FYI.

This story is over 5 years old.

Film

„Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi” to (niestety) film niepotrzebny

Jest tu bardzo dużo ładnych obrazków, ale... (BEZ SPOILERÓW)

Tekst nie zdradza konkretnych szczegółów fabuły

Nowa część Gwiezdnych wojen to prawdziwa uczta pięknych obrazów, a niektóre sekwencje potrafią wgnieść w fotel, zwłaszcza jeśli usiądzie się blisko kinowego ekranu. Ja usiadłem i zostałem wgnieciony. Przez dwie godziny i 30 minut seansu miałem wrażenie, że bohaterowie sagi zabrali mnie już dosłownie w każdy zakątek kosmosu. Mogłem z bliska przyjrzeć się szczegółowo wykreowanym światom, bogatym w galaktyczną faunę i florę. Szkoda, że mimo takiego przepychu i bardzo dobrych recenzji (w chwili pisania tekstu superprodukcja Disneya cieszy się 98 procentami na Rotten Tomatoes), Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi sprawiają wrażenie filmu niepotrzebnego. Zanim jednak postanowicie mnie zlinczować za te słowa, postaram się przedstawić jego główne mankamenty.

Reklama

Po pierwsze: film potrafi zmęczyć, jako że w dużej części składa się ze „scen finałowych” i cliffhangerów. Reżyser i scenarzysta Rian Johnson w tym samym czasie prowadzi nas przez kilka wątków jednocześnie, z czego każdy byłby doskonałym budulcem dla oddzielnej historii. Jak to celnie podsumował w swojej wideo-recenzji Ichabod (z którym wspólnie przy piwie trawiliśmy ledwo co zakończony seans): „porównałbym to do wpieprzania naraz całej bombonierki. Część czekoladek będzie wam smakować niesamowicie, część niekoniecznie, ale problem polega na tym, że jedząc to wszystko naraz – prędzej, czy później was zemdli”.

Co jednak ważniejsze: wraz z pojawiającymi się napisami końcowymi, ciężko nie odnieść wrażenia, że chociaż właśnie przemierzyliśmy cały wszechświat, właściwie nic to nie zmienia, jesteśmy wciąż w tym samym miejscu, co na początku – tylko teraz już bez niektórych postaci (nie, nie zdradzę, kto umiera).

Ostatni Jedi to niesamowicie „bezpieczny” film, o czym świadczy chociażby świetnie poprowadzony wątek Kylo Rena (Adam Driver), Rey (Daisy Ridley) i Luke'a Skywalkera (Mark Hamill), co ma szansę wprowadzić zupełnie nową jakość, jednak potencjał zostaje zaprzepaszczony. Przypomina to dokładnie wykalkulowane widowisko, gdzie poprzez precyzyjnie „zaprojektowane” sceny, odwołania, czy easter eggi ma wywołać bardzo określone reakcje w poszczególnych grupach odbiorców: tych nowych, starych i wśród ultrasów.

Reklama

Oczywiście film ma ogrom zalet – to wciąż o niebo lepsze widowisko, niż nowa trylogia, którą George Lucas załamał niejednego fana kosmicznej sagi w latach 1999-2005. Muzyka Johna Williamsa jest już integralną częścią tego świata, więc jak zawsze pięknie dopełnia obraz. Bardzo cieszy też dalsze poprowadzenie feministycznego akcentu: na pierwszym planie wyraźnie widać silne kobiety. Ostatecznie jednak wszystko sprowadza się do tego, że światło i mrok dalej będą ze sobą walczyć na zasadach, które już dobrze znamy, gdyż to część porządku tego kosmicznego świata. Jak to kiedyś powiedział inżynier Mamoń w Rejsie: „Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę".

Śledź autora na jego profilu na Facebooku

Czytaj także: