Przestańmy się oszukiwać, że festiwal w Opolu był wcześniej czymś fajnym
Występ Maryli Rodowicz na Opolu 2015. Klata fana. Źródło: YouTube

FYI.

This story is over 5 years old.

komentarz

Przestańmy się oszukiwać, że festiwal w Opolu był wcześniej czymś fajnym

Warto dostrzec absurd sytuacji, w której impreza od dekad będąca wyłącznie wystawą muzycznej konfekcji urasta do rangi dziedzictwa polskiej kultury bądź zamienia się w wirtualną arenę walki o duszę narodu

Wiemy to już na pewno – w tym roku Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu się nie odbędzie. Po raz drugi w swojej 54-letniej historii impreza zostaje wymazana z kalendarza. O ile jednak w 1982 roku była to konsekwencja panującego wciąż stanu wojennego, tegoroczną edycję pogrążył masowy exodus wykonawców. Od Andrzeja Piasecznego po grupę Kombii, poprzez Michała Szpaka i zespół AudioFeels – wszyscy odmówili wzięcia udziału w święcie polskiej piosenki.

Reklama

Ten gest sprzeciwu dokonał się „w imię obrony wspólnych wartości i w ramach walki z cenzurą oraz praktykami stosowanymi przez obecny zarząd TVP", przeczytać możemy w mediach, zachwyconych skądinąd taką demonstracją środowiskowej solidarności. Bezpośrednim impulsem do rokoszu było zaś wykluczenie z festiwalu Kayah, mającej pierwotnie być jednym z gości podczas recitalu Maryli Rodowicz. Nieoficjalnie mówiono, że na opolskiej scenie nie chciał wokalistki sam prezes TVP Jacek Kurski, karząc ją niejako w ten sposób za zaangażowanie w opozycyjne protesty.

Można by pewnie przyklasnąć artystom, pochwalić za godnościowy zryw itd., itp., gdyby w tym wszystkim nie zapomniano o jednym szczególe. Upadające klocki domina, które ostatecznie obaliły festiwal wprawiła w ruch Maryla Rodowicz, początkowo legitymizująca imprezę, która już w ubiegłym roku nieprzyjemnie pachniała niektórym wykonawcom. Polska Madonna pokazała się w towarzystwie Jacka Kurskiego, aby zapewnić, że „czarne listy" i cenzorskie zapędy zostały wyssane z palca, co niektórym skojarzyło się z jej spotkaniem z Fidelem Castro czterdzieści lat wcześniej. Dopiero po tym jak ów gest oceniono jednoznacznie negatywnie, piosenkarka wycofała się z imprezy, w równym stopniu obarczając za to winą „atmosferę politycznego skandalu", jak i rodzinny dramat.

W każdym razie lawina ruszyła, a kolejni wykonawcy dali się uwieść – jak w Wiadomościach TVP określił to Jan Pospieszalski – „kilku ośrodkom dystrybucji prestiżu i pogardy". Niemal co godzinę na fanpejdżu jakiegoś szansonisty czy ansamblu wykwitało oświadczenie, że w tym roku w Opolu go zabraknie. Zapewniali nawet muzycy na festiwal niezaproszeni, których szalenie dowcipne deklaracje obchodzić mogły najwyżej kilku gimnazjalistów lub dokładnie nikogo.

Reklama

O ile suche żarty na temat absencji w stolicy polskiej piosenki mogły wywoływać najwyżej dreszczyk zażenowania, opolski bunt doprowadził do prawdziwej histerii część środowiska konserwatywnych publicystów i takichże entertainerów. „To, co się u nas dzieje, to nie są przypadkowe zdarzenia. Jest realizowany plan. Ktoś czuwa, żebyśmy nie mogli zaznać spokoju i radości. I nawet festiwal piosenki są w stanie przerobić na dymiącą barykadę" – pomstował Ryszard „Yayo" Makowski – „Szkoda, że nasze tzw. elity, artyści, którzy powinni w swojej sztuce definiować i opisywać świat są w swojej znakomitej większości, tak mało rozgarnięci, że z dumą stają murem za hybrydowymi rozrabiaczami". Jeszcze dalej odleciała niezastąpiona Krystyna Grzybowska. W felietonie pod rozczulającym tytułem „Człek człekowi nie dorówna… nie polezie orzeł w gówna" zganiła rodzimych estradowców za „akcję lewackiego równania gustów publiczności w dół" oraz „deprawację fanów i dewastację własnego wizerunku". Mogliśmy więc przeczytać: „To się wpisuje w toczącą się walkę zachodniego establishmentu z normalnością, która powoli, ale jednak wraca do głosu. Także w internecie, a może przede wszystkim w internecie. Tymczasem nasze prowincjonalne idole, zamiast cieszyć publiczność swoimi utworami bawią się w politykę, udając, że walczą o jakieś wartości. Propagując bezwartościową, wręcz szkodliwą ideologię neoliberalną, nie wiedząc często, że są obiektem manipulacji różnych Michników i Sorosów".

