FYI.

This story is over 5 years old.

Festivals

Czego się dowiedzieliśmy, oglądając przez tydzień azjatyckie filmy

Czy horrory są zbyt straszne, dramaty za senne, porno przerażające, bo pełne krwi i robaków, a żarty niezrozumiałe? Wysłaliśmy dwie osoby, które nie cierpią kina azjatyckiego na festiwal kina azjatyckiego

Tekst: Izabela Szumen i Paweł Mączewski

Izabela: Idąc na warszawski festiwal Pięciu Smaków, wiedziałam, że kina Azji nie znoszę. Wydawało mi się, że mam ku temu solidne powody: bo horrory zbyt straszne, dramaty senne i przepracowujące problemy dla mnie zbyt abstrakcyjne, bo porno odrażające, pełne krwi i robaków, bo żarty niezrozumiałe. Zdałam sobie sprawę, że nawet nie pamiętam, kiedy i po jakich filmach wyrobiłam sobie taką opinię.

Reklama

Gdybym miała wysłuchać historii o samobójcach, wybrałabym tę o nieszczęśniku, który pijany wódką powiesił się na gałęzi w Naddniestrzu niż takiej o 30-latku, który przez dekadę nie opuścił pokoju w Tokio, by następnie pod nieobecność rodziców, umrzeć z głodu, bo nie był w stanie odejść od komputera. Mimo niechęci szłam na festiwal gotowa na konfrontacje ze swoim utartym w głowie postrzeganiem rzeczy. Wszak próbowanie nielubianego może nas wiele nauczyć o nas samych, czy dotyczy to jedzenia szpinaku, czy kinematograficznej twórczości kontynentu zamieszkałego przez 4,4 miliarda ludzi.

Miłosne Piekło, reż. Sion Sono. Źródło: Festiwal Pięć Smaków

Na pierwsze danie poszedł japoński film w reżyserii Sion Sono pt. Miłosne Piekło. Film opowiada historię kobiety bardzo uporządkowanej, wzorowej pani domu, żony popularnego autora powieści erotycznych. Pomimo tematyki, jaką jej mąż podejmuje na łamach swoich książek, w ich domu panuje nieznośny chłód i cisza. Ciągnąca się stagnacja i codzienne powtarzanie tych samych czynności, popycha główną bohaterkę do wyjścia z bezpiecznej bańki i znalezienia sobie zajęcia. Przeźroczystość egzystencji kobiety jest tak przejmująca, że nawet praca hostessy w supermarkecie wydaje się jej satysfakcjonującą przygodą. Ta determinacja łączy się z bezwolnością, zestaw dobrze znany każdemu, kto zderzył się kiedyś ze ścianą i krzyknął w duszy – „niech wydarzy się cokolwiek!".

Kiedy więc przypadkiem poznaje kobietę w dziale mrożonek, która proponuje jej sesję zdjęciową, bohaterka zgadza się na wzięcie w niej udziału. Nie wycofuje się ze swojej decyzji, nawet gdy owa sesja okazuje się planem filmowym do soft porno. Jako widzowie śledzimy historię przemiany kobiety, która w swoim życiu zdaje się mieć wszystko prócz celu. Dlatego postanawia poznać siebie, zrozumieć swoją seksualność, poznać granice.

Reklama

Miłosne Piekło, reż. Sion Sono. Źródło: Festiwal Pięć Smaków

Miłosne Piekło to film o strachu przed życiem i ludźmi oraz o potrzebie dotykania obu tych rzeczy, o kobietach i tym jak potrafią radzić sobie z opresyjnością światopoglądową społeczeństwa, która niekiedy jest w nich samych. To także obraz tego, w jaki sposób kobiety potrafią się wspierać i rozumieć w robieniu rzeczy określanych przez wielu jako grzeszne, bo zdają sobie sprawę z ich wartości i tego, jak bardzo są ludzkie. Oczywiście to też historia tego, jak potrafią się nawzajem niszczyć i ranić używając do tego broni stworzonej przez mężczyzn. Jest też silna krytyka rodziny, którą tradycyjne zasady i wartości rodzinne, zamiast uszlachetniać, często trawią. No i jest też o tym, że wszystkie trochę chciałybyśmy być dziwkami, nawet jeśli tylko dla własnego męża i o tym, że nasi mężowie też by tego chcieli.

Paweł: Pierwsze filmy, do których sięgam pamięcią, to westerny i historie o samurajach. Jako dziecko oglądałem je na przemian – mam wrażenie, że leciały w telewizji bez przerwy. Chociaż oba gatunki prezentowały zupełnie różne, odległe światy i kultury, widziałem w nich bardzo wiele podobieństw – wyrazistych samotników i walkę dobra ze złem, gdzie po prostu miecze zamieniono na rewolwery. Byłem zauroczony. Dawno temu.

Z wiekiem mi przeszło i o ile w miejsce fascynacji Dzikim Zachodem pojawiła się obojętność, o tyle kino Wschodu zaczęło mnie od siebie odpychać. Przestałem rozumieć jego język, sposób komunikacji z widzem, który sprawiał wrażenie epatowania skrajnymi emocjami, bez przerwy – krzyk, gniew, płacz, śmiech. Nic pomiędzy. Daleki Wschód stał się dla mnie zagadką, której kompletnie nie miałem ochoty rozwiązać. Kino azjatyckie serwowałem sobie co najwyżej w zamerykanizowanych wersjach, Indie nie istniały na mojej mapie kinematografii. Do teraz.

Reklama

Zły, reż. Shanjhey Kumar Perumal. Źródło: Festiwal Pięć Smaków

Film Zły w reżyserii Shanjhey Kumar Perumala ukazuje ciężkie realia życia w Malezji na początku lat 90. Koncentruje się na losach 12-letniego Appoya, który nie potrafiąc sprostać oczekiwaniom swoich rodziców i nauczycieli – szuka wzorców do naśladowania w wuju, miejscowym gangsterze.

Tytuł Zły opisuje tak naprawdę wszystkich bohaterów po trochu: nieposłuszne dziecko, wyłudzającego haracze wuja, ojca chłopca, który lubuje się w zadawaniu mu kar cielesnych, tępych nauczycieli w szkole czy matki, która nie reaguje na przemoc w domu. Wszyscy są tu źli, chociaż każde stara się działać według zasad, przypisanych ich społecznym rolom. Bezskutecznie. Shanjhey Kumar Perumala próbuje pokazać swoim filmem brutalny świat, który widzieliśmy już tysiące razy. Mówi nam, że ów świat też jest zły i zdeprawuje każdego – tym samym, niestety, stara się wyważyć otwarte drzwi. Do tego jeszcze dochodzi montaż, miejscami przypominający estetykę bollywoodzkiego absurdu. Szkoda.

Zły, reż. Shanjhey Kumar Perumal. Źródło: Festiwal Pięć Smaków

Paradoksalnie, o wiele ciekawsze od samego filmu, wydały mi się kulisy jego powstawania. Na oficjalnej stronie festiwalu możemy przeczytać, że „film czekał na realizację ponad dekadę; ze względu na poruszany temat twórcom nie było łatwo zgromadzić fundusze na produkcję. Większość aktorów, która wzięła w nim udział, to naturszczycy – włącznie z odtwórcą głównej roli". To może tłumaczyć siermiężność niektórych scen. Film nie przekonał mnie na tyle, bym kiedyś zechciał raz jeszcze wrócić na tę szerokość geograficzną. Tym bardziej, że wiem, co mnie tam spotka – świat taki, jak nasz własny. Zły.

Reklama

Izabela: Myślałam, że będzie ciekawie zobaczyć Azję oczami Polaków, na festiwalu była to jedyna taka okazja. W dokumencie Rafała Skalskiego Mnich z morza polska ekipa filmowa pojechała do Tajlandii, by nakręcić dokument o chłopaku z Bangkoku, który decyduje się na święcenia w klasztorze buddyjskim.

