program CIP został opracowany przez Amerykanów z pomocą NATO, za to rzekomo bez wiedzy ani zgody prezydenta Hamida Karzaja, który ponad rok temu nakazał jego zakończenie, argumentując, że nieregularne wojska niepowiązane z władzami narodowymi na płaszczyźnie oficjalnej bądź finansowej mogą pewnego dnia zwrócić się przeciwko nim.

Ostatecznie Amerykanie zakręcili kurek z pieniędzmi i zakończyli program CIP, ale milicja Nabiego nie została rozwiązana. Funkcjonuje dalej, utrzymując się głównie z podatku od ochrony, na który składają się produkty żywnościowe dostarczane do jej siedziby oraz posterunków.

Choć Nabi okazał się cennym sprzymierzeńcem w walce w talibami, na przestrzeni czasu stał się tym, czego najbardziej obawiał się prezydent Karzaj – otrzaskanym w boju, niepodlegającym formalnie afgańskiemu rządowi niezależnym watażką, którego działań nikt nie kontroluje. Ku rozczarowaniu miejscowych władz Amerykanie próbując po cichu rozwiązać jeden problem, niechcący stworzyli kolejny: wzmocnili pozycję watażków, tworząc źle wróżącą na przyszłość sytuację, w której wygrywa ten, kto ma pod swoimi rozkazami najwięcej żołnierzy.

Reklama

Starszyzna z Qali Zal, której przedstawiciele tłumnie przybyli do siedziby Nabiego na spotkanie ze mną, przekonywali mnie, że potrzebują jego ochrony. Ich zdaniem prezydent Karzaj powinien uznać milicję Nabiego za oficjalne siły porządkowe cieszące się wsparciem rządu lub przysłać na miejsce własnych żołnierzy. Tłumaczyli mi, że dopóki to się nie stanie, miejscowa społeczność nie ma innego wyboru jak skorzystać z oferty Nabiego, nawet jeśli to kosztuje; jednocześnie przyznali, że nie wszystkim podobają się nałożone przez watażkę podatki.

– Poproszono mnie, bym tu przyjechał i zapewnił miejscowym ochronę. Robię to z radością, a jeśli kogoś skrzywdziłem, powinienem trafić pod sąd, tak by pokrzywdzeni mieli możność przedstawić swoje oskarżenia – skomentował to Nabi.

Autor w kłopotliwej sytuacji: oto Nabi, watażka z północnego Afganistanu, zapragnął zmierzyć się z nim w zapasach. Zdjęcie: Matin Sarfraz

Po spotkaniu ze starszyzną Nabi zabrał mnie na przejażdżkę po okolicy, by pokazać wzniesione przez jego ludzi forty – umocnienia o wysokich murach i wieżach, skąd strażnicy nieustannie wypatrywali nadciągających talibów. Podczas spotkania w wiosce Nabi doskonale odgrywał rolę milczącego, uniżonego sługi, pozwalając innym wypowiadać się w jego imieniu. Gdy już się odzywał, mówił tak cicho, że trzeba było się ku niemu nachylić, by cokolwiek usłyszeć. Choć jego twarz pozostawała nieprzenikniona, wyczuwałem w nim – a może tylko tak mi się zdawało – uśpioną wrogość, która w każdej chwili może wybuchnąć.

Reklama

Wrażenie to potęgowały liczne opowieści o jego zaciekłości w boju, których dane mi było wcześniej wysłuchać. Później ponownie zauważyłem w nim to samo napięcie, gdy zabrał nas nad rzekę Kunduz, byśmy zażyli kąpieli o zmierzchu. Dotarłszy na miejsce, wraz z Nabim wskoczyliśmy do błotnistej wody, dokazując niczym dzieciaki na wakacjach. Prąd okazał się tak silny, że musieliśmy z całych sił płynąć w przeciwnym kierunku, by nie zniósł nas kilka kilometrów w dół rzeki.

Gdy wyszliśmy z powrotem na brzeg, Nabi znienacka zarzucił mi rękę na ramię i zrobił przede mną wykrok, jakby chcąc obalić mnie na ziemię. Zaskoczony tym agresywnym zachowaniem zastanawiałem się, czy zrobiłem coś, co mogłoby go wkurzyć. Ostatecznie jednak okazało się, że traktował to jako formę zabawy.

Spojrzałem przez ramię na ludzi Nabiego. Wszyscy śmiali się głośno. Choć niezły ze mnie zapaśnik, nie wiedziałem, jak wybrnąć z tej sytuacji. Gdybym poważnie podszedł do sprawy, mógłbym niechcący zawstydzić go przed jego podwładnymi, co mogłoby stanowić problem, zwłaszcza że zamierzałem spędzić tę noc w jego kwaterze. Z drugiej strony, gdyby mnie pokonał sam z siebie lub gdybym mu to jakoś ułatwił, prawdopodobnie straciłby do mnie część szacunku; tymczasem wciąż miałem do niego wiele pytań, a jego gotowość do udzielenia mi na nie odpowiedzi zależała w dużej mierze od wyniku naszego pojedynku. Intuicyjnie wybrałem trzecie rozwiązanie: impas.

Reklama

Przez kilka minut trzymałem go na odległość, uśmiechając się i starając się utrzymać równowagę, jednocześnie mając na uwadze, że nie mogę go w żaden sposób sprowokować. Ostatecznie Nabiemu znudziły się takie zapasy i zwolnił uchwyt. Z mojej piersi wydobyło się głębokie westchnienie ulgi.

Tego wieczora w swojej kwaterze Nabi zachowywał się jak na gospodarza przystało, serwując nam na przystawkę świeżego arbuza, orzechy, rodzynki i herbatę; następnie na stół wjechały słuszne porcje pilawu (afgańskiej potrawy z mięsa i ryżu) wraz z chlebkiem pita, jogurtem i Mountain Dew. Oprócz dwóch poruczników w służbie Nabiego jego jedynymi gośćmi byliśmy Matin, Dost i ja. Nabi zabawiał nas rozmową, odbierając jednocześnie mnóstwo telefonów.

