Nienawidzę poniedziałków: Być jak Joe Pesci

FYI.

This story is over 5 years old.

Nienawidzę Poniedziałków

Nienawidzę poniedziałków: Być jak Joe Pesci

Jest coś magicznego w kinie gangsterskim. Coś, co sprawia, że Ojciec Chrzestny jest zawsze w czołówce najlepszych filmów wszechczasów, a Rodzina Soprano na czele serialowych top-list

Łukasz Kowalczuk

Czy mieliście kiedyś ochotę uderzyć kogoś irytującego w pracy? Nie szturchnąć. Porządnie uszkodzić przy pomocy ciężkiego albo ostrego przedmiotu, który akurat jest pod ręką, po czym stanąć nad wijącą się ofiarą, rzucić jakimś fajnym tekstem i opuścić tryumfalnie scenę. Szef nie byłby zadowolony, szczególnie jeśli to on leżałby na ziemi trafiony w głowę laptopem. Jebać go, Joe Pesci by się nie przejął. Chociaż nie, Joe to nie najlepszy pomysł. Jego postaci w Chłopcach z Ferajny i Kasynie kończyły źle. Był małym, złośliwym skurwysynem bez klasy, a mimo wszystko najbardziej lubię sceny z jego udziałem.

Reklama

Uwielbiam złe charaktery oraz postaci, które robią złe rzeczy. Nie zastanawiam się nad losem ich ofiar. Warriors, jedna z moich ulubionych pierwszoligowych produkcji drugoligowych, traktuje o ulicznym gangu, który zapewne spuściłby mi wpierdol, zgwałcił żonę i ukradł auto. Nigdy nie chciałbym wejść w drogę bydlakowi pokroju Tony'ego Soprano. Nie wiem, co bym zrobił jako właściciel lokalu, któremu jakiś Corleone zaoferował swoje usługi. Ale to tylko filmy, mogę je przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza, identyfikować się z kim chcę i, ostatecznie, nie zrobię nikomu krzywdy. A jeśli zrobię, to nie będę odtwarzał scen ze Scarface'a.

Jest coś magicznego w kinie gangsterskim. Coś, co sprawia, że Ojciec Chrzestny jest zawsze w czołówce najlepszych filmów wszechczasów, a Rodzina Soprano na czele serialowych top-list. Nie pamiętam złych filmów o mafii. To nie znaczy, że takie nie istnieją. W przypadku tego gatunku łatwiej przychodzi mi wyparcie złego. Odnoszę wrażenie, że nie tylko ja tak mam.

Cudze chwalimy, swego nie mamy?

Polska w kwestii przestępczości zorganizowanej na pewno nie ma się czego wstydzić. To znaczy ma się czego wstydzić. To znaczy jest dobrze, czyli źle… Wiecie, o co chodzi.

Chętnie obejrzałbym porządny polski film o mafii. Nie chcę żadnego śledczego pitu pitu z zasłoniętymi twarzami i zmienionymi głosami, komedii z głupim swetrem w roli głównej czy produkcji telewizyjnej zrobionej od szablonu ("w 2015 jebniemy trzy komedie, w tym dwie romantyczne, jedną sensację i jak starczy siana to coś biograficznego"). Zapłacę za bilet na wysokobudżetowy, kinowy hit pokazujący różne aspekty, hierarchię, działanie. Może być trylogia.

Reklama

Rodzimi filmowcy kilka razy podejmowali temat, ale chyba nigdy nie został on potraktowany z należytą uwagą. Zdaję sobie sprawę, że to nie jest łatwe zadanie. Wchodzi się tu na niebezpieczny grunt. Może więc mierzyć siły na zamiary i zacząć od innego trudnego zagadnienia, z którym polskie kino w ogóle się jeszcze nie zmierzyło? Tak, chodzi o kibiców. Ze wskazaniem na tych, których nie interesuje tylko piłka nożna. Specjalnie nie używam prefiksu pseudo-. Wbrew wizerunkowi promowanemu w mediach, wśród największych stadionowych zabijaków zawsze byli ludzie, którzy mieli w jednym paluszku skład swojej drużyny, terminarz oraz wyniki z kilku ostatnich sezonów. Inteligentny chuligan to jednak za wiele dla statystycznej Jolanty Pieńkowskiej.

