FYI.

This story is over 5 years old.

Film

Durne sequele kultowych filmów – sprawdzamy, co poszło nie tak

„Nikt nienawidził tego filmu bardziej ode mnie; po dziś dzień, nikt nie nienawidzi go bardziej niż ja" – powiedział David Fincher o filmie „Obcy 3". Oto lista strasznych sequeli, które psuły pamięć o oryginałach
Scena z filmu Obcy 3. Źródło: YouTube

Obserwując filmowe upodobania Hollywoodu, można zauważyć, że największe zyski przynoszą produkcje przeznaczone dla widza uprzednio „oswojonego" z marką – gdzie wykreowany świat jest już dobrze znany, tak samo jak jego bohaterowie i chodzi tylko o nowe przygody. Można to porównać do serwowania sobie już kiedyś doświadczonych przeżyć, powrotu do przeszłości – rekonsumpcji, jak to nazywali amerykańscy badacze z The University of Chicago Press, przy okazji badań dot. chęci powrotów do ulubionych książek, filmów i gier. Widać to wyraźnie chociażby w przypadku ostatniej części Star Wars, która fabularnie opiera się na fundamentach Nowej nadziei sprzed prawie 40 lat.

Reklama

Nic więc dziwnego, że sequele pełnią tak ważną rolę w marketingowej strategii wytwórni filmowych. Dlatego Michael Bay znowu nakręci kolejny niepotrzebny film o wielkich robotach. Spoko, przeżyję to. Nie mój cyrk, nie moje małpy, więc i moich pieniędzy nie dostanie – jako że nie znajduję w tym tytule kompletnie nic wartego uwagi, bo w swojej konstrukcji od początku był szrotem, sentymentalną (hej, pokolenie wychowanych na zabawkach Hasbro) wydmuszką, kuszącą ładnym opakowaniem. Nie dbam o to, ile jeszcze części powstanie i kto je wyreżyseruje. Wierzę jednak, że jeżeli Piekło istnieje, jest w nim specjalne miejsce dla ludzi odpowiedzialnych za powstawanie durnych kontynuacji do świetnych, wręcz kultowych filmów.

Poniżej krótka lista sequeli, które psuły pamięć o oryginałach, będących ważnymi dziełami w historii kinematografii.

Obcy 3

Reżyseria: David Fincher. Rok produkcji 1992.

Dawno temu przeczytałem, że Ridley Scott miał sen, w którym dziwny owado-podobny szkielet z biczami zamiast rąk gonił go po korytarzach wielkiego gotyckiego zamku, zawieszonego w kosmosie. Nie wiem, czy to prawda, ale ta wizja zgrywa mi się z klaustrofobiczną atmosferą zaszczucia załogi statku Nostromo – miejsca akcji pierwszego Obcego.

Obcy – ósmy pasażer Nostromo wszedł do amerykańskich kin w 1979 roku (rok później dotarł do Polski). Sposób opowiedzenia historii i szaty, w jakie ubrał swój film Scott, były antytezą dla obowiązującego wtedy gatunku sci-fi. Jego kosmos nie miał nic wspólnego z pompatycznym tonem kosmicznej opery mydlanej George'a Lucasa – Gwiezdnych wojen, które weszły do kina zaledwie dwa lata wcześniej. Różnił się też od wielu wcześniejszych produkcji, z dzielnymi naukowcami, zmierzającymi tam, gdzie nie dotarł żaden człowiek. Nie, jego kosmos był po prostu kolejnym miejscem pracy, nie było tam naukowców – była klasa robotnicza i statek, który bardziej przypominał latającą rafinerie wiertniczą.

Reklama

Polski plakat reklamujący „Obcego". Jakub Erol.

Siedem lat później do tego stolika przysiadł się James Cameron, dając widzom jeszcze więcej Obcych, zmieniając przy tym horror w film wojenny. Jego Obcy: Decydujące starcie z 1986 roku okazał wielkim sukcesem, także finansowym. Jego kontynuację zaplanowano na 1992 rok, wypuszczono nawet pierwszy teaser, chociaż nie było jeszcze scenariusza.