Nieco później służący od podawania herbaty podłączył kamerę cyfrową do stojącego w pokoju telewizora. Gdy nacisnął play, na ekranie pojawił się film dokumentujący zwycięstwo odniesione ostatnio przez ludzi Nabiego nad talibami. Ciała tych ostatnich były sczerniałe, zesztywniałe i poryte odłamkami. Na zbliżeniu oglądaliśmy wloty i wyloty ran, a także oderwane części ciała nieszczęśników trafionych pociskami z broni Nabiego.

Na końcu filmu widać, jak zrzucone na pakę pick-upa ciała przekazywane są w prezencie afgańskiej policji w jej głównej komendzie w Kabulu. Na nagraniu zmieścił się też zapis konferencji prasowej, na której główny komendant policji ogłasza Nabiego bohaterem. Gdy spojrzałem na mojego gospodarza, by zobaczyć jego reakcję na wyśpiewywane pod jego adresem peany, okazało się, że w międzyczasie zdążył zasnąć i głośno chrapie rozciągnięty na posadzce niczym niedźwiedzia skóra.

Reklama

Gdy następnego dnia obudziliśmy się o świcie, Nabi oznajmił, że przed opuszczeniem kwatery chce nam coś pokazać. Zaprowadził nas schodami w dół do piwnicy.

W niewielkim, ciemnym pomieszczeniu rozbrzmiewały odgłosy bieżącej wody, silników pracujących na wysokich obrotach i szczękających kół zębatych. Na ścianie na zewnątrz budynku obracało się duże koło łopatkowe napędzane wodą płynącą sztucznym korytem odchodzącym od rzeki Kunduz. Jak się okazało, Nabi zbudował tu małą elektrownię wodną zapewniającą zarówno jemu, jak i wielu okolicznym sklepom oraz zakładom stały dopływ prądu. Ów cieszący się złą sławą niewzruszony zabójca stworzył coś mechanicznie pięknego, nieskończenie praktycznego i potencjalnie również bardzo zyskownego. Powiedział nam, że gdyby mógł działać na większą skalę i otrzymał od rządu zezwolenie na puszczenie większej ilości wody sztucznym korytem, mógłby zapewnić prąd całej okolicy.

Wówczas zdałem sobie sprawę, że oprócz bycia wspaniałym wojownikiem Nabi potrafił w sprzyjających warunkach odnaleźć się na niwie cywilnej. Zacząłem się zastanawiać, co jeszcze osiągnąłby w życiu, gdyby mógł odłożyć na bok swój granatnik i poświęcić się bez reszty projektom podobnym do tego, który przed chwilą nam zaprezentował. Obawiam się jednak, że za rok Nabiego nie będzie już wśród żywych. Choć trudno go dopaść, pozostaje on dla swoich wrogów bardzo kuszącym celem. Afgańscy watażkowie rzadko dożywają starości.

Reklama

Obawiam się, że za rok Nabiego nie będzie już wśród żywych. Choć trudno go dopaść, pozostaje on dla swoich wrogów bardzo kuszącym celem.

Matin dowiedział się od znajomych o niepokojach w położonym niedaleko siedziby Nabiego mieście o nazwie Talokan. Zapakowaliśmy się więc do bahmanimobilu i ruszyliśmy na zachód, jadąc wzdłuż Amu-darii, aż dotarliśmy do rogatek miasta. Wkrótce potem wjeżdżaliśmy do centrum, które wyglądało niczym Nowy Jork podczas demonstracji ruchu Okupuj Wall Street. Wszędzie roiło się od policjantów – było ich tam przynajmniej ze cztery setki. Niektórzy mieli na sobie stroje prewencji, zauważyliśmy nawet czerwony wóz strażacki z armatką wodną do rozpędzania demonstrantów. Był to prezent od niemieckiego kontyngentu Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa (ISAF), który pomagał w szkoleniu miejscowych policjantów. Ulice blokowały zaparkowane w strategicznych punktach w centrum wozy humvee uzbrojone w karabiny maszynowe. Jeszcze więcej sił porządkowych zgromadziło się wokół centrum, co można było poznać po widocznych tu i ówdzie zielonych pick-upach Forda typu super cab w barwach afgańskiej policji, również otrzymanych w „prezencie” od ISAF.

Źródłem całego zamieszania okazała się być trwająca od tygodnia pokojowa demonstracja rdzennych Uzbeków, rozczarowanych rzekomym brakiem ich krajanów w lokalnych i centralnych władzach. Bezpośrednim powodem demonstracji było zdymisjonowanie uzbeckiego szefa policji w prowincji Tachar przez afgańskiego ministra spraw wewnętrznych i zastąpienie go swoim znajomkiem Abdulem Hananaem Qataghanim – Tadżykiem z prowincji Logar.

Reklama

Ledwo zdążyliśmy wejść do gabinetu pułkownika Qataghaniego, gdy do środka wprowadzono czterech mężczyzn skutych kajdankami. Jak zeznał jeden z oficerów, byli to Uzbecy planujący przekazać protestującym kałasznikowy. Pułkownik pokiwał głową i mężczyzn wyprowadzono. Zapytałem, skąd jego ludzie dowiedzieli się o kałasznikowach.

Choć niegdyś rdzenni Tadżykowie i Uzbecy razem walczyli przeciwko talibom, w czerwcu starli się ze sobą na ulicach Talokanu.

– Mamy szpiegów wśród protestujących, dzięki czemu wiemy, co w trawie piszczy. Demonstranci oczywiście mają prawo protestować. My jednak postanowiliśmy zmobilizować nasze siły i czekamy na dalsze rozkazy od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – odparł.

To, że rząd zezwala na pokojowe protesty, jednocześnie deklarując pełną gotowość do użycia siły w razie ewentualnych rozruchów, uznałem za dobry znak. To typowo zachodnie podejście i pomyślałem, że być może siedem miliardów dolarów wydanych przez USA na szkolenie afgańskiej policji ostatecznie ma jakiś sens.

