FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Peru otworzyło ponownie swoje Biuro ds. UFO

Bogowie zawsze schodzili z nieba do ludzi

Zdjęcia zrobione przez autora tekstu. 

Co to jest, do kurwy nędzy? – krzyczę, wskazując światło nade mną. Nocne niebo jest niesamowicie czyste, co stanowi jeden z powodów dla których ganiający za kosmitami entuzjaści patrzenia w gwiazdy przyjeżdżają tutaj, w góry Marcahuasi w Peru. Udało mi się postawić namiot i rozpalić ognisko, teraz ogrzewam ręce nad płomieniami, a resztę ciała za pomocą butelki rumu, kiedy to zauważam.

Reklama

Z początku wygląda jak samolot, migający blado na niebiesko, szybujący w stronę Pasu Oriona. Potem dochodzi do mnie, że on wcale nie szybuje, a porusza się zygzakiem którego, o ile mi wiadomo, 500-tonowy latający kawał metalu nie jest w stanie wykonać. Leci prosto przez pierwsze pół sekundy, następnie kreśli chybotliwe W, by wrócić do punktu wyjścia i zacząć od nowa.

Przecieram oczy i przez chwilę wgapiam się w ogień. To musi być jakiś rodzaj iluzji optycznej – myślę – albo walnąłem sobie trochę za dużo rumu. Ale moja przyjaciółka też to widzi, a gdy unoszę głowę żeby spojrzeć jeszcze raz… kurwa, nadal tam jest.

W ogólnym rozrachunku, powinno się to liczyć jako zwycięstwo. Jedziesz do Peru polować na UFO i naprawdę widzisz UFO. Niemniej teraz patrzy mi ono prosto w twarz na najupiorniejszej górze na Ziemi, jestem sam nie licząc przyjaciółki – która desperacko próbuje dostać się do namiotu i uspokoić nerwy tabletkami nasennymi – i nie mam pewności, czy się do tego nadaję. Może lepiej byłoby pisać kolejny przewodnik dla smakoszy do gazetki pokładowej Delta Airlines…

Kilka dni wcześniej, w kawiarni w Limie, popijam sobie kawę z Marco Barrazą, którego spokojnie można winić za tę całą sytuację. Pytam go dlaczego peruwiańskie Siły Powietrzne w zeszłym październiku otworzyły ponownie swoje biuro ds. UFO, nie do końca uświadamiając sobie na jakie okropnie rubieże skieruje mnie to niewinne pytanie.

Reklama

Piszący dla Peru.com i hiszpańskojęzycznej wersji Discovery Channel Marco jest badaczem UFO cieszącym się międzynarodowym uznaniem, a jego strona internetowa, którą odwiedza dziennie 25000 gości, jest najchętniej czytaną witryną dotyczącą spraw pozaziemskich w języku hiszpańskim. Marco lobbował za otwarciem biura przez lata – a ostatnio było ono aktywne między 2001 a 2003 rokiem.

Chociaż nazwa Departament Śledczy ds. Nietypowych Zjawisk Powietrznych może brzmieć pociągająco, DIFAA nie jest ściśle tajną klitką pełną rzeczy. Zamiast tego, jak twierdzi Marco, odpowiada ono na „realne zapotrzebowanie”. „Niektóre z niezidentyfikowanych obiektów latających, czy to meteoryty, spadające kosmiczne śmieci czy balony meteorologiczne, mogą być naprawdę niebezpieczne” – wyjaśnia. „Są też zderzenia w powietrzu. I wiele nielegalnych lotów, głównie przemytnicy narkotyków podrywający swoje drony. To także problem bezpieczeństwa narodowego”.

Marco nie odnosi się do zagrożenia inwazją kosmitów, ale do problemów z sąsiednimi krajami, takimi jak Chile. Niezidentyfikowane obiekty na niebie mogą z dużym prawdopodobieństwem należeć do obcego wojska, mówi, dlatego DIFAA jest nadzorowane przez pułkownika narodowych Sił Powietrznych. Spotyka się on z radą cywilnych doradców co najmniej raz w tygodniu, by omówić wiarygodne doniesienia o zaobserwowaniu takiego obiektu.

„Istnieją bardzo ciekawe przypadki”, dodaje Marco. Niestety są one utajniane, ale jeden niezwykły incydent sprzed ponad dekady został ujawniony przez byłego szefa DIFAA, będącego już na emeryturze dowódcę Sił Powietrznych – Julio Chamorro, w jednym z rzadko udzielanych wywiadów; urzędujący wtedy prezydent Fujimori wybrał się na ryby na Amazonkę z pełną obstawą ochrony, kiedy to świetlista kula wynurzyła się z wody i unosiła się nad łódkami, aż w końcu wystrzeliła w kosmos. To właśnie, wraz z częstymi przypadkami obserwacji nad bazą wojskową La Joya w południowym regionie Arequipa, podobno doprowadziło do ponownego otwarcia biura.

