Maratończycy: jak biegałem z dilerami po warszawskiej Pradze

FYI.

This story is over 5 years old.

narkotyki

Maratończycy: jak biegałem z dilerami po warszawskiej Pradze

„Maratończykami" nazwałem chłopców, głównie gimnazjalistów w wieku 15-16 lat, którzy biegali na Pradze z telefonami, pieniędzmi, czy dragami – żywe maile z załącznikiem w realnym świecie
A
tekst Anonim

Wszystkie zdjęcia wykonane przez bohatera artykułu

„Maratończykami" nazwałem chłopców, głównie gimnazjalistów w wieku 15-16 lat, którzy biegali na Pradze z telefonami, pieniędzmi, czy dragami. Ale też z informacjami – żywe maile z załącznikiem w realnym świecie. To byli chłopcy na posyłki, nie powiem, że bossów – bo nad nimi pewnie też stali inni ludzie – ale z pewnością dla szych, którzy traktowali te dzieciaki jak liście na wietrze; w jednej chwili są, za moment ich już nie ma.

Reklama

Dilowali głównie w szkołach – jeszcze dzisiaj sprawdzałem, że to na Pradze jest najwięcej przestępstw wśród nieletnich z narkotykami. Sprzedawanie, zażywanie, zachęcanie. Rzeczywiście, na początku jest trochę jak w tej bajce, gdzie ktoś rozdaje narkotyki za darmo – w tym wypadku była to gandzia – by dzieciakom się spodobało (a wiadomo, każdemu się spodoba); by następne działki już kupowali. To nawet śmiesznie brzmi, wiem. Teraz w Warszawie gram marihuany kosztuje minimum 50 zł, wtedy na Pradze tyle samo było warte 30 zł. Pamiętam też, że właśnie za tyle kupowałem dla siebie. Właściwie to tak się wszystko zaczęło, pięć lat temu…

Dostałem od kolegi numer do K.*, bo wiedziałem, że on ma zioło. SMS-ami, półsłówkami (bo nie chciał wtedy ze mną gadać) umówiliśmy się na telefon i przez kilka następnych miesięcy spotykaliśmy się tam na ulicy. Dostawałem info w stylu: jestem pod Biedronką, idź prosto, skręć w lewo. A ja szedłem prosto, skręcałem w lewo i tam go spotykałem – szybka wymiana, cześć, elo, elo.

Mam to do siebie, że potrafię wyłapywać charakterne postacie – pomimo, że K. wyglądał jak cały ten dresiarski światek, to jakoś mi odstawał. Wiem, że nie pochodził z Warszawy, chociaż zachowywał się jak warszawiak. Miał jeszcze jedną cechę, strasznie ciął w tę samą grę, co ja. No i od słowa do słowa, okazało, że łączą nas jakieś wspólne rzeczy.

W pewnym momencie przestało mu się chcieć wychodzić do mnie na ulicę, więc zacząłem przychodzić do niego na klatkę (więc wiedziałem już, gdzie mieszka). Potem – co jest już standardem, kiedy dobrze się znasz ze swoim dilerem – dostałem od niego kod do mieszkania. Pukałem, a on już czekał. Potem poznałem też jego dziewczynę, bardzo ładna i mądra – nie do końca potrafiłem zrozumieć, co ona robi z takim człowiekiem, który był typowym cwaniakiem (niejednokrotnie wykorzystywał mnie na kasę, ale zgadzałem się na to). Czułem jednak, że to wszystko jest fajne, że ktoś mnie wprowadził w swoje życie.

Reklama

Doszło do tego, że wpadałem do nich, wypalaliśmy jointa i zaczynałem tam z nimi siedzieć. Co mi bardzo pasowało, bo osobiście nie lubię po jointach jeździć komunikacją miejską. W pewnym momencie doszła amfetamina, co na początku wydało mi się czymś super – całą noc grasz w grę, palisz jointa za jointem i w ogóle cię to nie klepie. Gorzej, gdy brało się amfę drugi raz, a potem i trzeci raz w tygodniu – i nagle okazywało się, że tak minęło ci siedem dni.

W tamtym okresie studiowałem dziennikarstwo na UW. Przyznaję, że miałem trochę wyjebane na te studia, chciałem po prostu już skończyć. Wtedy zorientowałem się, że siedząc z K. i jego dziewczyną, tak naprawdę siedzę nad bardzo ciężkim i głębokim tematem, który zmienię w super reportaż na zaliczenie. To nie mogło się udać, coraz więcej czasu spędzałem ze znajomymi niż na uczelni, przestałem przychodzić na zajęcia

Starałem się go podpytywać, jak to wszystko wygląda, czym się zajmuje – wyobrażałem sobie, że odbiera dragi gdzieś pod Warszawą, co było nieprawdą. To wszystko było już Pradze, wszystko było na osiedlu. W pewnym momencie K. zaczął mnie zabierać do swoich ziomków. Oczywiście przedstawiał mnie jako swojego kolegę. Byłem kryty. Gdyby wiedzieli, że tworzę reportaż, na pewno by mnie przeszukali i zabrali aparat. Tym bardziej, że były tam osoby, które miały super paranoje – co chwila zmieniali telefony itp.