Nie ulegało wątpliwości, że afgańską policję stacjonującą w północnych prowincjach czekał pierwszy prawdziwy test umiejętności nabytych podczas szkolenia. Choć sytuacja była o wiele mniej emocjonująca niż bitwa z talibami, stwarzała podobne ryzyko: dopuszczenie do rozruchów podczas pokojowej demonstracji osłabiłoby i tak już słabe zaufanie mieszkańców do policji, wzmacniając jednocześnie pozycję talibów, zwłaszcza w perspektywie planowanego wycofania się sił międzynarodowych z Afganistanu.

Reklama

Mając jednak na uwadze historię i reputację afgańskiej policji, można było mieć obawy co do jej zachowania. Wielu ekspertów podkreśla panujące w jej szeregach zdemoralizowanie, a ponieważ większość Afgańczyków postrzega policję jako bezpośrednie przedłużenie rządu, ma prawo martwić fakt, że według sondażu z 2011 roku 53 procent z nich uważa ją za skorumpowany organ.

Większość spośród około 157 tysięcy policjantów w Afganistanie to analfabeci. Niecałe 10 procent potrafi czytać i pisać, a u 40 procent rekrutów badania wykazują obecność narkotyków we krwi. Szkolenie trwa tylko sześć tygodni, a eksperci ostrzegają, że służba w policji traktowana jest przez wielu z nich jedynie jako szansa na okradanie tych, których rzekomo mają chronić. Na ich usprawiedliwienie należy jednak dodać, że praca w policji to jeden z najniebezpieczniejszych zawodów w kraju. Pod koniec lipca minister spraw wewnętrznych Afganistanu poinformował, że w ciągu minionych czterech miesięcy zginęło aż 2700 policjantów. Do tego dochodzi raport Amerykańskiego Instytutu na rzecz Pokoju, wedle którego śmiertelność wśród afgańskich policjantów jest trzy razy wyższa niż wśród żołnierzy Afgańskiej Armii Narodowej (ANA).

Mimo to pułkownik Qataghani z niezachwianą pewnością twierdził, że sytuacja jest pod kontrolą. – W naszej operacji uczestniczą wyłącznie Afgańczycy. Jesteśmy w stanie sami zapewnić bezpieczeństwo w naszym kraju – oznajmił mi.

Reklama

Uzbecy domagający się większego udziału we władzach lokalnych i centralnych podczas demonstracji  w Talokan.

Wyszliśmy z biura pułkownika i udaliśmy się na spotkanie z Hajim Jamshedem, jednym z przywódców uzbeckiego protestu i jednocześnie członkiem władz prowincji Tachar. – Dołożymy starań, by nie doszło do aktów przemocy. Jeśli jednak rząd użyje przemocy przeciwko nam, odpowiemy… kamieniami i kijami, a nie nabojami – powiedział nam.

Rozmawialiśmy w niewielkim szklanym budynku przy głównym rondzie. Od tygodnia był on okupowany przez protestujących Uzbeków, którzy uczynili go swoją kwaterą główną.

Zapytałem Hajiego Jamsheda, czy jako przedstawiciel władz prowincji nie niepokoi się, czy policja do radę utrzymać porządek podczas demonstracji. Ewentualne zamieszki potwierdziłyby przecież najgorsze obawy społeczności międzynarodowej odnośnie zdolności Afganistanu do zapewnienia bezpieczeństwa na swoim terytorium; co gorsza, mogłyby zachęcić talibów do wykorzystania tej sytuacji do własnych celów.

– To nie my decydujemy w tej sprawie. Żądamy tylko poszanowania naszych praw – odparł. Nagle rozległ się dzwonek jego telefonu. Odebrawszy komórkę, Haji Jamshed uważnie wysłuchał swojego rozmówcy, po czym zakończył połączenie i oznajmił mi: – Wygląda na to, że rząd organizuje kontrmanifestację.

– Skąd wiesz? – zapytałem.

– Od moich kontaktów po drugiej stronie – wyjaśnił z uśmiechem.

Afgańscy Uzbecy i Tadżykowie od zawsze odnosili się do siebie nieufnie; zdarzało się jednak, że odkładali na bok urazy i jednoczyli siły przeciw poważniejszym zagrożeniom. Pierwszy taki przypadek miał miejsce podczas radzieckiej inwazji na Afganistan w latach 80. ubiegłego stulecia. W ostatnich czasach obie nacje walczyły także ramię w ramię przeciwko talibom. Choć ich wspólnym celem pozostaje przepędzenie z kraju ekstremistów, ciągnąca się od 12 lat wojna pogłębiła odwieczne konflikty między nimi. By zachować równowagę wpływów etnicznych w rządzie, Afganistan ma dwóch wiceprezydentów – Tadżyka i Uzbeka.

Reklama

Kilka godzin później protest w centrum miasta przerodził się w zamieszki. Około pięciuset mężczyzn zgromadziło się wzdłuż jednej z ulic i urągało sobie nawzajem. Po jednej stronie stali Tadżykowie w towarzystwie otwarcie sympatyzującej z nimi policji. Jakieś 30 metrów dalej zatrzymali się Uzbecy. Każda z grup powiewała dużą flagą Afganistanu, z tym że Tadżykowie nieśli również zdjęcie Marszałka Fatima – najważniejszego Tadżyka w rządzie, sprawującego funkcję „pierwszego” wiceprezydenta.

Początkowo tylko obrzucano się obelgami, jednak gdy młodzi chwycili za kamienie, atmosfera szybko się zagęściła. Z jednej strony dobiegały nas okrzyki w stylu „zabić wszystkich Uzbeków!”, na co druga strona odkrzykiwała: „To miejsce dla Uzbeków, nie dla Tadżyków!”. Wkrótce potem ktoś – nie wiem kto – pierwszy rzucił kamieniem i już po chwili obie strony obrzucały się kamieniami i śmieciami.

