​Jak być patriotą i pamiętać Powstanie Warszawskie: radzą sami powstańcy

FYI.

This story is over 5 years old.

Interviews

​Jak być patriotą i pamiętać Powstanie Warszawskie: radzą sami powstańcy

Trzej powstańcy opowiedzieli nam, jak się zostawało żołnierzem w wieku 17 lat, o tym co myślą, gdy widzą nastolatka w koszulce „1944 pamiętamy" i czy mają nalepki Polski Walczącej na samochodach

Powstanie Warszawskie urosło do rangi jednego z najważniejszych narodowych symboli. Do lat 80. dyskredytowane przez władze PRL, wróciło do zbiorowej pamięci ze skumulowaną siłą. Dziś kotwicę Polski Walczącej widać wysprejowaną na murach, w kolekcjach „odzieży patriotycznej", na demonstracjach Ruchu Narodowego i wielkoformatowych reklamach banku.

Spotkałem się z powstańcami, by porozmawiać o tej pamięci. Przebieg walk czy analizy „było warto czy nie" można znaleźć w Muzeum Powstania Warszawskiego, w Archiwum Historii Mówionej czy po prostu idąc do biblioteki. Ja chciałem wiedzieć, co czuli szeregowi żołnierze, kiedy jako nastolatkowie szli do walki – i co chcieliby przekazać dzisiejszym nastolatkom, którzy kupują koszulki z komiksowymi wizerunkami powstańców.

Reklama

Jerzy Mindziukiewicz „Jur"

VICE: Jak pan został żołnierzem?
Jerzy Mindziukiewicz „Jur": Ja byłem w batalionie „Miotła". Składał się z małych środowisk konspiracyjnych, które w Powstaniu wystąpiły już jako całość. W konspiracji byłem od jesieni 1942 r., wpierw w organizacji Konfederacja Narodu, założonej przez Bolesława Piaseckiego, późniejszego szefa Paxu [katolickiej organizacji, która po wojnie współpracowała z rządem komunistycznym]. Rok później nasz pluton „Niedźwiedzi" został włączony do Armii Krajowej. Na zaprzysiężeniu zobaczyłem kolegów z klasy i szkoły, do której chodziłem. Pojęcia nie miałem, że oni byli w tej samej organizacji, co ja.

Przysięga to moment żołnierskiej inicjacji?
Wcześniej też byłem poniekąd żołnierzem, w Konfederacji Narodu chodziłem na akcje. Kiedy Gestapo aresztowało naszego starszego kolegę krawca, dostaliśmy polecenie sterroryzowania dozorcy, który był podejrzewany o bycie agentem. Nasza koleżanka i my w przebraniu wjechaliśmy tam wózkiem do sprzedaży owoców, otworzyliśmy zapieczętowane drzwi i zabraliśmy z zakładu wszystkie futra. Pamiętaliśmy o wszystkich przygotowaniach, ale nie zabraliśmy sznurka, więc spakowane futra wystawały, kiedy zawiał wiatr. Podszedł do nas żandarm, ale na widok kolby pistoletu tylko zasalutował i poszedł dalej – a na Powiślu zaczepiło nas dwóch chłopaczków, sugerując, żebyśmy się „podzielili po skoku". Szef naszej akcji odpowiedział im, że „zaraz może ich podzielić". Przepraszali i tłumaczyli, że nie wiedzieli, z kim mieli do czynienia.

Reklama

To była pana pierwsza udana akcja?
Wcześniej jeszcze trzy razy byłem na rozbrajaniu Niemców. Pierwsza akcja była koło Szpitala Dzieciątka Jezus [do dziś istniejącego], bo tam była dyrekcja kolei. Zaspani faceci przyjeżdżali pociągami i łatwo ich było zastraszyć. Dwóch kolegów szło za takim, z zaułka naprzeciw wychodził jeden albo dwóch. Krzyczeliśmy „Hände hoch", on widział 3-4 lufy pistoletów, podnosił ręce i zabieraliśmy broń i pieniądze. Raz napadliśmy na mieszkanie bogatego Reichsdeutscha – powiedział nam, że wie, że nie jesteśmy zwykłymi bandytami i oddał poukrywaną broń, której sami nie znaleźliśmy. Tak to trwało do wybuchu powstania.

