FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Czego się nauczyłem, dorastając w Magalufie

Fakt, że dorastałem w Magalufie i byłem zmuszony doświadczać całej tej wakacyjnej brutalności oraz wszystkich wybryków, nieźle mi się przysłużył

Artykuł ukazał się pierwotnie na hiszpańskiej stronie VICE

Autor jako dziecko.

Był taki czas, tuż zanim hiszpańską gospodarkę trafił szlag, gdy mieszkańcy Balearów myśleli, że są królami. Kiedy prezydentem wyspiarskiej wspólnoty był Gabriel Cañellas, nasze akcje szybowały, a wraz z nimi pojawiły się dobrobyt, luksus i, jakżeby inaczej, kompletny chaos.

W tamtych czasach ani cegły, ani ziemia nie były specjalnie drogie, co znaczyło mniej więcej to, że każdy był w stanie kupić lub wynająć mieszkanie nad brzegiem morza. Większość moich przyjaciół wyjeżdżała z rodzinami na wakacje do takich kurortów jak Alcúdia czy Ca'n Picafort, lecz z jakiegoś powodu (który do dziś pozostaje dla mnie kompletną tajemnicą) jako miejsce naszych wakacji moi rodzice postanowili wybrać właśnie Magaluf.

Reklama

Odpoczywaliśmy w tym uroczym małym miasteczku, którego mieszkańcy zwykli jeździć rowerem do sklepu, gdy potrzebowali chleba – było to miejsce, gdzie, wychodząc z domu, nie zamykało się nawet drzwi i okien. Zawsze uważałem, że było w tym coś cudownie sielskiego.

Moje pierwsze wakacje spędzone w Magalufie na początku lat 90. były faktycznie dość spokojne: gdy tylko kończyłem swoją pracę domową, pędziłem na plażę z mamą i kuzynem. Wykorzystywaliśmy każdą możliwą chwilę na słońcu, by zdążyć przed wrześniem, gdy nie było go już tak dużo.

Zdjęcie: Paul Geddis.

Magaluf słynął z dekadencji w latach 80., lecz – o ile o mnie chodzi – wszystko zaczęło się w 1993 roku. Okazało się wtedy, że jednak nieco różni się od miasteczka, w którym przez pozostałe dziewięć miesięcy roku chodziłem do szkoły prowadzonej przez dominikanki.

Pamiętam maskę renówki mojego taty pokrytą śmierdzącą skorupą zaschniętego keczupu, musztardy i majonezu. Takie rzeczy były tu dość powszechne. Wiecie, młodzi Angole myśleli, że będzie beka, gdy obleją samochód wszystkimi możliwymi sosami.

Dopiero dużo później dowiedziałem się, że 1993 był właśnie tym rokiem, gdy brytyjskie biura podróży obniżyły ceny swoich wyjazdów tak radykalnie, że Magaluf niemal natychmiast stał się wakacyjnym rajem all-inclusive dla rzeszy niesfornych chuliganów. Skuszonych słońcem, morzem oraz seksem – i generalnie zachowujących się jak chuje.

Zdjęcie: Paul Geddis

Minęło sporo lat od mojego ostatniego tam pobytu i nawet nie wiem, czy kluby, które pamiętam, jeszcze istnieją. Takie miejscówki jak Spiders, Prince William, Alexandra czy The Underground. To chyba lepiej, że ściany tych przybytków nie potrafią mówić. Ale tak naprawdę – nie musiałeś iść do baru, żeby się nawalić.

Reklama

Pamiętam, że alkohol można było kupić absolutnie wszędzie. Nawet w tych obskurnych sklepikach z pamiątkami między plażowymi ręcznikami, seksownymi, różowymi kieckami i szykownymi fartuszkami z cyckami oferowano naprawdę bogaty wybór alkoholu. Można się było kompletnie urżnąć i to po taniości. Nie zawracano sobie tam głowy pytaniem dzieciaków o ich sfałszowane dowody tożsamości, gdy kupowały rushkinoffa – ohydną, tanią wódkę, która praktycznie była paliwem dla spędzających wakacje na Majorce.

W Magalufie istniało wtedy coś na kształt hiszpańskiego trójkąta bermudzkiego – podejrzewam, że jego kąty stanowiły hotel Sahara, klub nocny BCM i Punta Ballena. Gdzieś między tymi trzema punktami można się było zgubić i zniknąć na zawsze. Fortor (słowo z wyspiarskiego slangu oznaczające przemożne pożądanie seksualne) był tak zauważalny, że wprost czuło się go w powietrzu.