Gdy wmieszałem się w tłum, by zrobić kilka zdjęć i nakręcić trochę materiału wideo, Matin ostrzegł mnie, bym uważał. Usłyszał bowiem, jak ktoś za mną mówi do innych: „Patrzcie, obcokrajowiec, zaatakujmy go kamieniami, a pomyśli, że to ci z drugiej strony”. Na szczęście za słowami nie poszły czyny.

Nie minęło wiele czasu, a niektórzy zaczęli ściągać z głów zawoje, by uczynić z nich improwizowane proce. Tłum zafalował niebezpiecznie, gdy Tadżykowie, machając flagą, ruszyli na Uzbeków niczym lud Francji na mury Bastylii, by po chwili cofnąć się pod naporem tych drugich, którzy również zatrzymali się w ostatniej chwili, jak gdyby dochodząc do niewidzialnej, lecz uznawanej przez obie strony nieprzekraczalnej granicy. Gdy jednak Uzbecy pochwycili pewnego Tadżyka i zaczęli go okładać, bijatyka rozgorzała na dobre. Widząc, co się dzieje, Tadżykowie zaczęli obrzucać kamieniami grupkę Uzbeków obserwujących zamieszki z balkonu na drugim piętrze pobliskiego domu.

Reklama

Zamiast użyć armatki wodnej lub przedsięwziąć inne kroki w celu rozpędzenia coraz bardziej agresywnego tłumu, większość policjantów przyglądała się starciom zza pleców Tadżyków, nie starając się w żaden sposób przeciwdziałać eskalacji wrogości. Gdy emocje chwilowo opadały, kilkunastu policjantów podchodziło do tłumu i nieudolnie próbowało oddzielić od siebie zwaśnione grupy, strofując je niczym opiekunowie rozbrykane dzieci na placu zabaw.

Przyglądałem się temu przez kilka godzin. Gdy słońce zaczęło zachodzić i wyglądało na to, że tłum się uspokaja, uznałem, iż nic więcej już się nie wydarzy. Kilka godzin później okazało się jednak, że się myliłem: wkrótce po moim oddaleniu demonstranci wyciągnęli broń i zaczęli do siebie strzelać. Ostatecznie skończyło się na trzech zabitych i 52 rannych. Tak oto początkowo pokojowa manifestacja zamieniła się w strzelaninę z ofiarami śmiertelnymi przy biernej postawie policji.

Co jeszcze bardziej przykre, incydent ten stanowił kolejny przykład na to, że miliardy dolarów wydane na rekrutację, szkolenie taktyczne i broń nieśmiercionośną dla afgańskiej policji zostały wyrzucone w błoto. Gdy rozmyślałem o całej sytuacji, przyszło mi do głowy, że mogła ona być jeszcze bardziej skomplikowana, niż mi się wydawało: być może telefon odebrany przez uzbeckiego przywódcę Hajiego Jamsheda był sygnałem, że szykuje się coś złego? Haji wspomniał przecież, iż rząd organizuje kontrmanifestację. Zacząłem się zastanawiać, czy policja celowo dopuściła do rozlewu krwi; niewykluczone wręcz, że to ona sama sprowokowała zamieszki.

Reklama

Choć policja odrzuciła oskarżenia o współudział, sama jej bierność, zwłaszcza gdy doszło już do wybuchu przemocy, mogłaby stanowić podstawy do wszczęcia śledztwa w tej sprawie. Zamieszki w Talokanie każą ponownie zastanowić się nad kwestią, z którą międzynarodowa społeczność zmaga się od lat: czy afgańskie siły bezpieczeństwa będą w stanie utrzymać porządek w kraju bez pomocy Amerykanów i żołnierzy innych państw natowskich? Jeśli mielibyśmy wyciągać jakieś wnioski na podstawie wspomnianego starcia Uzbeków z Tadżykami, odpowiedź musiałaby być zdecydowanie negatywna, przynajmniej w odniesieniu do prowincji Tachar.

Pod mostem Pul-i-Sokhta spotkaliśmy setki uzależnionych – handlowali narkotykami i zażywali je.

Gdy udaliśmy się tam nad ranem, w ciemności i brudzie dostrzegliśmy kilkaset osób, które zbierają się tam, by handlować narkotykami i je zażywać.

W kącie zauważyliśmy grupkę mężczyzn wstrzykujących sobie nawzajem heroinę. Na brzegu obok nich leżał pogrążony w narkotykowej drzemce młodzieniec z głową obwiązaną szalikiem, skrzyżowanymi nogami i rękami w kieszeniach. Byłby to niemal sielski obrazek, gdyby nie płynąca obok niego struga odchodów i toksycznego szlamu.

Afganistan jest największym światowym producentem opium, czyli głównego składnika do produkcji heroiny. Mało kto jednak wie, że Afgańczycy stali się największymi konsumentami wytwarzanych tu narkotyków. Według badań ONZ około milion mieszkańców kraju to narkomani, co stanowi 8 procent całej jego ludności.

Reklama

Zszedłem w dół wydeptaną ścieżką biegnącą obok mostu i ruszyłem ostrożnie przed siebie, zdając sobie sprawę, że wystarczy jeden fałszywy krok, bym wylądował z brudną strzykawką w stopie.

Natrafiwszy na dogodne miejsce do fotografowania, zatrzymałem się. Gdy wyciągnąłem aparat i zrobiłem kilka zdjęć, jeden z narkomanów zaczął biec w moją stronę, krzycząc: „Co on tu robi?! Dlaczego robi nam zdjęcia?!”.

Haroon starał się mu przeszkodzić, jednak ów mężczyzna wciąż szedł za mną, gdy wycofywałem się znaną mi już ścieżką. Gdy dotarłem na górę, złapał mnie za ramię, wyciągnąwszy drugą rękę po mój aparat. Odepchnąłem go i uniosłem pięść, dając do zrozumienia, że zrobię z niej użytek, jeśli nie odejdzie.

