FYI.

This story is over 5 years old.

Opinie

W zoo najgorsi są ludzie

Gdy stanąłem przed kangurami, usłyszałem jak małe dziecko pyta się matki, co przed sobą widzi. Ta odpowiedziała, że nie wie. NIE WIE. Ma je w dupie, więc nie chce nawet sprawdzić tabliczki
Fot: Mikołaj Maluchnik

Było piękne lipcowe popołudnie, jedno z tych, podczas których myślisz tylko o tym, żeby wskoczyć do wody. Jednak moja babcia, u której przebywałem na wakacjach, obrała dla nas inny kurs. Miałem kilka lat, nie zaprotestowałem i – jak się później okazało – nie żałowałem. Zoo, do którego poszliśmy, przyprawiło mnie o pozytywne dreszcze.

Od dziecka jarałem się filmami na National Geographic albo tymi w publicznej telewizji, które traktowały o świecie fauny i flory. Sawanna, słonie, zebry, antylopy i głos Krystyny Czubówny sprawiały, że nic więcej do szczęścia nie było mi potrzebne. W zoo mogłem poczuć się jak mały podróżnik. Poza tym, zawsze miało dla mnie wymiar sentymentalny. Kojarzyło się z wakacjami u babci, wyprawą tramwajem, samodzielnym kasowaniem biletu, wreszcie samym spacerem po ogrodzie, którego jednym z punktów obowiązkowych był (wiadomo, zwierzęta swoją drogą) robił dom Gucwińskich, którzy to zarządzali miejskim ogrodem. Chciałem chyba być jak oni, a na pewno jak Tony Halik i Elżbieta Dzikowska. To działo się we Wrocławiu.

Reklama

Teraz, co prawda nie we Wrocławiu i bez babci (pozdrowienia dla Ciebie!) postanowiłem sprawdzić, czy zoo, w którym nie byłem już kilkanaście lat, znowu wzbudzi we mnie takie emocje. Równie pięknego popołudnia, roku pańskiego 2015, zapragnąłem cofnąć się w czasie.

Na przestrzeni ponad dekady zdążyłem wyrobić sobie nieco inne zdanie na temat zoo. Nie jest już dla mnie żadną atrakcją, raczej obrazem smutku i współczucia dla przebywających w nich zwierząt, po których na pierwszy rzut oka widać, że cierpią. Wątpliwej to jakości wizytówka miasta, choć na taką próbują ją kreować włodarze poszczególnych metropolii. I o ile czasami jestem w stanie w to uwierzyć – weźmy za przykład Berlin, gdzie klasyczna architektura przypomina książkowe wyobrażenie ogrodu i w którym do niedawna żyła nawet panda – o tyle w przypadku naszego stołecznego ogrodu nie czuję nic innego, jak tylko zażenowanie.

Walające się śmieci, uciekające kury, małe, stare klatki, powyrywane druty kolczaste, niewietrzone pomieszczenia dla gadów, zdające się cierpieć zwierzęta (podobno niedźwiedź dostał depresji), niewidoczni opiekunowie i pracownicy. Tak w skrócie opisałbym moje pierwsze wrażenia po latach z warszawskiego zoo. Wenanty Burdziński, jego założyciel, pewnie przewraca się w grobie. Kiedy otwierał zoo w 1928, stało ono na światowym poziomie. Jego następcy – Janowi Żabińskiemu – udało się nawet doprowadzić do narodzin słoniątka o imieniu Tuzinka. Córka Kasi i Jasia szybka podbiła warszawskie serca – nic dziwnego, ponieważ była dopiero 12. słoniątkiem na świecie urodzonym w sztucznych warunkach. Dawne czasy odeszły jednak w zapomnienie. Dziś, przekraczając bramy zoo, nie czuć już żadnej magii. O ile mogłem ją poczuć w wieku lat pięciu, o tyle teraz, trochę bardziej świadomie, widzę jak ideał sięgnął bruku.

Reklama

W zoo czuję się jak na jarmarku z biednymi, zapuszkowanymi w klatkach lub ogrodzonymi wielkim murem zwierzętami w tle. Poszczególne boksy stoją jak stragany na odpustach. Ludzie przechodzą, nacieszą gały, zrobią fotę i idą dalej. Bezrefleksyjnie odhaczają kolejne okazy na liście, w końcu najważniejsze i tak, żeby dotrzeć do stoiska z zapiekanką i lodami. Obraz nas samych w zoo jest równie przygnębiający, jak widok niewolniczych zwierząt, których los jest z góry przesądzony. Nie zaznają już wolności. Czy podobnie przesądzeni jesteśmy my sami, którzy do zoo tak tłumnie ściągamy?

Gdy stanąłem przed kangurami, usłyszałem jak małe dziecko pyta się matki, co przed sobą widzi. Ta odpowiedziała, że nie wie. NIE WIE, że właśnie skacze przed nią jedno z najbardziej rozpoznawalnych zwierząt na świecie. Ma je w dupie, nie chce nawet sprawdzić tabliczki i wytłumaczyć dziecku, dzierżącemu kolorowe picie w kształcie palemki, że to właśnie dla nich, z dala od australijskich buszów i stepów, zamknięto tu torbacze.

Ludzkiej ignorancji w zoo można uświadczyć więcej. Chociażby u parki na randce. Ona na kilkunastocentrymetrowych szpilach, on z wyżelowanymi na jeżyka włosami. OK, nie powinienem mieć nic do gadania, w sprawach wolności ubioru jestem za jak największą tolerancją. Jednak gdy widzę, że jedynym zajęciem tych dwojga jest trzepanie selfie ze zwierzętami, to włącza mi się wkurw. Czy na serio jedynym przeznaczeniem żyrafy, niedźwiedzia i pingwina jest być sztucznym elementem zdjęciowej scenografii?

Reklama

Albo może zostały stworzone po to, żeby je zagłaskiwać? Tak jak zagłaskiwane są osły i kuce – w końcu to takie sympatyczne zwierzęta. Przecież tak to lubią, gdy ktoś jebnie im swoją łapą w grzywę.

Równie szczęśliwe ze swojego losu są pawiany. Przy bardzo smutnie wyglądającym wybiegu, gdzie wąska tama i wysoki mur odgradzają nas od tych niewielu kilometrów kwadratowych dla wielu mieszkańców, zawsze gromadzi się najwięcej gapiów. Z obowiązkowym jedzeniem w łapie, obserwują małpy. Łapy idą znowu w ruch. Stary, młody, nie ma znaczenia. Najlepiej rzucić mały okruszek do wody, tak żeby pawian rozpędził się po towar, ale nie mógł sięgnąć. Beka, nie? Nie. Zwierzęcym kosztem realizujemy swoje dożynkowe poczucie humoru.

Zoo już nie jest nam potrzebne po to, żeby rozwijać swoje horyzonty, przenosić w świat tych wszystkich obrazów, które znamy z książek i filmów, edukować, rozwijać. Zoo stało się reliktem przeszłości. Nie jest otaczane kultem, którego nie było pozbawione kiedyś. Zwierzętom przyszło żyć w rozpierdusze i tak samo jesteśmy rozpierdoleni my, którzy do zoo chodzimy. Nic nie czujemy, bierzemy stan zastany za oczywistość – zwierzęta są dla nas, niech nas zabawiają! W zoo odbija się obraz polskiego społeczeństwa. Dzień spędzony w zoo tak naprawdę nie jest wędrówką, po kontynentach i ich faunie. Dzień w zoo to wycieczka po Polsce i jej ograniczonej mentalności.