Mnich z morza, reż. Rafał Skalski. Źródło: Festiwal Pięć Smaków

Oglądamy więc codzienność Balla, 30-latka, którego dni upływają na pracy, a wieczory na zakrapianych imprezach. Chłopak wciąż mieszka w rodzinnym domu, po którym przechadza się w samych gaciach, korzystając z uroków lenistwa, wynikających z życia z opiekuńczymi rodzicami. Jego życie zmienia się za sprawą tajskiej tradycji, która traktuje praktykę duchową jako element męskiej inicjacji. Dlatego 70% mężczyzn na dowolnym etapie swojego życia przebywa w zakonie przez okres od kilkunastu dni do paru miesięcy, niektórzy zostają tam na całe życie.

Ball wybiera zakon i w otoczeniu podekscytowanych członków rodziny (głównie kobiet) przygotowuje się do święceń. Oprócz malowniczych scenerii miasta i klasztoru, co tak naprawdę jest wyłącznie nęcącą egzotyką i zaspokojeniem ciekawości „jak to u nich wygląda", oglądamy życie chłopaka, któremu nigdzie nie jest dobrze i sam nie wie czego chce. W mieście jest zaspanym konsumpcjonistą, wgapionym w milczeniu w telewizor lub w gadających głupoty kolegów. W klasztorze spędza wieczory skrolując telefon.

Mnich z morza, reż. Rafał Skalski. Źródło: Festiwal Pięciu Smaków

Jest znudzony i zmęczony wszystkim, co go otacza, podąża według ustalonego wzorca – niemal całkowicie pozbawiony własnej inwencji. Kiedy chłopak (mający wedle planu pozostać w klasztorze tylko na dwa tygodnie), przechadza się po pobliskiej wsi, miejscowa para prosi go o modlitwę w ich intencji, mimo że sami najpewniej są znacznie bardziej uduchowieni niż ich „przewodnik duchowy". Co w przygnębiający sposób przypomina o beznadziejnej wierze ludzi w wyjątkowość członków zakonu i mistycyzm całego zamieszania. Film nie obnaża problemu nieumiejętności odnalezienia się w realiach nowoczesności, które jakoby dręczy młode pokolenie, ale zjawisko ucieczki od rzeczywistości do bezpiecznego i nierealnego świata klasztorów.

Reklama

Paweł: Lubię horrory, znam się na nich, więc potrafię doradzić lub odradzić seans. Idąc jednak na koreańsko-japoński Lament, autorstwa Na Hong-jin, czułem się, jak dziecko we mgle. Nie wiedziałem czego się spodziewać. Nigdy wcześniej nie oglądałem azjatyckiego horroru.

Lament, reż. Na Hong-jin. Źródło: Festiwal Pięć Smaków

Historia bazuje na lękach przed złymi duchami, w których istnienie wciąż wierzą współcześni i wykształceni ludzie. Wraz z nadejściem tajemniczej choroby, blady strach spada na górskie miasteczko. O rzucenie klątwy zostaje oskarżony obcy mężczyzna –Japończyk, który postanawia osiedlić się w lasach nieopodal miasta. Widzimy jak główny bohater, miejscowy policjant przegrywa w walce o zdrowie swoich bliskich i coraz bardziej zawierza czarnej magii i szamanom, którzy mają przynieść mu ratunek. Jakkolwiek niektórzy mogą patrzeć na to z lekkim przymrużeniem oka – no bo demony i klątwy, no coś ty – zaraz przypominam sobie artykuł na stronie Telewizja Republika o tym, czego boi się Szatan. Co tworzy piękny pomost pomiędzy naszymi dwiema kulturami – zabobony. Dlatego też myślę, że Lament ma nawet szansę doczekać swojego odpowiednika z Zachodu. Chociaż warto zobaczyć oryginał.

Izabela: Na japoński film Antyporno poszłam z przyjacielem, który wiele lat temu pokazał mi nieodzobaczalne azjatyckie porno z udziałem trzewi krowy. Tytuł produkcji dał mi nadzieję, że się wyleczę z tamtych wspomnień.