Tadeusz Roman „Kowalski"

W opowieściach brzmi to jak wspaniałe, wesołe przygody. Ale pan, nastolatek, szedł na akcję wiedząc, że będzie pan pewnie musiał zabić człowieka – albo pewnie sam może pan zostać zabity. Jakie to było uczucie wtedy, kiedy trwała wojna i miało się „wroga"?
Sam się wielokrotnie nad tym zastanawiałem. Kiedyś nie było komu zarżnąć kury, ale ja nie byłem w stanie tego zrobić. Jednak to zupełnie inne uczucie, jeżeli ma się świadomość, że ten ktoś może pana zastrzelić, jeśli nie zostanie odpowiednio sterroryzowany lub zabity. Wtedy strzela się zupełnie inaczej. Dla mnie, 17-latka, byłoby znacznie trudniej posłużyć się bagnetem czy nożem. Przed strzelaniem nie miałem żadnych oporów. Jednak zawsze jest uczucie strachu – nie wierzę, że są tacy, którzy go nie czują. Wszyscy się boją. W czasie powstania wszyscy się bali. Jedni potrafili to lepiej ukrywać, inni gorzej.

Reklama

Wspomniał pan, że na przysiędze spotkał pan kolegów z klasy i szkoły. Wszyscy młodzi rzeczywiście rwali się do walki? To była taka oczywista decyzja?
Wszyscy chcieli przede wszystkim „coś robić". Moja mama nie pozwalała mi chodzić na komplety [tajne nauczanie w mieszkaniach – red.], po tym, jak na jedno z nich wpadła policja. W szkole, gdzie były rocznikowo dwie klasy – męska i żeńska – podeszła jedna z koleżanek i zapytała, czy „gdzieś jestem" i czy mnie by to interesowało. Konspiracja była tak ścisła, że ja znałem tylko sześciu chłopaków z mojej sekcji. Dlatego byłem bardzo zdziwiony, kiedy na mszy towarzyszącej zaprzysiężeniu spotkałem kolegów z klasy – ale to było już w 1944 r.

W tym momencie do naszej rozmowy dołączają Wiesław Lechowicz „Kotwica" z plutonu „Czarnego" oraz Tadeusz Roman „Kowalski" z plutonu „Mieczyków"

Tadeusz Roman „Kowalski": My wszyscy pochodzimy z tej samej organizacji!
„Jur": Żeby zostać w „Niedźwiedzim" trzeba było mieć 18 lat, więc musiałem sobie trochę dodać. Inaczej szło się do „Mieczyków".

Wiesław Lechowicz „Kotwica"

Panów organizacja, Konfederacja Narodu, to była grupa związana z przedwojenną ONR „Falanga"…
„Kowalski": Tak, Piasecki przed wojną ganiał po ulicy z pałkami i Żydów przepędzał. Ale w naszej organizacji nie było żadnego antysemityzmu w czasie okupacji.
„Jur": Absolutnie. Lecz przed wojną u Piaseckiego była. Mój ojciec pochodził z Wilna – jechaliśmy tam kiedyś dorożką i widziałem, jak studenci gumowymi pałkami bili uciekających Żydów. Ja miałem wtedy kolegów Żydów, jednym później opiekowałem się podczas okupacji, był mężem sąsiadki-Polki.
„Kowalski": Za pomoc Żydom była wtedy rozwałka, jedynie w Polsce ze wszystkich krajów okupowanych.
„Jur": Po wojnie pojechałem do Paryża, miał już dwie fabryki. Powiedział mi, że pożyczy mi na mieszkanie, że oddam jak będę miał, a jak nie będę, to nie ma o czym gadać. Zaproponował mi pracę na maszynie. Cztery dni nie spałem, ale miałem dyplom SGH i nie chciałem zaczynać od robotnika w obcym kraju. Wróciłem do Polski.

