FYI.

This story is over 5 years old.

Film

The Rock jest jak Beyoncé dla facetów

Co sądzicie – jak mocno The Rock mógłby mnie uderzyć? Oczywiście odpowiedź brzmi: tak mocno, że bym umarł

Ilustracja: Dan Evans

Co sądzicie – jak mocno The Rock mógłby mnie uderzyć? Oczywiście odpowiedź brzmi: tak mocno, że bym umarł. Czuję, że The Rock mógłby uderzyć mnie w dowolną część ciała, a ja umarłbym na miejscu. Czy umarłbym, gdyby uderzył mnie w głowę? Tak. Czy umarłbym gdyby uderzył mnie w mniej ważne miejsce, jak udo, a może żebro? Tak. Fala uderzeniowa jego ciosu przeszłaby przez moje ciało i rozsadziła moje serce. Agonia brzęczałaby w moim ciele, jak dźwięk gitary elektrycznej, aż w końcu wybuchłby mi mózg i wtedy wszystko by ucichło. Czasem sobie myślę, że The Rock mógłby uderzyć tak mocno, że nawet nie musiałby mnie dotknąć, żeby zabić. Gdyby uderzył w powietrze przed moją twarzą, tlen nagle wypełniłby się mocą zbyt potężną dla moich słabych płuc. I też by eksplodowały. Ale moją ulubioną fantazją z The Rockiem jest wyobrażanie sobie, jak uderza mnie raz, tuż nad sercem. Jedno mocne bum, moja klatka piersiowa robi się fioletowa i umieram od razu. Moje serce rozpada się na cztery ładne kawałki, jak świeży kokos spadający z palmy. The Rock pochyla się nad moim marnym, martwym ciałem i szepcze: „To bez znaczenia" albo coś w tym stylu. Patrzy na moje szkliste oczy i na moją zimną twarz, na mój piękny uśmiech…

Reklama

Umrę szczęśliwy, tylko jeśli The Rock zabije mnie jednym ciosem.


Dziewczyny mają Beyoncé. Kochają ją, modlą się do niej przy ołtarzykach. W porządku. Tak, wiem, Beyoncé jest dla każdego. Każdego inspirują jej koszulki ze sloganami i jej luksusowe życie na Instagramie. Jay Z jest jej mężem i bardzo fajnie. Beyoncé, anioł z niebios, poślubiła mężczyznę, który wydaje się szczeniaczkiem uwięzionym w ludzkim ciele, który nie wie, co się dzieje, bo nagle się ocknął, trzymając cygaro. Nawet widziałem Beyoncé na żywo (z daleka) i mogę wam powiedzieć, że jest zbyt doskonała, by mój mózg mógł to pojąć. Patrzenie na nią jest jak obserwowanie jakiejś królowej elfów, która kąpie się w fontannie z włosami oświetlonymi tęczą. Nieziemska, więcej niż piękna, sześć albo siedem razy bardziej zapierająca dech w piersiach niż jakikolwiek człowiek, którego widzieliście. Zbyt wiele tego dobrego. Myślę, że wszyscy możemy się zgodzić, że Beyoncé czasem jest zbyt dobra.

Ale mi, kolesiowi, ciężko jest w pełni docenić Beyoncé, bo nie mam w krwi tego pragnienia, tego „chcę być jak ona", bo Beyoncé nosi różne trykoty z głębokimi wycięciami i świetnie tańczy, a to do mnie nie pasuje. Widziałem, jak dziewczyny czerpią moc z wyjątkowo zadziornego gifa z Beyoncé, zupełnie jak ładujący się iPhone. Ale nie znam takiego bóstwa dla facetów. Gdzie jest moja Beyoncé? Gdzie jest Boyoncé, Beyoncé dla chłopaków?

To bez znaczenia.

Reklama

(Ale podpowiem wam, że kimś takim jest The Rock).

Zdjęcie: David Shankbone.

Oto moja teoria: nie istnieje mężczyzna, który nie szanuje The Rocka. Zwykłe uwielbienie zmienia się w wielką miłość. Każdy kocha The Rocka. Głównym powodem jest jego siła. Mówię serio. Jak widać, The Rock jest bardzo silny. Taki silny. Spytałem o to moich znajomych. Nie było sensu pytać: „Czy kochasz The Rocka?", bo przecież każdy go kocha. Od razu zapytałem, za co go kochają. I wszyscy odpowiedzieli tymi samymi słowami: bo jest silny.