Wśród nich poznałem G.* i jego brata, którzy razem prowadzili… działalność. O bracie słyszałem tylko tyle, że gdy go policja zatrzymała w aucie, to połknął zapakowane siedem gramów amfetaminy, które miał ze sobą; a gdy innym razem przyszli po niego do domu, bo się nie stawił w areszcie, to wyskoczył przez okno w samych gatkach i klapkach i uciekł.

Reklama

Wiem, że jeden z nich, chyba G., zajmował się też autami. Kradli je, jakieś Passaty czy Golfy z osiedla i kradli też części samochodów. Nie znam się na tym, ale byłem u niego dwa razy w mieszkaniu i leżało tam mnóstwo części samochodów. Była też broń, ostra amunicja, masa zioła i sporo amfetaminy.

G. był 24-latkiem i mieszkał ze swoją matką i dziewczyną, z którą był uzależniony od heroiny. Mieli też dziecko. To przez niego poznałem maratończyków. Brat G. nie miał swoich chłopców – on działał przez dostawców pizzy, którzy dowozili temat razem z gastro. Sam dwa razy korzystałem z tego – dzwoniło się na pizzerie, zamawiało placek, trzeba było się tylko upewnić, kto go dostarcza.

Słyszałem historię, że raz na osiedlu był nalot policji – podczas imprezy wysiadły korki, wysłali jednego z chłopaków na klatkę, by sprawdził, co się dzieje i wtedy do mieszkania wjechał oddział specjalny. Wszystko przeszukali, ale nic nie mogli znaleźć. A towar można było schować wszędzie – w rurach, dziurach, nawet w szambie – zawinięty w worki na śmieci. Wszystko zawsze było w workach na śmieci. Zwykle to było minimum 50 gramów palenia. Nikt nie chował małych działek. Podobno trzymali to też w oponach samochodu – a samochód stał zaparkowany pod komisariatem, żeby nikt tego auta nie opierdolił.

Maratończycy to byli bardzo prości chłopcy. Od takiego G. zarabiali po 300 zł tygodniowo, a za handlowanie braunem pięć stów. Byli nieletni, więc mogli liczyć na ulgowe traktowanie – a gdyby nawet zostali złapani, nie było opcji, by donosili, bo to by się na nich super zemściło.

Reklama

Była oczywiście i druga strona tego medalu – chłopcy dostawali treaty za dobrą robotę. Pamiętam, jak w nagrodę dostali kiedyś piątkę amfetaminy. Siedzieliśmy u jednego z chłopaków i wciągaliśmy kreski. Jeden z nich później tańczył w pokoju breakdance'a, a mi pozwolili wtedy wyciągnąć aparat. Oni to kochali, kochali swoich patronów od których dostawali treaty: spoko telefony, rowery, jakieś konsole PSP (pewnie kradzione). Maratończyków szanowano. A ja bałem się ich bardziej niż policji.

Pamiętam dobrze pewną sytuację, jaka miała miejsce w Sylwestra w mieszkaniu K. Tamtego wieczoru pokłóciłem się ze swoją dziewczyną, więc nie spędzaliśmy go razem. Nie za bardzo miałem pomysł, co ze sobą zrobić – doszedłem do wniosku, że nie ma nic lepszego, niż się naćpać, najeść się pizzy i grać przez całą noc w grę. Do K. przyszli goście, jacyś koledzy z pracy i towarzystwo z osiedla. Był też koleś stamtąd, z którego chłopaki mieli straszną bekę – myślę, że on był lekko upośledzony. My wszyscy robiliśmy bardzo dużo amfy tamtej nocy, no i ten gość też strasznie chciał się naćpać. K. posypał mu Kreta, czy jakiś inny środek do przeczyszczania rur. Chłopakowi wypaliło drogi oddechowe, a reszta typów – totalnie zćpanych i najebanych – uznała to za super żart. Zauważyłem wtedy u K., na jego twarzy, że on był totalnie świadomy tego, co zrobił – że krzywdzi tego chłopaka. Wtedy zobaczyłem, że jest zły. To zły człowiek.

Reklama

Z jednym z ziomków z imprezy znieśliśmy tego chłopaka po schodach na dół, zostawiliśmy go na klatce dla pogotowia i wróciliśmy na imprezę. Nie widziałem go już nigdy później, nie wiem, co się z nim stało. Szkoda mi było tego gościa. Nic tego wieczoru już nie wciągałem, na wszelki wypadek.


Tu znajdziesz prawdziwe historie. Polub nasz nowy fanpage VICE Polska


Kilka razy wcześniej zrobiłem K. zdjęcie, jak siedział w mieszkaniu z dziewczyną, bez tematu dragów, tylko w stylistyce „o, jaka ładna para". U G. się bałem - a wiem, że to byłoby coś mocnego: kilku typa siedzi przy stole, grają w karty, wszędzie leżą telefony, forsa i pistolet. Najbardziej jednak z tego całego towarzystwa przestraszył mnie B.* Miał przerażające oczy.