Reklama

Rozmowy, które musisz przeczytać. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


W powstaniu walczyli ludzie o różnych poglądach. Czy panowie, wówczas szeregowi żołnierze, rozmawialiście o polityce, jak przyszła Polska ma wyglądać?
Wiesław Lechowicz „Kotwica": Nie było na to czasu!
„Jur": Ale na pewno nie tak, jak ta dzisiaj! Wyobrażaliśmy sobie, że będzie większa demokracja, nie będzie różnic międzyklasowych. Na ten temat rzeczywiście dyskutowaliśmy.

Panowie walczyli – z ramienia organizacji nacjonalistycznej – obok ludzi z zupełnie innych środowisk: lewicowych syndykalistów, a nawet proradzieckiej Armii Ludowej (której później przypisano oczywiście zbyt wiele zasług). Jak wyglądały relacje między żołnierzami o różnych, czasem przeciwstawnych wizjach świata? Jak udawało się współpracować ponad podziałami?
„Jur": My z AL-em wiele kontaktów nie mieliśmy. Choć w plutonie „Niedźwiedzim" było dwóch kolegów z klasy, którzy w pewnym momencie przyszli do „Orszy", dowódcy drużyny, i powiedzieli, że oni pochodzą z rodzin robotniczych, że ojcowie są zaangażowani w AL-u i że proszą o zwolnienie [by móc do nich dołączyć] – i je dostali. Wpadli na akcji nieuzgodnionej z dowództwem, jeden z nich potem zginął rozstrzelany w Palmirach.

Czyli to, do jakiego oddziału się z początku trafiało, nie zależało ściśle od pochodzenia czy poglądów?
„Kowalski": Wiele było w tym przypadku. Zawsze werbował pana najbliższy przyjaciel. Mnie do Konfederacji Narodu wprowadził Leszek Połotnicki, z którym chodziliśmy jeszcze do przedszkola. On miał do mnie zaufanie, ja do niego – ale obawiam się, że gdyby on był, powiedzmy, w NSZ, to ja bym tam poszedł. Kiedy wstępowaliśmy do organizacji, to mieliśmy 14-15 lat. Nie można było od nas oczekiwać dojrzałości politycznej i wiedzy, jakie odłamy ma organizacja. Szło się za kumplami, którzy nas wciągali.
„Jur": Ten, którzy wciągał, miał cholernie dużą odpowiedzialność. On dawał gwarancję, poręczał. Ja zawsze się bałem – myślałem sobie „a nuż on zacznie się chwalić?", to do mnie będą pretensje, że nie potrafiłem utrzymać tajemnicy i danego słowa.
„Kowalski": Trzeba było mieć nosa. Ale nie było mowy o polityce, nigdy.

Reklama

Jak powinniśmy czcić pamięć powstania? W tym roku IPN będzie rozdawał odblaskowe biało-czerwone opaski i naklejki na samochody z kotwicą Polski Walczącej. Czy nie lukrujemy w ten sposób historii, w której zastępy Polaków straciły życie?
„Kowalski": Cieszę się, że – przynajmniej w Warszawie – czczenie pamięci naszych poległych kolegów jest coraz większe. Kiedyś nie było tak, że wyły syreny, wszyscy się zatrzymywali – może część ludzi. Chapeau bas. My na pewno włożymy opaski.

No tak, panom przysługują, to panowie są bohaterami. Jednak stragany z plastikowymi hełmami dla dzieci? Co panowie o nich sądzą? Coraz częściej pojawiają się głosy, że lepiej uczcić powstanie ciszą, powagą.
„Kowalski": My mamy samochody, ale nalepek nie przyklejamy. Ale jak ludzie chcą, to niech przylepiają. Plastikowy hełm? Taki 5-latek przynajmniej zapamięta, że chłopcy z powstania walczyli w takich hełmach. Czas przemów i apeli już się skończył.

