Rag’n’Bone Man - Human

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Rag’n’Bone Man - Human

W końcu dane nam obcować do woli z głosem Rag’n’Bone Mana. Wyjątkowym. Taki, jaki zdarza się raz na milion.

Jego ubiegłoroczny przebój uderzył w słuchaczy i krytyków niczym piorun w pole kukurydzy gdzieś w środkowej Luizjanie. "Co za głos" - komentowali zachwyceni fani, a dziennikarze nie szczędzili Rory'emu Grahamowi ciepłych słów. Po przesłuchaniu pierwszego oficjalnego, studyjnego krążka Anglika wydaje się jednak, że te zachwyty są nieco na wyrost. Że jeszcze za wcześnie. A z "wielkiej chmury mały deszcz".

Reklama

"Human" to był sztos. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałem ten przebój. - "O! Matko" - chciałem zakrzyknąć za Organkiem. - To chyba jakiś "Devil's Wisper" - przyszło mi na myśl. Albo po prostu pomyślałem: - Jakie to dobre! Dziś już nie pamiętam. Od lipca minęło już przecież sporo czasu. Ale przypominam sobie, że przez głowę przeleciała mi myśl, że warto mieć oko i ucho na tego utalentowanego koleżkę. Szybko odnalazłem jego starsze nagrania. I wówczas zakiełkowała mi w głowie myśl, a wręcz wątpliwość, czy nasz bohater podoła ciężarowi debiutu dla wielkiej wytworni?

No i stało się. Jest. "Human" - w dużym, pełnowymiarowym formacie. Oficjalna płyta Rag'n'Bone Mana wypełniona po brzegi jego muzyką i głosem. Wyjątkowym. Taki, jaki zdarza się raz na milion. Bo brzmiącym niczym z delty Mississippi, a jednak rodem z najbielszej części Anglii, czyli East Sussex. Wiecie, gdzie to jest? No właśnie, ja też bez atlasu ani rusz. Ale wróć! Nie o tym miał być ten tekst. Zacznijmy jeszcze raz…

Najpierw próbował sił w roli MC. Jako nastolatek rapował w hiphopowych i drum'n'bassowych składach. Ale nie wyszło. Wtedy tata poklepał go po ramieniu i powiedział coś w rodzaju: zacznij jeszcze raz od nowa. Pokazał mu swoje ukochane albumy. Te z soulem, jazzem, bluesem i gospel. Graham posłuchał. Ojca i płyt. Zaczął szkolić głos. Chwycił za gitarę. Nauczył się grać na pianinie. I w kilka lat nagrał trzy EP-ki: "Bluestown" (2012), "Wolves" (2014) i "Disfigured" (2015). Zażarły. Jak diabli. Dziś Rory ma 32 lata, profesjonalny kontrakt z dobrą wytwórnią w kieszeni, wypasiony debiut płytowy i 150 milionów odsłon "Human" na YouTube. Szkoda więc, że zawartość jego zatytułowanego tak samo albumu jest zaledwie przyzwoita, a tylko momentami wybitna.

Reklama

Te momenty to właśnie utwory, w których Graham sięga głęboko do swoich trzewi, do ich dna, by wydobyć niski, mocny i posępny głos. Tak prawdziwy i naturalny, jakby był potomkiem ludzi, którzy w czasach niewolnictwa ścinali bawełnę na gorącym Południu Stanów Zjednoczonych. Ludzi, który urodzili się z dźwiękami gospel, soulu i bluesa w DNA - zanim jeszcze te gatunki muzyczne zostały nazwane. Tak brzmi choćby singlowy "Human", ale też funeralny "Bitter End" czy "Ego" - miks hip-hopu i bagiennego bluesa w soczystym, "rozfunkowanym" aranżu stylizowanym na lata 70.

Z drugiej strony jednak wyraźnie słychać, że Rag'n'Bone lubuje się w "białej szkole soulu". W takim graniu, jakie serwuje nam np. Elton John. Posłuchajcie ballady "Love You Any Less" - a jakże, zagranej na fortepianie! Dla mnie to nuda. I powód do zadania pytania: po co? Skoro już było. Skoro są w tym lepsi. A takich nagrań jest tu więcej. No i trochę popu czy konfekcyjnego rhythm'n'bluesa. Co sprawia, że ten materiał jest nierówny, rozchwiany stylistycznie, bez wyraźnego "korzenia". Albo kręgosłupa.

No i trwa to wszystko nieco za długo. Te 19 utworów - na krążku w wersji Deluxe - upchniętych jakby na siłę (są oczywiście hity ze wspomnianych EP-ek) okrutnie męczy i zamula. A wreszcie w tym natłoku pomysłów i stylizacji rozmywa się gdzieś wyjątkowość wielkiego masą i talentem faceta, który złapał Pana Boga/diabła (niepotrzebne skreślić) za nogi. Ale czy utrzyma? Zobaczymy. Bo trochę szkoda "taaakiego" głosu.

Ale przecież i tak warto posłuchać "Human". I kibicować Rory'emu. Dla tych kilku fajnych momentów, paru magicznych chwil. Bo wiem, że będą następne. I mocno trzymam za to kciuki.