Nie mam nawet na myśli typowych barów ze striptizem mieszczących się praktycznie w każdym budynku (nie zapominajmy o legendarnym Top-Less Eva), lecz raczej rodzaj jawnej swawoli seksualnej, która była tak oczywista, że nawet dzieciaki się w tym orientowały. W epoce, gdy nie było jeszcze komórek i internetu, istniał tam mikroklimat, w którym wolną miłość uprawiało się gdziekolwiek, kiedykolwiek, z kimkolwiek i na oczach kogokolwiek.

Tamtego ranka na plaży zobaczyliśmy parę zataczającą się w stronę brzegu. Po prostu położyli się na plaży i zaczęli agresywnie obściskiwać – coś jak Burt Lancaster i Deborah Kerr u szczytu swojej kariery, lecz ciut mniej trzeźwi. Nie przypominam sobie, czy pojawiła się policja, by ostudzić ich zamiary, za to pamiętam biednego ratownika – zeskoczył ze swej wieżyczki i ruszył do nich pędem, wrzeszcząc jak opętany.

Reklama

Takie rzeczy działy się bez przerwy. Pamiętam lato, gdy jedliśmy kolację na tarasie, nie przestając zerka

na parę, która zapomniała zaciągnąć zasłony, nim rozebrała się do rosołu. Próbując niezdarnie ukryć prawdę, tata zaproponował, byśmy przenieśli się do środka i jedli przy zasłoniętych oknach. No cóż, przynajmniej próbował.

Rozpasany seks nie ograniczał się bynajmniej do hotelu. Stały napływ taniego alkoholu sprawiał, że ludzie spółkowali absolutnie wszędzie: na schodach naszego domu, plażowych hamakach, maskach samochodów – o ile nie były wysmarowane sosami, rzecz jasna. To było absurdalne, jednocześnie perwersyjne i komiczne.

Gdy człowiek zmęczył się już gapieniem na cały ten seks, w powszechnym chaosie można było ujrzeć niezłe widowisko. Ludzie, którzy byli – rzecz jasna – kompletnie zalani, wyrzucali różnorakie meble i sprzęty z balkonu mieszkania na trzecim piętrze. Pewnego razu ktoś pozbył się przez okno kanapy, co z jakiegoś względu zainspirowało grupę podekscytowanych chuliganów, by wykonać najgorszą wersję Say You Say Me Lionela Richiego, jaką kiedykolwiek słyszałem. Do dziś nie przestaję się zastanawiać, czy nie było to elementem jakiegoś dziwacznego performansu…

Zdjęcie: Paul Geddis

Jasne, było dużo zabawy, ale działo się tam też mnóstwo bardzo niepokojących, złych, ohydnych i niebezpiecznych rzeczy – napaści na tle seksualnym i akty przemocy, które całymi miesiącami gościły na pierwszych stronach gazet. Nie wspominając już o wypadkach śmiertelnych: w latach 90. wielu turystów wypadło z balkonów, ponosząc śmierć na miejscu, nie zapominajmy też o hordach młodych topielców dryfujących po morzu. Pamiętam zwłaszcza jeden słynny drewniany pomost – niemal co tydzień ktoś łamał tam kark, bo młodzi turyści mieli zwyczaj skakać na główkę do bardzo płytkiej wody.

Wciąż widzę siebie w tym małym miasteczku, z Kill 'Em All ryczącym ze słuchawek walkmana, gdy spędzałem całe dnie, próbując przemykać niezauważony przez chmary przysadzistych turystów o krótkich szyjach, odzianych w koszulki klubowe Aston Villa. Nigdy nie zapomnę wyblakłych tatuaży na ich ramionach ani niezwykłej umiejętności wyżłopywania browarów czy opróżniania całych butelek sosu HP podczas jednego posiedzenia. Dokładnie tych samych gości widziałem potem w środku dnia, jak dostawali szału i okładali pięściami budki telefoniczne Telefóniki. Ci opaleni kolesie, dwa czy trzy lata starsi ode mnie, rzygali i załatwiali się na rogu ulicy.

To działo się zaledwie przez trzy miesiące każdego roku, lecz fakt, że dorastałem w Magalufie i byłem zmuszony doświadczać całej tej wakacyjnej brutalności oraz wszystkich wybryków, nieźle mi się przysłużył. Nie tylko zawsze mam na podorędziu garść anegdot, ale stałem się też dużo bardziej świadomy problemów i sprzeczności współczesnego modelu turysty. Przypuszczam, że w pewnych okolicznościach i określonych miejscach różnice między rasą ludzką a królestwem zwierząt prawie zanikają.