W tym momencie pojawił się inny mężczyzna, 23-latek o imieniu Hasibullah, który klepnął tamtego faceta w ramię i kazał mu się uspokoić, tłumacząc, że „jesteśmy tu gośćmi”.

– W takim razie, dlaczego on grozi mi pięścią? – zapytał mój przeciwnik zdezorientowany.

Hasibullah powiedział mu, żeby wracał pod most, po czym odprowadził nas na ulicę. Ponieważ chciałem porozmawiać z jakimś narkomanem, Haroon zaprosił go do naszego samochodu. Hasibullah opowiedział nam, jak wygląda życie pod mostem, jednocześnie twardo zaprzeczając, jakoby sam był narkomanem.

– To prawdziwe piekło. Śpimy w brudzie i odchodach. Narkomani non stop biją się między sobą, chyba że sobie przygrzeją. Wtedy kładą się na ziemi, zasypiają i zapominają, gdzie są. Gdy ktoś umiera, władze zabierają ciało i trzymają je, aż zgłosi się po nie rodzina. Pod mostem można spotkać przedstawicieli służby zdrowia, magistrów, żołnierzy. Stracili bliskich na wojnie, mieli problemy rodzinne lub finansowe albo przeciwnie, mieli za dużo pieniędzy, zaczęli imprezować i teraz nie mogą przestać – opowiadał.

Reklama

Gdy tak rozmawialiśmy, do samochodu podszedł mężczyzna w brudnej czerwonej skórzanej kurtce i poplamionych szarawarach. Przedstawił się nam jako Shir Shaw i oznajmił, że on też chce opowiedzieć nam o życiu pod mostem. Bił jednak od niego taki smród, że nie zgodziliśmy się wpuścić do go samochodu i ostatecznie pogadaliśmy przez otwarte okno.

Choć miał raptem dwadzieścia parę lat, jego twarz nosiła już trwałe ślady narkomańskiej poniewierki. Miał przekrwione oczy o źrenicach wielkości łepka od szpilki. Był uzależniony od heroiny, którą początkowo mieszał z haszyszem, gdy jeszcze służył w afgańskiej armii. Pieniądze zdobywał, kradnąc, żebrząc i naganiając klientów taksówkarzom; w ten sposób był w stanie uzbierać na kilka działek narkotyku. W dzień grzał, a w nocy kombinował fundusze.

W związku z rosnącą liczbą narkomanów pokroju Shira Shawa w najbliższym czasie nie ma szans na ograniczenie upraw maku i handlu narkotykami w Afganistanie. Mak rośnie nawet na najbardziej nieurodzajnej ziemi, a z jednego hektara surowego opium można rocznie wyciągnąć 10 tysięcy dolarów w porównaniu do raptem 120 dolarów w przypadku hektara pszenicy. Według badań Biura ONZ ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) rocznie Afganistan eksportuje prawie 900 ton opium i 375 ton heroiny.

Choć w latach 2009-2012 amerykańska agencja pomocowa USAID wydała 541 milionów dolarów na projekty mające stanowić atrakcyjną finansowo alternatywę dla uprawy maku, uzależnienie afgańskich rolników od zarabianych w ten sposób pieniędzy może okazać się silniejsze niż uzależnienie heroinowe. Idące w miliardy dolarów wydatki na niszczenie upraw i prewencję (782 miliony dolarów w samym tylko 2005 roku) również przynoszą ograniczony efekt.

Reklama

Produkcja opium jest także źródłem finansowania wojny w Afganistanie, której końca nie widać. UNODC szacuje, że w samym tylko 2011 roku talibowie mogli zarobić w ten sposób 700 milionów dolarów. Choć międzynarodowa społeczność wydaje miliardy dolarów na programy antynarkotykowe, szalejąca korupcja w afgańskim rządzie znacznie osłabia skuteczność działań na rzecz ograniczenia produkcji i handlu narkotykami.

Dowodem na to niech będą moje rozmowy z Shirem Shawem i Hasibullahem. Na pożegnanie obaj zażądali pieniędzy. Zamiast tego dostali po torbie soczystych czerwonych śliwek, co wyraźnie ich rozczarowało, ale pozwoliło mi zachować czyste sumienie. Patrzyłem, jak obaj z nosami na kwintę powlekli się z powrotem pod most.

Były afgański żołnierz Shir Shaw mieszka pod mostem Pul-i-Sokhta w Kabulu, gdzie za dnia bierze narkotyki, a nocą zdobywa potrzebne na nie fundusze.

Choć mój pobyt w Afganistanie przypadał akurat na ramadan, czyli święty miesiąc, kiedy wszyscy bogobojni muzułmanie poszczą od świtu do zmierzchu, Haroon był tak miły, że zgodził się zabrać mnie do położonego 160 kilometrów na wschód od Kabulu Dżalalabadu.

Trasę pokonaliśmy w dwie godziny niebieskim kombi brata Haroona, rzucającym się w oczy o wiele mniej niż bahmanimobil Dosta. W południe temperatura sięgała niemal 40 stopni, przez co na miejsce dotarliśmy zlani potem i odwodnieni.

Dżalalabad to kolejne miasto, gdzie spędziłem sporo czasu podczas mojego pierwszego pobytu w Afganistanie. Postanowiłem ponownie je odwiedzić, ponieważ byłem ciekaw, czy wciąż jest tam tak niebezpiecznie jak za czasów talibów.

Reklama

Podobno na drodze do Tora Bora znów można spotkać bandytów i talibów, ewentualnie wylecieć w powietrze na minie pułapce.

W 2001 roku położony na południe od Dżalalabadu rejon Tora Bora stanowił główny bastion Al-Kaidy i talibów, wycofujących się tamtędy do znacznie bezpieczniejszego dla nich Pakistanu. To właśnie tam, w masywie Safed Koh, Osama bin Laden miał według zachodnich mediów zbudować wielopoziomową podziemną fortecę mogącą pomieścić tysiące żołnierzy, wyposażoną w skomplikowany system wentylacyjny, skład broni, szpital, drogi, a nawet elektrownię wodną zapewniającą dopływ prądu.