Teaser Obcego 3 początkowo sugerował, że akcja filmu będzie miała miejsce na Ziemi – chociaż na tym etapie sami twórcy nie byli pewni, gdzie osadzą historię (brano też pod uwagę planetę Obcych). W końcu do współpracy zaproszono wizjonerskiego reżysera i scenarzystę z Nowej Zelandii – Vincenta Warda. Na jego barkach miało spocząć pokazanie czegoś zupełnie nowego, co różniłoby nowy film od poprzednich.

Ward wpadł na pomysł, by akcję filmu osadzić na planecie z drewna, dryfującej przez bezkres kosmosu (tutaj znajdziesz szkice projektów). Miało być to miejsce zbudowane rękoma mnichów, którzy dobrowolnie opuścili świat technologii, by stworzyć azyl dla bliskości człowieka z Bogiem. Niczym ludzkie korniki mieli wydrążyć wnętrze planety, tworząc katedrę i niezliczoną ilość korytarzy, pięter, bibliotek. Pomimo średniowiecznego sznytu miejsca, w jego epicentrum miała znajdować się jedyna maszyna – podtrzymująca życie i tworząca atmosferę planety.

Kapsuła ratunkowa Ripley, znaleziona przez mnichów, byłaby niczym znak od Boga, który osobą kobiety wystawia na próbę wstrzemięźliwość i wiarę jego wyznawców. Obcy miał być uznany za Diabła. Ward widział ten film jako konflikt światów, gdzie główna bohaterka przedstawia pragmatyzm, gdy postawa otaczających ją mnichów byłaby symbolem mistycyzmu.

Reklama

Producenci poklepali Warda po ramieniu, ale jego wizja tworzyła za dużo pytań, nie pasowała do formatu kinowego blockbustera — „skąd ci mnisi wzięli tyle drzew, by zbudować całą planetę?", zastanawiali się. Ward został odsunięty od projektu, a na jego miejsce zatrudniono młodego Davida Finchera, który do tej pory reżyserował jedynie reklamy i muzyczne teledyski, m.in. wideo Madonny do piosenki Vogue.



Prace nad filmem ruszyły, chociaż wciąż nie było gotowego scenariusza, który pisano z dnia na dzień. Niektóre pomysły bazowały na wcześniej wizji Warda, ale były modyfikowane: kosmiczny klasztor zmieniono na zacofane technologicznie więzienie, a mnichów na wyznających własną religię więźniów itp. Producentów nie interesował artystyczny aspekt filmu, a dotrzymanie terminów jego realizacji. Dla debiutującego Finchera to był koszmar: „Pracowałem nad tym filmem przez dwa lata, w tym czasie trzykrotnie mnie zwalniano i musiałem walczyć o każdą, nawet najdrobniejszą rzecz. Nikt nienawidził tego filmu bardziej ode mnie; po dziś dzień, nikt nie nienawidzi go bardziej niż ja" – powiedział Fincher w 2009 roku w wywiadzie dla Guardiana.


Początkowo Obcy miał wyjść z ciała wołu, nie psa. Zdążono nawet nakręcić całą scenę, tylko by później z niej zrezygnować.


W efekcie powstał film niekompletny, z ogromnym potencjałem, którego nie pozwolono wykorzystać – gdzie zamiast czegoś nowego, widz dostał kolejną bieganinę po korytarzach. Przesadą byłoby jednak stwierdzenie, że to durny sequel – niewątpliwe jednak durnotą było zrobienie go w ten sposób. Dlatego, gdy w zeszłym roku ogłoszono, że powstanie kolejna, już piąta część przygód porucznik Ellen Ripley – dodano, że kontynuacja pominie istnienie dwóch ostatnich odsłon Obcego.

Reklama

RoboCop 3

Reżyseria: Fred Dekker. Rok produkcji 1993

Ok, umówmy się, że RoboCop to głupia nazwa – to brzmi jak tytuł jakiegoś VHS-owego kina sci-fi klasy B z lat 80. Najwyraźniej podobne skojarzenia mieli amerykańscy reżyserowie, którzy kolejno rezygnowali z ekranizacji scenariusza E. Neumeiera i M. Minera. Wyjątkiem okazał się Holender, Paul Verhoeven. Reżyserowi spodobało się ironiczne sportretowanie Stanów Zjednoczonych, ale też historia policjanta, który umiera na służbie i jego ciało zostaje użyte do konstrukcji supergliny.