Spójrzcie na to zdjęcie. Wygląda zupełnie tak, jakby ktoś stwierdził, że ten czołg jest dość mizerny, więc przykręcił mu jeszcze dwie ręce. Ale nie jakieś tak zwykłe ludzkie ręce, jak te cienkie rurki, które zwisają po bokach twojego ciała, te badyle do pisania na klawiaturze. Nie. Pamiętam, że gdy byłem mały, zajrzałem do magazynu Match! i zobaczyłem zdjęcie biegnącego Johna Barnesa. Byłem zdumiony rozmiarem jego ud. Jedno jego udo było jak ściśnięte cztery albo i pięć zwykłych ud. Zwarte, wielkie i potężne, podobnie jak na tym zdjęciu. Ramię The Rocka jest jak dwa uda Johna Barnesa.

Patrząc na The Rocka, w zasadzie patrzy się na człowieka, który jest zły, że fizyczne ograniczenia ludzkiego ciała nie pozwalają mu na bycie jeszcze większym. Pomyślcie przez chwilę o przestrzeni: tysiące lat ewolucji, miliony dolarów wydane na rozwój techniczny i odkrycia. Możemy wysłać sondę na Marsa, wyekspediować teleskopy latające gdzieś daleko w otchłani kosmosu, możemy zaglądać głęboko w galaktyki, do których nie jesteśmy w stanie dolecieć w ciągu naszego życia. Czy myślicie, że cokolwiek z tego obchodzi The Rocka? To bez znaczenia. Jedyna rzecz, jaka się dla niego liczy, to mięśnie. Zakwasy. Możliwość odkrycia nowego mięśnia, nad którym musi popracować. Jeżeli uważacie, że The Rock nie zamówił na Amazonie przynajmniej jednego podręcznika do medycyny i nie przejrzał go, by znaleźć dowód na ten ukryty, niewyćwiczony mięsień, to jesteście idiotami. On to robi przynajmniej raz w tygodniu. Myślicie, że The Rock mógłby podnieść beczkę, używając tylko swojej pały? Na pewno.

Reklama

Spójrzcie na niego (znowu). Oto The Rock, który jest tak silny, że nawet okulary nie mogą usiedzieć na jego nosie. A na tym zdjęciu nie jest nawet tak wielki jak obecnie:

A oto The Rock i jego typowa mina do selfie. Przystojny kciuk, który nauczył się krzyczeć. I spójrzcie na te zęby: tysiące, miliony zębów, idealnych białych zębów, jak okiem sięgnąć. Nawet jego zęby są silne.

A oto zdjęcie z filmu San Andreas, na którym The Rock okazuje strach. Jakim cudem nigdy nie dostał Oscara? Pomyślcie tylko, The Rock, który wygląda jakby mógł rozerwać oponę od tira gołymi rękami, udaje, że się boi. Ten facet przecież nigdy w życiu się nie bał. Eddie Redmayne dostał Oscara za granie chorego Stephena Hawkinga. A gdy The Rock również używa swojego talentu i gra kogoś, kim ewidentnie nie jest (czyli człowieka, który się boi), dostaje tylko nagrodę od MTV. Na tym świecie nie ma sprawiedliwości.

The Rock przeszedł niezwykłą ewolucję od wrestlera do gwiazdy filmowej. Dokonał tego dzięki jedzeniu ogromnych ilości dorsza i pakowaniu na siłowni, by jakimś cudem stać się jeszcze większym. Jego mantra to „skup się!". Przeważnie ciężko jest pogodzić fakty i zaakceptować, że ten koleś wielkości samochodu to ten sam The Rock, który był wrestlerem.

Dla ułatwienia, wprowadzimy tu pewne zróżnicowanie. The Rock jest w zasadzie po prostu The Rockiem, niezwykłym i pyskatym wrestlerem unoszącym brew. A Dwayne „The Rock" Johnson to jego obecna forma, którą osiągnął, niezwykle wielki i silny aktor. Miejsce, w którym te dwa byty się z sobą zetknęły, jest rozmyte. Gdy dziś mówicie „The Rock", macie na myśli Dwayne'a „The Rocka" Johnsona. Ale jednak wciąż mówicie „The Rock". Rozumiecie? Yyy… może zilustruje to ten diagram:

Reklama

(Bardzo rzetelny i naukowy diagram autorstwa Dana Evansa)

Po prawej: The Rock jest jak Squirtle, który ewoluował w Blastoise'a. Nie zatrzymał się po drodze, by zmienić się w Wartortle'a. The Rock nie był nim nawet przez sekundę. Od razu skoczył do bycia Blastoise'em. I teraz ma jego ciało, nad którym góruje przystojna twarz. The Rock zrobił swoje. A teraz wszyscy jesteśmy w fazie wyparcia i wciąż nazywamy go „The Rock", bo tak bardzo kochaliśmy tego zapaśnika. Tylko że on już nim nie jest – jest ogromnym aktorem o imieniu Dwayne.