Do grudnia tego samego roku, czyli przez trzy miesiące od zamachu z 11 września, Amerykanie bezlitośnie bombardowali Tora Bora, co umożliwiło amerykańskim i afgańskim żołnierzom spenetrowanie tego rejonu i ostatecznie przejęcie nad nim kontroli. Gruntowne poszukiwania wykazały, że legendarna kryjówka bin Ladena nie istnieje. Odnaleziono jedynie niewielkie skupiska małych naturalnych jaskiń, mogące pomieścić co najwyżej kilkuset ludzi.

Podróżowałem wówczas z Kabulu do Dżalalabadu, skąd udałem się do Tora Bora. Zobaczyłem tam, jak amerykańskie bombowce B-52 i B-1B zrzucają 7,5-tonowe ładunki bomb na kryjących się w szczelinach skalnych talibów i bojowników Al-Kaidy.

Tym razem jechałem tam, by przekonać się, czy na przestrzeni ostatnich dwunastu lat Tora Bora na powrót stało się bramą, przez którą talibscy bojownicy przenikają z Pakistanu do Afganistanu. Podobno na drodze do Tora Bora znów można spotkać bandytów i talibów, ewentualnie wylecieć w powietrze na minie pułapce. Plotki te potwierdziły się na komendzie w Nangarhar, gdzie wiceszef miejscowej policji Mohammad Masum Khan Hashimi poinformował nas, że w ubiegłym tygodniu doszło tu do wybuchu miny pułapki.

Reklama

Hashimi zapytał, ile zależy od naszej wyprawy. Muszę się tu przyznać do lekkiego oszustwa: odparłem bowiem, że nasza relacja z Tora Bora może mieć wpływ na Amerykańsko-Afgańskie Porozumienie w kwestii Bezpieczeństwa, czyli na dokument określający skalę i zasięg amerykańskiego wsparcia dla lokalnych władz po planowanym wycofaniu wojsk USA z kraju.

Choć prace nad ostatecznym kształtem porozumienia wciąż trwają, większość przedstawicieli afgańskich sił bezpieczeństwa przyznaje, że pewna forma stałego wsparcia ze strony USA i ich sojuszników będzie konieczna do zapewnienia bezpieczeństwa w regionie. Cały czas nie wiadomo jednak, o jaki rodzaj wsparcia chodzi: lotnicze, dostawy paliwa, broni, ekwipunku i części zamiennych, a może nawet o pozostawienie w kraju kilku tysięcy żołnierzy?

Zrezygnowany Hashimi oznajmił, że zrobi, co w jego mocy, jednocześnie prosząc o przyjście na komendę następnego dnia po nowe informacje.

Gdy nazajutrz zgodnie z jego prośbą ponownie zjawiliśmy się na komendzie, dowiedzieliśmy się, że do Tora Bora najbezpieczniej dostać się helikopterem. Niestety miejscowa policja nie dysponowała tym środkiem transportu.

Zapytałem Hashimiego, czy podróż samochodem wchodzi w rachubę.

– Z dotarciem na miejsce nie powinno być problemu, ale potem może być różnie – odparł.

– Jak to? – zdziwiłem się.

– Tora Bora jest pod kontrolą talibów – wyjaśnił.

Amerykańscy żołnierze 6. Szwadronu 8. Pułku Kawalerii kryją się za drzewem podczas patrolu w pobliżu wioski Baraki Barak w prowincji Logar we wschodnim Afganistanie.

Reklama

Tak oto uzyskałem odpowiedź na nurtujące mnie pytanie. Tora Bora znów stanowiła dla talibów bramę wjazdową i wyjazdową z Afganistanu. Nawet bez mitycznej fortecy bin Ladena obszar ten pozostawał punktem zapalnym i poważnym problemem dla afgańskiego rządu. Ostatecznie postanowiliśmy zostać na miejscu.

Jak się okazało, była to zapewne słuszna decyzja. Kilka tygodni później dowiedziałem się dzięki moim kontaktom w terenie, że miejscowa policja stoczyła dwudniową bitwę z talibami w pobliżu Dżalalabadu. Zginęło w niej 22 policjantów i 76 talibów. Jak się okazało, wbrew temu, co widziałem w Talokanie, niektóre afgańskie oddziały nie bały się zbrojnej konfrontacji.

Żołnierze Afgańskiej Armii Narodowej odpoczywają na porośniętej koniczyną łące podczas wspólnego patrolu z wojskami amerykańskimi  w prowincji Wardak.

Mając na uwadze, ile pieniędzy zainwestowano w wyekwipowanie i szkolenie afgańskich żołnierzy, chciałem choć raz zobaczyć ich w akcji, zanim moja podróż dobiegnie końca, zwłaszcza że wiele zależało od ich zdolności do obrony własnego kraju po wycofaniu się z niego sił międzynarodowych. Historia dowiodła, że Afgańczycy umieją się bić, ale czy byli w stanie walczyć w ramach jednolitej armii, a nie tylko małych grup dowodzonych przez lokalnych watażków?

Szukając odpowiedzi na to pytanie, opuściłem Kabul i pojechałem do prowincji Logar, gdzie dołączyłem jako obserwator do oddziału złożonego z amerykańskich żołnierzy 6. Szwadronu 8. Pułku Kawalerii oraz żołnierzy afgańskich.

Reklama

Choć Kabul i bazę w Baraki Barak dzieli tylko półgodzinny lot helikopterem, pod względem nastawienia ludności i geografii terenu są to dwa różne światy.

Mieszkańcy prowincji Logar mają konserwatywne poglądy i nie brak wśród nich sympatyków talibów darzących nieufnością zapuszczających się tu obcokrajowców. Pod względem geograficznym też wcale nie jest lepiej. Lecąc helikopterem, patrzyłem w dół na setki kanałów irygacyjnych i sztucznych koryt oddzielających pola koniczyny, pszenicy i arbuzów. Choć z powietrza wyglądało to przepięknie, takie uformowanie terenu stanowiło wielkie niebezpieczeństwo dla żołnierzy, ponieważ bardzo ułatwiało przygotowanie zasadzki.