„Różnica pomiędzy filmem RoboCop, a jego sequelem […], jest jak różnica pomiędzy ideą a pomysłem" – Janet Maslin, New York Times.

Bohater miał być symbolem wyzysku człowieka, który staje się produktem, wykorzystywanym nawet po swojej śmierci. RoboCop był postacią tragiczną, a sam Verhoeven doszukiwał się w niej także podtekstów religijnych: „Widziałem go jako amerykańskiego Jezusa, który używa broni", powiedział w jednych z wywiadów, tłumacząc wyjątkowo brutalną scenę śmierci głównego bohatera: „Lubię przemoc, lubię przemoc w filmach. Chciałem pokazać, że Szatan zabija Jezusa" – cóż, nie można zmartwychwstać, nie będąc ukrzyżowanym.

RoboCop swoją premierę miał w 1987 roku, więc wstrzelił się w kinową fascynację robotami, jako że trzy lata wcześniej na afiszach brylował Terminator – tyle, że kiedy dzieło Camerona przedstawiało horror z przyszłości, film o superglinie Verhoevena był o lękach społecznych lat 80.

Reklama

Oficjalny zwiastun do RoboCopa, a w tle soundtrack z filmu Terminator. Na tamtym etapie film Verhoevena nie miał jeszcze swojej ścieżki dźwiękowej – później jej kompozycją zajął się Basil Poledouris.


„Różnica pomiędzy filmem RoboCop, a jego sequelem, napisanym przez Franka Millera i Walona Greena oraz wyreżyserowanego przez Irvina Kershnera jest jak różnica pomiędzy ideą a pomysłem" – pisała o RoboCopie 2 dziennikarka Janet Maslin w New York Times. Pomimo że aktor Peter Weller powrócił do roli supergliny, film stracił reżysera oryginału, muzykę Poledourisa i sens opowiadania historii – był powtórką z rozrywki. Mimo to, studio Orion postanowiło po raz trzeci dać widzom przygody RoboCopa, ostatecznie uśmiercając filmową serię.



Borykające się wtedy z problemami finansowymi studio postanowiło ratować swoją sytuację, tworząc film RoboCop 3 pod kategorię PG-13. Scenarzystą tej części był Frank Miller (ten Frank Miller), który współpracował z Orionem też przy poprzedniej odsłonie — i podobnie jak poprzednio, duża część jego tekstu została zmieniona lub wycięta (poprawki nakładał sam reżyser obrazu Fred Dekker, czego mizerny efekt można zobaczyć dzisiaj na ekranie). Film swoją premierę miał w 1993 roku i zarobił ponad 10 milionów dolarów… przy budżecie 22 milionów, co z pewnością nie ucieszyło studia Orion, które w tamtym czasie bankrutowało.

Szczęki 4: Zemsta

Reżyser: Joseph Sargent. Rok produkcji 1987

Steven Spielberg w jednym z wywiadów przyznał się, że gdy przyszedł na rozmowę dotyczącą kręcenia filmu Szczęki i zobaczył ten tytuł na pierwszej stronie rygi kartek tworzących scenariusz, kompletnie się nie spodziewał, że chodzi o historię wielkiego rekina. Nazwa Szczęki nic mu wtedy nie mówiła: „Moje pierwsze skojarzenie było z dentystą", wspomina. Kiedy już odkrył prawdę, spodobała mu się wizja walki człowieka z morskim potworem – kojarzył ją z filmem Pojedynek na szosie, który dopiero co ukończył. Tam również chodziło o zmagania z niezatrzymaną siłą, lewiatanem niosącym groźbę śmierci, tyle że na kółkach. Spielberg przyznał nawet, że traktował wtedy Szczęki jak swoistą kontynuację wspomnianego Pojedynku na szosie.