Wszystko dlatego, że wrestler The Rock był kulturowym fenomenem: wymuskany, pyskaty mięśniak, maszyna sypiąca powiedzonkami, która wiedziała, jak ładnie sprzedać swoje ogłuszające ciosy i dźwignie. The Rock był najbardziej wiarygodnym wrestlerem wśród gwiazd WWF [World Wrestling Federation, światowy związek wrestlingu, obecnie WWE – red.]. Gdy był u szczytu kariery w WWF, liczyli się tylko on, Stone Cold Steve Austin i The Undertaker oraz ich wielkie naoliwione klaty. Wszyscy grali w WWF Smackdown na PlayStation (1!), a The Rock był głównym tematem każdej historii związanej z tą kuźnią mięśni. Pełen charyzmy. Ta niesamowita brew i przyczepiony do niej wielki koleś, ikona. I właśnie w tych czasach The Rock raczył wykrzyczeć parę rzeczy w piosence Wyclefa Jeana. Poinformował nas, że nazywa się The Rock i że to, ile kasy macie w kieszeni, nie ma znaczenia itd. To jest nieważne. Serio, patrzcie:

Reklama

It Doesn't Matter – Wyclef Jean feat. The Rock, czyli właśnie: „To bez znaczenia". To symbol roku 2000. The Rock nokautuje jakiegoś typa, żeby Wyclef Jean mógł się przespać z jego laską. Jest tu pewne ujęcie, nagrane w zwolnionym tempie, w którym The Rock zdejmuje swoje okulary przeciwsłoneczne, tak żebyście zobaczyli, jak unosi swoją słynną brew (tzw. People's eyebrow), a potem po prostu bardzo teatralnie zabija tamtego kolesia. Wyclef ma na sobie futro i futrzaną czapkę. To niedorzeczne. Ale jednocześnie to chyba najlepsza rzecz, która powstała w 2000 roku.

Dla mnie to właśnie jest moment, w którym The Rock stał się kimś większym, przebił się przez czwartą ścianę. It Doesn't Matter to jego Crazy in Love. Bo wtedy właśnie wyrwał się z ram wrestlingu. Być może w jakiejś alternatywnej czasoprzestrzeni The Rock został w WWE, gdzie ciągle rzucano go na twarz, aż jego zrobiła się różowa i żylasta, jak brzydkie surowe mięso. Ten The Rock przechadzałby się lekko oszołomiony, zawsze w okularach przeciwsłonecznych. Zawsze zwracałby się do złej kamery i ciągle mówił „stary". A zamiast tego stał się kulturowym fenomenem.

W wrestlingu są dwie role: face (czyli ten dobry) i heel (czyli ten zły). Ale jest też wiele zwrotów akcji, podczas których można nagle zmienić się z dobrego w złego – albo na odwrót. Wtedy dzika widownia wpada w amok, wymachuje tekturowymi transparentami, rozdziera swoje sportowe koszulki i cherlawo rzuca je w stronę ringu, na torsach widzów widać różowe plamki łuszczycy. Po kilku takich zmianach The Rock w końcu dokonał takiej zmiany w prawdziwym życiu. Zmienił się z tego dobrego, silnego kolesia (który przez jakieś osiem lat nie zapinał koszul; 1997–2005) w niewyobrażalnie wielkiego kolosa, który występuje w kasowych filmach, których nie można przegapić (2005 – obecnie). Kiedy to się stało? Kiedy Squirtle zmienił się w Blastoise'a? Nawet nie zauważyliśmy, jak tego dokonał.

Reklama

Dwayne „The Rock" Johnson wyskoczył z „The Rocka" jak wielki wąż zrzucający skórę i jest teraz oddzielnym bytem, jakby motylem. A zrobił to cichaczem. W 2002 roku, gdy jako wrestler miał zagrać w filmie Król Skorpion, wszyscy mówili:
– I co, walnie z łokcia starą mumię? Ha, ha, ha. Na pewno.

Ale teraz, gdy widzimy go w helikopterze w San Andreas, myślimy: „No, przecież dzięki potędze swojej osobowości i wielkim mięśniom może mógłby jakoś powstrzymać kataklizm, naprawić skutki trzęsienia ziemi". Przepraszam, że w niego kiedykolwiek wątpiłem.