Reklama

Film opowiada o ekscentrycznej gwieździe przystrojonej w fikuśne fatałaszki, która co parę minut puszcza pawia do kibla stojącego w żółtym salonie pełnym rzeźb i pianin. W przerwach od wymiotowania wygłasza pełne pasji monologi, sporo tańczy i upokarza zakochaną w sobie asystentkę. Teatralna przestrzeń pomieszczenia, w którym dzieje się akcja, niebawem rozszerza się o inne, a role postaci zamieniają jak w kalejdoskopie. Jako widzowie, nie wiemy, kto komu czym zawinił, kto krzyczy czyim głosem, kto udaje, a kto cierpi naprawdę. Pstrokaty galimatias trwa do chwili, gdy staję na granicy załamania nerwowego i jestem bliska wyjścia z kina w obawie przed oczopląsem. W ciągu paru minut moje uczucia wobec tego portretu obłędu i niezrozumiałej agresji zmieniają się diametralnie i już wiem, że będę wszystkim polecać to doświadczenie.

Antyporno, reż. Sion Sono. Źródło: Festiwal Pięciu Smaków

Autor obrazu Sion Sono ustami głównej bohaterki opowiada nam o wstydzie i bolesnym dążeniu do samoakceptacji. O momencie, gdy nasze ciało przestaje być konstrukcją, która służy jedynie do przemieszczania się i którą kiedyś całowała i myła mama, a zaczyna być obiektem seksualnym, od którego się wymaga. Prowokuje nas do zastanowienia czy przeżyłyśmy tę zmianę świadomie i czy jesteśmy w stanie zaakceptować jej efekt. Sono wierci nam — kobietom — dziurę w głowach i brzuchach, przypominając o pruderii rodziców i społeczeństwa i o niezałatwionych sprawach lub przywołując wspomnienia o tym, jak bolesne było dla każdej z nas uporządkowanie ich we własnym życiu.

Antyporno, reż. Sion Sono. Źródło: Festiwal Pięć Smaków

Oglądamy rozpaczliwy lament nad ułomnością człowieka, którego nie można naprawić, bo mimo dążenia do doskonałości i postępu cywilizacyjnego nie potrafi wyzbyć się krzywdzących schematów działania i postrzegania innych ludzi. Antyporno uderza w instytucję rodziny, która jako pierwszy i najważniejszy wzorzec wpaja w nas irracjonalny wstyd, który po zderzeniu ze światem zewnętrznym (oczekującym od nas dojrzałości, otwartości i bezwstydności) powoduje zamęt i poczucie niedopasowania.

Paweł: Azjatyckie filmy, same w sobie sprawiają wrażenie niekończących się maratonów. Ilekroć myślałem, że już wiem, w którą stronę potoczy się główny wątek – ten okazywał się jedynie historią poboczną. Bardzo miło jednak zaglądało się za tę kurtynę niewiedzy, jaką zakryłem swoją ciekawość na temat kina z dalekiego Wschodu. Czy to znaczy, że teraz jestem fanem i w końcu dam się namówić mojemu przyjacielowi na wspólne oglądanie jego kolekcji japońskich i koreańskich horrorów? Nie sądzę, ale z pewnością odświeżę sobie Tron we krwi.

Izabela: Wchodząc na pierwszy film obstawiałam, że na 70% cały seans spędzę na przewracaniu oczami, wiele się nie pomyliłam. Na kolejnym jednak sytuacja się zmieniła. Teraz natomiast nie umiem nawet przypomnieć sobie argumentów, którymi kiedyś tej niechęci do kina Azji broniłam. Nie będę się tu bawić w zaangażowanego neofitę, ale tak, zostałam uwiedziona. Gdyby ktoś mi dwa tygodnie temu powiedział, że niezależne japońskie kino stworzyło obraz ilustrujący szloch mojej duszy nad beznadzieją dojrzewania i relacji rodzinnych nigdy bym nie uwierzyła. Ale wygląda to dokładnie jak ostatnia scena Antyporno — rozdzierający wrzask przerywany waleniem głową w tort, by następnie nurzać się w potokach fluorescencyjnej farby na żółtej podłodze. No i jest dużo nagości.