Reklama

Polski plakat reklamujący „Szczęki".

Po premierze Szczęk w 1975 roku tytuł, który Spielberg przeczytał kiedyś na kartce papieru, już na zawsze miał kojarzyć się z rekinami – kreując im przy tym najczarniejszy PR w historii. Pierwsza część zarobiła ok. 260 milionów dolarów przy budżecie 7 milionów – tym samym stało się jasne, że producenci nie pozwolą umrzeć rekinowi-mordercy.

Chociaż Roy Scheider powrócił do roli szeryfa Brody'ego w drugiej części (ale był na tyle mądry, by po tym doświadczeniu już na zawsze porzucić projekt), to w stosunku do oryginału każda następna kontynuacja coraz bardziej przypominała nurkowanie bez akwalungu w odmętach absurdu.



Hasło przewodnie czwartej części Szczęk brzmiało: „Tym razem to sprawa osobista" – tym samym fundament fabuły filmu opierał się na zemście rekina na rodzinie szeryfa, głównego bohatera pierwszych dwóch odsłon serii. Serio, historia polega na tym, że gigantyczny rekin-ludojad najwyraźniej musiał być spokrewniony z którymś z poprzednio ubitych żarłaczy i teraz mści się(!) na wdowie po wspominanym szeryfie, próbując ją zjeść. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko, że głowa rodziny, sam szeryf zszedł na zawał serca gdzieś pomiędzy częściami (na zawał serca – człowiek, który własnoręcznie uśmiercił dwa kilkumetrowe rekiny!).

Szczęki 4: Zemsta w reżyserii Josepha Sargenta to z pewnością majstersztyk złego kina, gdzie kuleje wszystko – jest pełen nielogiczności, jak chociażby: dlaczego rodzina Brodych, która przeżyła tyle traumy przez potyczki z rekinami, nie przeniesie się gdzieś, gdzie nie ma wody? Dlaczego rekin, gdy atakuje, zawsze wyskakuje z wody… i od czego się odbija, gdy to robi? Pozwolę sobie przemilczeć efekty specjalne, gdy morska bestia przypomina bardziej szary worek z zębami. Korci mnie, by zdradzić, w jaki sposób rekin zostaje zabity (i jak tragicznie to wygląda), ale to jest tak głupie, że musicie mi to darować. Z perspektywy widza, czwarta część filmu Szczęki była klasycznym skokiem na kasę, chociaż dla serii znaczyła pikowanie w dno.

Reklama

Szklana pułapka 5

Reżyseria: John Moore. Rok produkcji 2013.

Pamiętam cytat Johna McClane'a z pierwszej części Szklanej Pułapki, gdzie zdradzał policjantom przez walkie-talkie, że „terroryści mają zakładników i tyle materiałów wybuchowych, że mogliby wysadzić w powietrze Schwarzeneggera". Myślę, że tą wypowiedzią bohater grany przez Bruce'a Willisa zdefiniował swoją różnicę wobec panującego wtedy standardu kina akcji. Ten łysiejący gliniarz z Nowego Jorku, w przeciwieństwie do Schwarzeneggerów i Stallone'ów lat 80., nie był mięśniakiem, wyszkolonym komandosem, urodzonym do walki zabijaką. McClane'owi bliżej było do everymana, mającego pecha znaleźć w nieodpowiednim czasie i miejscu. Szklana Pułapka (ah te polskie tłumaczenie) weszła do kin w 1988 roku, windując młodego Willisa – znanego wtedy głównie z telewizyjnego serialu Na wariackich papierach – na salony sławy.

Film oczywiście doczekał się wielu kontynuacji (o czym telewizja Polsat lub TVN permanentnie nam przypominają ich emisjami w okolicach Świąt Bożego Narodzenia) – co ciekawe, dopiero do ostatniej części, nakręconej w 2013 roku napisano scenariusz dedykowany specjalnie do „szklanej" serii.


Serio, możecie sobie darować seans – w zwiastunie jest już cały film.