Ostatni mecz na jakim byłem to towarzyskie spotkanie Arki z rezerwami West Ham United, wcześniej zaliczyłem kilka wyjazdów, dosłownie kilka razy uczestniczyłem w jakichś incydentach. Przypominam sobie, jak w mojej podstawówce jaraliśmy się na równi ostatnim odcinkiem Z Archiwum X i zadymą na derbach. Jedyną książką, która mogła zainteresować moich kolegów, była Liga Chuliganów Romana Zielińskiego.

Kumaty piknik

Jako kibic, po kilkunastu latach, zatrzymałem się gdzieś pomiędzy piknikiem, a chuliganem i było mi z tym całkiem dobrze. Nie interesuje mnie specjalnie dzisiejsza "polska scena kibicowska", ze swoją wojskową strukturą i zabawą w politykę. Za to jej ewolucja od końca lat siedemdziesiątych to, mogłoby się wydawać, fabularny samopał. Byłby z tego świetny film albo serial. Albo, znając polskie metody produkcyjne, film i serial. Spontan wczesnych lat, wyjazdy, narastająca agresja, pierwsze ustawki, zmiany pokoleniowe.

Reklama

Wyobrażacie sobie mecz Reprezentacji, na którym każdy sektor jest zajęty przez wrogą sobie ekipę i cały czas dochodzi do starć? Na początku 1995 roku w Gdyni, w trakcie turnieju piłkarskiego kibiców, przedstawiciele czołowych ekip podpisali pakt o nieagresji. Według jego postanowień, na meczach kadry miał zapanować spokój. Pokój zakończył się latem tego samego roku w trakcie wyjazdu do Paryża. Brzmi jak scenariusz wspomnianych Warriors, ale tak to wyglądało.

Dużo zamieszania wywołał ostatnio trailer Straight Outta Compton. Pojawia się w nim motyw zamieszek, w trakcie których Crips i Bloods symbolicznie związali bandany i stanęli do walki z policją oraz wystawami sklepowymi. Mieliśmy coś podobnego w Słupsku w 1998, po śmierci Przemka Czai (zejście papieża w 2005 nikogo nie zjednoczyło, to wymyśliły sobie media), ale Los Angeles wygląda fajniej.

Ludzie wiążą się z barwami na dekady, jest wielu takich, którzy wszystko pamiętają. Trudno to opisać w kilku zdaniach czy akapitach, szczególnie komuś, kto nigdy nie chodził na mecze. Potencjał jest ogromny – musicie mi wierzyć na słowo.

Związki pół-światka ze stadionowymi fanatykami to żadna tajemnica. Koniec końców, pewien procent tych najbardziej bitnych zasila szeregi gangów z prawdziwego zdarzenia i wracamy do punktu wyjścia.

Ten motyw pokazali w kilku filmach Brytyjczycy, którzy bardzo pielęgnują swoją zadymiarską tradycję. W dobie CCTV chyba niewiele więcej im zostało, choć powtarzane przez media "na zachodzie poradzono sobie z problemem" jest nadal pobożnym życzeniem. Wejdźcie do jakiejś angielskiej księgarni i spytajcie o kibicowskie autobiografie. Nawet marginalne ekipy doczekały się książek na temat swoich podbojów (słyszeliście kiedyś o Carlisle United?). O dziwo, tylko kilka brytyjskich filmów o chuliganach zasługuje na uwagę, a mój ulubiony to telewizyjny ID z 1995 roku.

Wyspy to nie tylko kolebka futbolu, ale większości ruchów młodzieżowych. W związku z tym twórcy lepiej czują temat i nawet, kiedy mamy do czynienia z czymś słabszym, nie czujemy zażenowania. Polacy z kolei zawsze mieli problem ze zrozumieniem kontrukultury i w ogóle wszystkiego, co choć trochę odstępuje od normy. Kiedy więc jakiś filmowiec zabiera się za subkultury, możemy być pewni, że nikt nie będzie sobie zawracał głowy rzeczywistością, a za materiał źródłowy posłuży czasopismo dla gospodyń. I wyjdą z tego Skrzydlate Świnie.

Ktoś wspomniał o Skrzydlatych Świniach? Proszę zamknąć drzwi z drugiej strony.