B. miał jakieś 25-26 lat. Podobno był poszukiwany listem gończym, bo kogoś pobił i ten ktoś zmarł. Co ciekawe, w ogóle się z tym nie szczypał, że jest poszukiwany – normalnie chodził po ulicach, poruszał się po mieście. On mnie przerażał, bo był silny, już wcześniej siedział w więzieniu. Ciągle chodził nawciągany więc miał małe źrenice, a do tego bardzo jasne oczy. Bałem się nawiązywać kontakt wzrokowy. To od niego słyszałem o akcjach typu „telefony pokitrane w drzewach, ludzie, od których trzeba wziąć MDMA z lotniska".

W pewnym momencie zorientowałem się, że zaopatrują dzieciaki w brauna. Pamiętam, że sztukę zielska sprzedawali po 30 zł, za ćwiartkę brauna chyba 70 zł. Potrafiłem rozpoznać, które dzieciaki próbowały brauna, to widać po oczach.

Reklama

Raz sfotografowałem martwego chłopaka. Wiem, że biegał dla rodziny G. i pewnego dnia wpadł pod auto. Dowiedziałem się o tym od K., powiedział „patrz, rozjebali go". Poszliśmy to zobaczyć, zanim jeszcze przyjechało pogotowie i policja. Leżał na ulicy, ktoś go przykrył kocem. Wyciągnąłem aparat i zrobiłem zdjęcie. Myślałem, że to super zobrazuje to wszystko.

Poczułem jednak, że ja już nie zbieram materiału do zaliczenia na UW w momencie, kiedy zaczęliśmy wychodzić z mieszkania K. i szliśmy gdzieś w miasto. W końcu zawaliłem studia, było ze mną coraz gorzej – traciłem kontakt z rzeczywistością, schudłem strasznie, bo polubiłem się z amfetaminą. To też fatalnie przełożyło się na mój związek.

Dzień, kiedy zrozumiałem, że to musi się skończyć, był wtedy, gdy dostałem zaproszenie na Facebooku od K. Zrozumiałem, że jeśli się zgodzę, zaraz pojawi się cała reszta, a tylko K. znał moje prawdziwe imię, wiedział, kim jestem. Przestraszyłem się, że reszta będzie chciała mnie wykorzystać – że wezmą pod bankomat, wsadzą kosę i powiedzą „opróżniaj konto". Bo mają cię w dupie.

Kiedy B. powiedział mi, że musimy jechać do lasu po telefon, a potem coś odbierzemy, pojedziemy na dziwki i będzie impreza – wtedy się wystraszyłem i uciekłem. To był przedostatni raz, kiedy go widziałem. Później spotkałem go jeszcze w przejściu podziemnym i gdyby nie fakt, że byłem razem z kolegą – to nie wiem, jakby to się dla mnie skończyło. Był zły, że tak wyparowałem. Bałem się, że coś może mi się stać – że mnie znają, więc mnie znajdą.

Reklama

Rzuciłem dragi, wyjechałem do rodziców, by się odciąć – przez następne dwa miesiące wciąż czułem skutki narkotyków. Chodziłem na terapię, żeby zrozumieć, co mnie do tego ciągnęło. Czułem żal, że dałem się tak zmanipulować. Od tamtej pory tylko kilka razy zdarzyło mi się okazjonalnie spróbować twardszych narkotyków. Czasem palę zioło, ale nie robię tego w sposób fanatyczny, tak jak to robiłem wtedy.

Patrząc teraz na maratończyków myślę, że to ludzie, którzy nie mają nic do stracenia – żyją z dnia na dzień. Niekoniecznie muszą pochodzić z patologicznych rodzin, bo równie dobrze mogą mieć wszystko, ale są zapomniani. Jednego dnia są, a drugiego już ich nie ma, i nikt po nich nie płacze. Ich miejsce w szeregu zajmuje kolejna osoba – musi to zrobić, bo jest taka potrzeba.

Od tamtego czasu minęło pięć lat. Myślę, że wiele rzeczy zmieniło się na lepsze – jest większa wiedza o narkotykach, lepszy dostęp do internetu. Myślę też, że niektóre dzieciaki się zmieniły – wolą mieć nowego iPhone'a niż palenie na weekend. Ale wiem, że pomimo pozytywów, ludzie cały czas tacy są: prości, zuchwali, sprzedadzą ci cokolwiek, bylebyś do nich wracał. A dopną swego za wszelką cenę, wykorzystają dzieci, wykorzystają luki w prawie. Wiesz, get rich or die trying.

*Wszystkie inicjały imion zmienione na życzenie rozmówcy. Ze względów bezpieczeństwa dane bohatera pozostają anonimowe.

Wysłuchał i spisał Paweł Mączewski