Po wylądowaniu w bazie spotkałem afgańskiego tłumacza, zwanego przez amerykańskich żołnierzy „007”. Nazwali go tak, ponieważ nie znali jego prawdziwego imienia i nazwiska. Podobnie było z innymi tłumaczami. Wszyscy tłumacze mieli różne przezwiska, np. „Smok” czy „Szef”. Tak było bezpieczniej. Tym niemniej wyglądało to dziwnie, gdy amerykańscy żołnierze wołali do siebie: „Gdzie jest 007?! Dawajcie tu 007!”.

„007” pracował jako tłumacz dla amerykańskiej armii od pięciu lat. Przez ten czas stracił wielu przyjaciół, a to, że sam wciąż pozostawał przy życiu, świadczyło o jego szczęściu i ostrożności. Niektórzy Amerykanie żartowali sobie z tego, jak szybko pada na ziemię, gdy zaczyna się ostrzał. „007” kwitował to wzruszeniem ramion. Wiedział, że oni spędzą tu dziewięć miesięcy i wrócą do domu, a jego służba będzie trwać dalej.

Reklama

Później podczas patrolu szliśmy razem wzdłuż rzeki nawadniającej szachownicę pól koniczyny i pszenicy w pobliżu wioski Baraki Barak w prowincji Logar. „007” powiedział mi, że chciałby dostać amerykańską wizę i wyjechać do USA. Przyspieszona procedura wydawania wiz tłumaczom wojskowym i rządowym w Afganistanie stanowi dla wielu z nich główny powód, dla którego najmują się do tej niebezpiecznej pracy.

– Jeśli wszyscy wykształceni Afgańczycy wyjadą do Ameryki, kto będzie rządził krajem? Tylko watażkowie? – zapytałem go.

Nie odpowiedział.

W przerwach między naszymi rozmowami „007” nasłuchiwał przez radiostację pogaduszek afgańskich żołnierzy i policjantów podążających za wyraźnie zmęczonymi wojną żołnierzami amerykańskimi.

W związku z planowanym wycofaniem sił amerykańskich z Afganistanu obecnie do kraju nie wysyła się już nowych żołnierzy, by zastępowali zabitych i rannych oraz tych, których służba dobiegła końca. Jednostka, do której dołączyłem, podobnie jak większość jednostek w kraju, odczuwała skutki tej polityki. Gdy pisałem te słowa, liczebność plutonów i drużyn służących w Afganistanie była średnio o połowę niższa niż na początku wojny.

Na suficie jednego z budynków w bazie ktoś wyrył następujące zdanie: „Nie ma sensu ukrywać własnych uczuć”. Gdy je przeczytałem, od razu skojarzyło mi się to z niepełnym stanem osobowym oddziałów związanym z ich planowanym wycofaniem. Pomyślałem też, że braki te dodatkowo zwiększają niebezpieczeństwo, na jakie narażeni są żołnierze NATO w Afganistanie.

Reklama

Nawet jednak jeśli wśród żołnierzy panowały ciężkie nastroje, napis na suficie był tego jedynym namacalnym dowodem. Żaden z nich nie komentował bowiem obecnej sytuacji. Każdego dnia sumiennie wykonywali rozkazy i patrolowali okolicę pieszo – użycie jakichkolwiek pojazdów było niemożliwe ze względu na kanały irygacyjne – wzmacniając się napojami energetyzującymi oraz świadomością, że skoro spędzili tu już nieco ponad cztery miesiące, to za niecałe pięć wrócą do domu. Z drugiej strony poziom wyszkolenia afgańskich sił bezpieczeństwa, za co odpowiadali, wciąż pozostawiał wiele do życzenia.

Choć podczas moich podróży do Afganistanu wielokrotnie dołączałem do różnych amerykańskich jednostek, chyba najwięcej skorzystałem właśnie z pobytu wśród żołnierzy 6. Szwadronu 8. Pułku Kawalerii. Tym razem chciałem bowiem zobaczyć, co USA zostawiają po sobie w Afganistanie. Z pewnością krew poległych żołnierzy, których liczba przekraczała 2100, nie mówiąc o kilku tysiącach rannych. Czy dzięki ich wysiłkom Afganistan doczekał się własnej armii zdolnej trwale bronić kraju przed talibami? Co ważniejsze, czy czuli, że w ciągu 12 lat toczącej się tu wojny cokolwiek zyskali?

Na chwilę obecną nic na to nie wskazywało. Oto, co „007” usłyszał, podsłuchując przez radiostację afgańskich żołnierzy.

– Mówią, że są zmęczeni. I głodni – powiedział, śmiejąc się. Nawet jeśli ich zachowanie było nieprofesjonalne, trudno ich za nie winić. Mieli wszelkie prawo być zmęczeni i głodni. Trwał przecież ramadan, podczas którego większość muzułmanów pości. Do tego był środek lata, a temperatury sięgały trzydziestu kilku stopni. Sam z trudem powstrzymałem się przed zjedzeniem swojej racji żywnościowej na ich oczach.

Później szliśmy z „007” wzdłuż małych rzeczek wijących się wokół bazy. Niektóre z nich nawet przez nią przepływały, co sprawiało wrażenie pobytu w tropikach i budziło nieuchronne skojarzenia z wojną w Wietnamie. Żołnierze afgańscy obchodzili je, idąc na skróty przez pola, starając się za wszelką cenę nie zamoczyć butów. Nie wiem, czy był to przejaw sprytu, czy lenistwa.

Afgańscy żołnierze i policjanci z mężczyzną podejrzewanym o pomaganie potencjalnemu zamachowcy samobójcy w prowincji Logar.