Pierwszy film z omawianej serii opierał się na książce Nothing Lasts Forever autorstwa Rodericka Thorpa, druga produkcja bazowała na 58 Minutes pisarza Waltera Wagera, scenariusz trzeciej odsłony początkowo nazywał się Simon Says i napisał go Jonathan Hensleigh, a Szklana Pułapka 4 inspirowała się artykułem A Farewell to Arms, napisanego przez Johna Carlina dla WIRED.

Reklama

Potem przyszła pora na Szklaną Pułapkę 5, do której scenariusz napisał Skip Woods – znany chociażby z takich wysokobudżetowych szrotów, jak: X-Men Geneza: Wolverine, filmowa ekranizacja Drużyny A czy Hitman z 2007 roku. Na stołku reżyserskim zasiadł John Moore, który z podobną finezją zmasakrował ekranizację gry Max Payne i remake filmu Omen. Dodając do tego „dynamicznego duetu" znudzonego Willisa powstał produkt bazujący na sentymencie dawnych części, depczący ten sentyment każdą kolejną sceną. Warto dodać, że w zeszłym roku w sieci pojawiła się informacja, jakoby odtwórcy głównej roli, Willisowi marzyła się jeszcze jedna, ostatnia część przygód McClane'a, zamykająca na zawszę serię. Jeżeli produkcja dojdzie do skutku, zgłaszam swój pomysł na jej tytuł – Die Hard: Just Die.

Batman & Robin

Reżyseria: Joel Schumacher. Rok produkcji: 1997.

Pomimo faktu, że minęło już ponad 26 lat od ekranizacji burtonowskiego Batmana, fani Gacka z Gotham wciąż spierają się o to, który z odtwórców roli Mrocznego Rycerza — Keaton czy Bale — zasługują na miano najlepszego, prawdziwego Człowieka Nietoperza. Osobiście nie mam co do tej kwestii wątpliwości:

Uważam też, że Batman z 1989 roku był protoplastą wszystkich następnych ekranizacji komiksowych, jakie dziś znamy – pokazał, że komiks może być świetnym źródłem do opowiedzenia mrocznej historii, niekoniecznie tylko dla najmłodszych (patrz Powrót Batmana z 1992 roku). Sukces serii wygenerował naturalną potrzebę kalkulacji zysków – padło na przemysł zabawkarski. Ostateczny wygląd produkcji był podyktowany przez firmy, które później miały wypuścić na rynek figurki z bohaterami filmu.

„Przy poprzedniej części [Batman Forever przyp. red] czułem, że kręcimy film. Tutaj miałem wrażenie, że biorę udział w reklamie zabawek" - Chris O'Donnell, odtwórca roli Robina.

Nie bez powodu Batman & Robin z 1997 roku w reżyserii Joela Schumachera uważany jest za jeden z najgorszych filmów w historii. Tragiczna fabuła, równie złe wykonanie, beznadziejna gra aktorska plus wiele innych rzeczy, których nie chce sobie teraz przypominać sprawiły, że ludzie pracujący nad filmem przepraszali, że go nakręcili. Pierwszy zrobił to sam reżyser Joel Schumacher, natomiast George Clooney, który wcielił się w Batmana, przeprasza po dziś dzień – co wydaje mi się wręcz zabawne.



Nie mniej też pociesznie ogląda się teraz materiały dodatkowe na wydaniach DVD, gdzie aktorzy tego filmu dwoją się i troją, szukają wyszukanych słów, tylko by nie powiedzieć wprost: zjebaliśmy sprawę. Dobrą stroną tragedii filmu Batman & Robin jest chyba tylko, że gdyby nie był on tak bardzo zły, Christopher Nolan nie stworzyłby swojego Mrocznego Rycerza – a my nie moglibyśmy się sprzeczać, który Batman był najlepszy: Keaton czy Bale?

Na koniec, w gwoli wyjaśnienia dodam, że zdjęcie sceny z filmu Ojciec chrzestny III, nie sugeruje, że była to durna kontynuacja (chociaż niewątpliwie odstawała od dwóch poprzednich filmów Coppoli) – uważam wręcz, że to świetny film, ale umówmy się… Sofia Coppola nie była najlepszym wyborem, by zagrać Mary Corleone.