Ostatnia rzecz, w którą się zaangażował, czyli serial Gracze, jest najchętniej oglądaną komedią na HBO od sześciu lat. The Rock dostaje za to dużo pochwał. Magazyn „Forbes" podaje, że w zeszłym roku zarobił 31,5 mln dol. i jest na 11. miejscu w rankingu najlepiej zarabiających aktorów na świecie. Jak rozumiem, 31,5 mln dol. to faktycznie dość duże uznanie. Ale nadal nie jestem pewien, czy ludzie wystarczająco go doceniają. Same scenariusze jego filmów wydają się nielogiczne. Ale gdy tylko on pojawia się na ekranie, wszystko nagle nabiera sensu. Dzięki niemu San Andreas nie jest kolejnym nudnym filmem katastroficznym, tylko bardzo znośnym filmem. Ludzie nawet nie wiedzieli, że chcą obejrzeć trzy kolejne filmy z serii Szybcy i wściekli, dopóki nie zobaczyli klipu, w którym The Rock pręży bicka i rozbija gips na swojej ręce, mówiąc: „Tatuś musi iść do pracy". Wtedy wszyscy pomyśleli: „TAK! NAKRĘĆCIE JESZCZE STO CZĘŚCI, DAWAĆ JE TU!". Gracze tak naprawdę nie różnią się wiele od serialu Ekipa – przemysł filmowy podmieniono na football amerykański. Ale jeżeli śledzicie Johnsona na Instagramie, to wiecie, że on wręcz uwielbia każdy projekt, w który się angażuje. No tylko na niego spójrzcie, zobaczcie, jak ogłasza, że jest nowym „rzecznikiem działu obsługi klienta" Forda. Widzieliście kiedyś, żeby ktoś się tak cieszył, że będzie coś nam reklamować? Kim w ogóle jest „rzecznik działu obsługi klienta"? To bez znaczenia. Kurwa, The Rock kocha nim być i kocha fordy, i kocha też ciebie.

Oto czym on naprawdę jest:jedną wielką, silną, pozytywną wibracją, która stała się ciałem i weszła w półemerytowanego wrestlera. W tym roku zrobiło się o nim głośno z trzech powodów. Wziął udział w programie, w którym śpiewa się piosenki z playbacku. Był kapłanem na ślubie swojego fana, a wideo z ceremonii stało się hitem internetu. I uratował swojego tonącego szczeniaczka. Ale o The Rocku powinniśmy słyszeć codziennie. „Wielki facet wciąż żyje, jest super", „Gigant dalej jest niesamowity", „Według praw fizyki to niemożliwe, aby ten typ otworzył puszkę albo zgiął ramiona tak, aby założyć koszulkę. Ale patrzcie tylko, oto i on w koszulce". Każda sekunda, w której możemy się nim napawać, powinna być świętowana.

Spójrzcie na to zdjęcie z nerką (czy, jak wolicie, kołczanem prawilności). Na jego filmiki z treningów. Na spotkania z młodymi fanami. Zastanówcie się, gdzie, do cholery, kupuje ubrania, które na niego pasują. Zobaczcie jego legendarne dni odstępstwa od diety. Skupcie się. The Rock mógłby gołymi rękami zabić mnie, ciebie, kogokolwiek na świecie. Wygląda świetnie z ogoloną głową (tylko on i Bruce Willis to potrafią). Skupcie się. Powstał w laboratorium, by zginać ramiona i głęboko oddychać. Jego uśmiech jest promieniem słońca.

Czekajcie, czy ja serio kocham The Rocka? Skup się. Kurczę, chyba serio go kocham i to bardzo. Skup się. Jakim cudem on tak po prostu wstał któregoś dnia i stwierdził, że powinien być jeszcze większy, chociaż i tak był już olbrzymi? Osiągnął to i zarobił jakieś 3 mld dol., grając w 16 filmach. Skup się. Wyobraźcie sobie, że nim jesteście. I że myślicie: „Wiesz, co by było super? Gdybym zrobił się jeszcze dwa razy większy". The Rock wystąpił też w programie Wake Up Call (Zimny prysznic), który jest jak Pimp My Ride dla ludzi z ciężkim życiem. The Rock przychodził i kazał im więcej ćwiczyć i być lepszymi ludźmi, a oni od razu to robili. Skup się. Skup się. Skup się. The Rock jest najlepszy. Jest najlepszym kolesiem na świecie. Powinniśmy być wdzięczni, że w ogóle żyjemy na tej samej planecie co on. Chcę, żeby mnie zatłukł tymi swoimi wielkimi, silnymi łapami.

@joelgolby / @Dan_Draws