Łącznościowiec powiedział, że po złapaniu kierowcy motocykla usłyszał przez radio, jak talibowie odwołują atak. Kierowca zaprzeczał oskarżeniom, twierdząc, że został tylko poproszony o podwiezienie tamtego mężczyzny i że nawet nie wie, jak nazywa się jego pasażer. Wszystko to przypominało odcinek amerykańskiego serialu paradokumentalnego „Cops”. Afgańscy żołnierze nie uwierzyli motocykliście i zaprowadzili go do bazy.

Podejrzewając, że w motocyklu mogą być ukryte materiały wybuchowe, porucznik Hourihan postanowił zniszczyć go na miejscu.

– Nie, nie! – zaprotestował jeden z Afgańczyków. Wykonywał przy tym ruch odpędzający w kierunku porucznika, podczas gdy inny afgański żołnierz wskoczył na motocykl i próbował go odpalić.

– Nie rób tego! – rozkazał mu stanowczo porucznik.

Obaj Afgańczycy spojrzeli na niego hardo, odprowadzili motocykl kilka metrów dalej, uruchomili silnik i odjechali. Hourihan pokręcił głową.

Gdy godzinę później wróciliśmy do bazy, zobaczyliśmy, jak wspomniani Afgańczycy, już po cywilnemu, właśnie opuszczają ją na zarekwirowanym motocyklu.

„007” spojrzał na mnie i przewrócił oczami. – Co za ludzie – westchnął.

Wspólne patrole afgańsko-amerykańskie nie do końca zdawały egzamin. Obie strony wyraźnie sobie nie ufały, a nawet odnosiły się do siebie z lekką pogardą. Pomyślałem jednak, że być może nie miało to już znaczenia. Bezpośrednia współpraca wojskowa między USA i Afganistanem i tak miała się ku końcowi, a większość ekspertów wojskowych przyznawała, że Afgańczycy niekoniecznie muszą stosować zachodnią taktykę, by pokonać talibów – wystarczy, że będą od nich lepiej walczyć. Amerykańskie wynalazki w rodzaju bombardowań, zaawansowanej technologicznie broni i wsparcia logistycznego były niewątpliwie przydatne, jednak już niedługo Afgańczycy będą musieli radzić sobie bez nich.

Cienie żołnierzy z 3. Batalionu 7. Pułku Piechoty podczas porannego patrolu we wschodnim Afganistanie.

Gdy wróciłem do domu tydzień po wizycie w bazie w Baraki Barak, jedna myśl wciąż nie dawała mi spokoju: czy incydent z motocyklem rzeczywiście był udaremnionym atakiem samobójczym na amerykańskich żołnierzy, czy też była to zwyczajna kradzież pojazdu przez afgańskich żołnierzy, którym nie chciało się wracać do domu pieszo z bazy? Nie byłem w stanie rozgryźć tej zagadki, a przecież kryła ona odpowiedź na pytanie o rzeczywisty wpływ ponaddziesięcioletniej obecności wojsk amerykańskich na tych, którzy już niedługo przejmą odpowiedzialność za bezpieczeństwo w Afganistanie.

Niepewność to dziwny stan, zważywszy na to, że wojna w Afganistanie trwa już 12 lat, że kosztowała 600 miliardów dolarów i że pochłonęła ponad 2100 ofiar po stronie amerykańskiej oraz niezliczone ofiary innych narodowości. Jeśli rozpatrywać to wszystko w charakterze inwestycji, z pewnością zwrot z niej nie jest szczególnie imponujący. Kogo jednak należy za to winić? Afgański rząd? Poziom zdemoralizowania i skorumpowania tamtejszych urzędników jest tak duży, że nie wahali się oni nałożyć specjalnego podatku na amerykańskie pojazdy bojowe wycofywane z kraju. Być może winę za zaistniały stan ponosi jednak rząd amerykański, który ofiarowywał pomoc wojskową i humanitarną na prawo i lewo, bez sprawdzenia, czy obdarowani aby na pewno na nią zasługują i czy korzystają z niej we właściwy sposób. Oto kolejna zagadka, której rozwiązania być może nigdy nie poznamy.

Rzecz jasna, Amerykanie nie przybyli w 2001 roku do Afganistanu, by ratować Afgańczyków, tylko by zniszczyć Al-Kaidę i obalić talibów w ramach zemsty za zamach z 11 września – i na tym polu niewątpliwie zadanie zostało wykonane. Jeśli jednak chodzi o zbudowanie afgańskiej państwowości i uczynienie z Afganistanu kraju stabilnego i bezpiecznego, ocena musi być negatywna.

Pewien mężczyzna, którego spotkałem w północnym Afganistanie, powiedział mi: „Amerykanie zmienili życie wszystkich Afgańczyków, nawet talibów”. Po pewnym czasie dotarło do mnie, że Afganistan tak samo zmienił nasze życie. Za sprawą tego kraju, w którym pokładano tak wielkie nadzieje, a który być może wkrótce przestanie istnieć, Ameryka już nigdy nie będzie taka sama.

Bez wątpienia Afganistan zmienił moje życie, którego piątą część spędziłem na jego terytorium. Przez te lata nasiąkałem jego magią i mitami. Przy okazji straciłem wielu przyjaciół i kolegów, a przy tym własną niewinność. Afganistan był i jest pięknym oraz brutalnym miejscem. Jest to kraj pełen irytujących sprzeczności, gdzie niezwykła gościnność idzie w parze z zabójstwami honorowymi, obowiązek noszenia burek przez kobiety nie przeszkadza młodym chłopcom przebierać się za tancerki, a jego mieszkańcy są tak bitni, że umieją odeprzeć każdą zewnętrzną napaść, ale nie potrafią przestać walczyć między sobą. Afganistan pozostaje niemal idealnym odbiciem zła i dobra obecnego w każdym z nas.

WIĘKSI NIŻ BANKSY

DAVID ČERNÝ POKAZAŁ PREZYDENTOWI CZECH WIELKI, FIOLETOWY ŚRODKOWY PALEC

UNSOUND 2013, CZYLI NIECH ŻYJE UNDERGROUND