Jak państwo radzicie, co zrobić, by piękne idee patriotyzmu, gotowości do walki za ojczyznę nie przerodziły się w butę, pogardę i agresję, którymi przecież karmiły się hitlerowskie Niemcy? Gdzie powinna leżeć granica?
„Kowalski": Obecnie mamy do czynienia z globalnymi zagrożeniami. Młodzież nie może być wychowywana w założeniu „Co ty my! Co to ja!", bo wtedy nigdy sobie nie poradzimy w żadnym konflikcie i żadnej trudnej sytuacji, nawet gospodarczo.
Wiesław Lechowicz „Kotwica": Młodzieży trzeba dać zajęcie, żeby głupio nie myślała.
„Jur": Nasze pokolenie było wychowywane w duchu większego patriotyzmu. Były audycje, nie pamiętam roku, żeby nie było jakichś zbiórek, czy to na karabin, czy to na okręt. Dużą rolę odgrywały wyjazdy harcerskie. Natomiast moim zdaniem prawdziwy patriotyzm występuje, kiedy dzieje się nieszczęście – takie jak rozstrzeliwania Polaków przez Niemców. Wtedy można swoją sytuację porównać z tym, co się miało i zdać sobie sprawę, że chce się być Polakiem, a nie czyimś poddanym, Hitlera czy Stalina. Przynajmniej ja odczuwałem to w ten sposób.
„Kowalski": Przez 25 lat wolności nasi rodzice potrafili wychować nas tak, że podczas wojny w partyzantce walczyli przede wszystkim młodzi.

Jaką w takim razie mają panowie radę dla dzisiejszego młodych Polaków w 2016 roku?
„Kowalski": Ja uważam, że od wroga trzeba czerpać wiedzę. Dlatego zacytuję Lenina: „Uczyć się, uczyć się i jeszcze raz uczyć". Co wejdzie w głowę, zawsze tam zostaje.
„Kotwica": Ale teorię warto podbudować praktyką, nie tylko uczyć się wierszy.
„Kowalski": Praktyką, tak – szczególnie przy wierszu Erotyka!
„Kotwica": Zaraz tam masz kudłate myśli…

Kiedy panowie widzicie dzisiaj nastolatków w koszulkach „Powstanie Warszawskie, pamiętamy", to co sobie myślicie? Jak byście chcieli, by oni to powstanie pamiętali?
„Kowalski": Ja w Gdańsku mam olbrzymią grupę, 50 dzieciaków, które uważają się za członków „Czata 49". W Gdańsku! Na 1 sierpnia przyjeżdżają do Warszawy. Tylko się cieszyć, że dzieciarnia chce pamiętać. Noszą mundury z atrapami broni. Ja mogę tylko żałować, że tak mało. Jesteśmy też bardzo blisko z jednostką komandosów z Lublińca, traktujemy ich jak rodzinę. Akurat teraz większość z nich jest w Afganistanie.
„Kotwica": Ktoś z naszych pytał, czy się może do nich zapisać – powiedzieli „proszę bardzo, ale najpierw jest pół roku obierania kartofli".
„Kowalski": Ja już się naobierałem, jak siedziałem w więzieniu po wojnie, to musiałem 100 kilo dziennie obierać. Ale nie siedziałem za powstanie…
„Kotwica": … tylko za szmugiel (śmiech).

Po wojnie, w komunistycznej Polsce, czuliście panowie zawód, żal z braku wdzięczności za przelaną krew swoich kolegów?
„Kotwica": Myśmy byli „zaplutymi karłami reakcji".
„Jur": Pierwszy plakat, który zobaczyłem po powrocie do Warszawy, to właśnie to hasło i rysunek żabowatego Żyda z długim nosem. Współczuliśmy tym, którzy siedzieli i trochę też się baliśmy – czy będą mówić na nasz temat? Kolega Władek Żukowski opowiadał mi: „Jakby kazali mi powiedzieć, że zabiłem rodzoną matkę, tobym im powiedział, kiedy tak walili mnie w pięty".
„Kowalski": Ale ciągle mówimy tutaj o jednym powstańcu, o drugim powstańcu, o trzecim powstańcu. Ciągle powstańcy. A nie mówimy o dziesiątkach tysięcy cywilów, którzy zginęli.
„Kotwica": O właśnie.
„Jur": Warunki życia cywilów były gorsze niż powstańców. Siedzieli w piwnicach, w smrodzie, w zaduchu. Kiedy my wychodziliśmy na zewnątrz, wiedzieliśmy, skąd może być ostrzał. Oni szli pod kule, kiedy chcieli pójść po wodę albo coś do jedzenia do ogródka.
„Kowalski": Gdyby była wojna, w wojsku czułbym się bezpieczniej, niż jako cywil.