Reklama

Weźmy jednak sprawę na chłodno i zastanówmy się, czy cały ten raban o Opole jest naprawdę uzasadniony? Czy ów festiwal nie jest tylko pomnikiem z tworzyw sztucznych, jaki od niepamiętnych czasów wystawia sobie rodzima estrada? Dlaczego jego los miałby zacząć obchodzić ludzi, uznających go wcześniej za symbol obciachu? Czy naprawdę zbiedniejemy na duchu bez tysięcznego wykonania „Małgośki", „Konika na biegunach" czy „Słodkiego miłego życia"? Choćby ich wykonaniom miała towarzyszyć gra laserów, trzy zespoły baletowe i nowe sceniczne emploi grupy Kombii, przebranej na tę okazję za Motomyszy z Marsa. Umówmy się, przy całej sympatii dla Arka Jakubika, to jego zbanowany za antyklerykalny wideoklip zespół Dr Misio (o czym jednakowoż nie wspomina Jacek Kurski, wygrażając mediom procesem za słowa o „czarnych listach" i cenzurze) prezentuje się niewiele lepiej od propozycji tuzów studenckiego rocka w rodzaju grupy Kabanos.

Piszemy bez ściemy. Polub nasz fanpage VICE Polska na Facebooku

Kryzys opolski ujawnił słabość artystycznego zaplecza Dobrej Zmiany, skazanej już niemal wyłącznie na względy trubadurów disco polo. Dowiódł też prawdziwości pamiętnego aforyzmu o rządzie, który „sam się wyżywi", choć w tym wypadku rządowa ręka gotowa jest nakarmić koncesjonowaną przez siebie rozrywkę. Po tym bowiem, jak miasto wymówiło umowę organizacji festiwalu niezrażony tym Jacek Kurski stwierdził, że festiwal w Opolu odbędzie się i tak, najwyżej nie w Opolu. A gdyby frekwencja szwankowała, zawsze można ją podreperować aktywem związkowym, gotowym oklaskiwać pokornych-niepokornych w rodzaju Jana Pietrzaka.

Dziwić może tylko lament nad upadkiem Festiwalu, zwłaszcza że podnoszony jest z nieoczekiwanych stron i w swej gorliwości przypomina utyskiwania ortodoksyjnych punków, domagających się powrotu starego Jarocina. Mógłbym spytać, dlaczego podobnego larum nie podnoszono wówczas, gdy nowo mianowany dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu pchał zasłużoną instytucję na tory rubasznych krotochwil i nieudolnych odtworzeń podręcznikowego repertuaru. Teatr leży nam na sercu mniej niż śpiewogra w telewizji?

Paradoksalnie o najbardziej przytomną refleksję zdobył się wykonawca na wskroś pro-rządowy, czyli Lech Makowiecki. Abstrahując od ideologicznych predylekcji, miał jednak sporo racji, komentując, że „na YouTube aż kipi od oryginalnej i przebojowej twórczości młodych i zdolnych artystów. I nowych trendów – choćby typowo polskiej specjalności – patriotycznego hip-hopu…Młodzież nie ogląda już zupełnie festiwalu opolskiego, często nie ma w domu ani radia, ani telewizora. I całą muzykę, która ją kręci znajduje dziś w sieci! Gdyby kierownictwo TVP zorientowało się prędzej w nowych nurtach muzycznych […] wpuścili trochę ożywczego powietrza do tego zatęchłego, muzycznego grajdołka". Oczywiście mógłbym napisać, że od Opola dzisiejszy bard prawicy wolał na pewno Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu, gdzie w dwa lata po zakończeniu stanu wojennego zachwalał uroki służby w Ludowym Wojsku Polskim, ale to już temat na inną okazję.