Reklama

Kocham fantastykę naukową odkąd William Shatner pierwszy raz wystrzelił z fazera, ale dla mnie zawsze była dokładnie tym: fantazją. Niemniej Marco zapewnia, że doniesienia o obserwacjach ponad tak zwanymi „świętymi” miejscami są konsekwentne. Jedno z nich przyciąga pozaziemskie teorie od dekad, więc udaj się tam, na południe, do Rysunków z Nazca, zbioru starożytnych geoglifów – ogromnych wzorów wyrytych w skale lub innych naturalnych materiałach – które różnią się poziomem skomplikowania, od prostych linii do motywów ryb, małp, pająków i jaszczurek.

Mały, sześcioosobowy samolot pochyla się o 60 stopni, by zapewnić nam lepszy widok pierwszego geoglifu, wyglądającego na nieco zaniepokojonego wieloryba. Walcząc z przejmującymi mdłościami, zbieram się na tyle, żeby zobaczyć dziwacznego „astronautę” leżącego na wzgórzu; jak pierwszy rysunek pięciolatka na Etch A Sketch, tyle że powiększony miliard razy. Gigantyczny, idealnie symetryczny koliber nie jest już tak dziecinny, ze swoją rozpiętością skrzydeł sięgającą trochę ponad 91 metrów.

Odkąd odkryto te linie w latach 30-tych XX-wieku, pojawiły się oczywiste pytania. Jak starożytny lud stworzył te gigantyczne piktogramy bez samolotów? Może, jak argumentował kontrowersyjny pisarz zajmujący się życiem pozaziemskim Erich Von Däniken, były to lądowiska dla statków kosmicznych. Z powrotem na ziemi miejscowy przewodnik turystyczny Orlando objaśnia najbardziej rozpowszechnione teorie, łącznie z pomysłami, że jest to ogromny kalendarz astronomiczny albo znaki wskazujące podziemne źródła wody. Ale co z obcymi?

Reklama

„Jest coś we wszystkich tych teoriach”, mówi Orlando. Potem, trochę ciszej: „Wierzę, że nie jesteśmy sami. Bogowie zawsze schodzili z nieba do ludzi. Na niektórych kawałkach ceramiki znalezionych na liniach są wymalowane skrzydlate istoty…”

Za niedługo jesteśmy już zanurzeni po uszy w sumeryjskich legendach i szepczemy o Annunaki, którzy według proto-historyków genetycznie wyhodowali ludzi 300 tysięcy lat temu. Może, sugeruje Orlando, linie miały być dostrzeżone przez „obcych bogów”. To na pewno wyjaśniałoby dlaczego są tak wykurwiście wielkie.

Jeśli chodzi o obserwację UFO, Orlando poleca odwiedziny w niedalekich strefach energetycznych, takich jak starożytna stolica Nazca – Cahauchi, czy Orcona, dokąd ludzie przyjeżdżają nocą oglądać dziwne światła. Jadę tam, ale nie dostrzegam nic w tym stylu.

Jeżeli istnieje jedno miejsce w Peru, w którym mogę liczyć na zobaczenie wysokiego, szarego człowieka z tykowatymi rękoma i nogami, jest to Marcahuasi. Siedliszcze dziwnych zjawisk i ich obserwacji, ten specyficzny rejon gór 100 kilometrów od Limy nie jest zbyt znany wśród turystów. Za to sławny pośród entuzjastów UFO, nie tylko z powodu formacji skalnych, o których proto-historycy twierdzą, że są to ogromne rzeźby sprzed historii ludzkości, ale także gigantycznych postaci pojawiających się tam regularnie.

Tak naprawdę, to jestem tak wątpiący jak każdy. A po czterech godzinach autobusowej przejażdżki wąską, wypełnioną mgłą górską przełęczą, zastanawiam się co ja do kurwy robię w San Pedro de Casta; składające się z kilku upiornych budynków i zamglonych uliczek małe miasteczko jest bazą, z której wyruszymy rano na wspinaczkę ku Marcahuasi.

Reklama

Wioskowy hotel jest przerażający jak cholera, ani duszy w zasięgu wzroku, moje najgłośniejsze „Hola!” nie spotyka się z żadną odpowiedzią. W końcu wysoki gość w odblaskowo zielonej bandanie zawiązanej na głowie pojawia się by oznajmić, że właściciel jest poza miasteczkiem, a dozorca zaraz się zjawi. W międzyczasie Igo – jak siebie nazywa – opowiada z entuzjazmem jak „wyjątkowa” jest ta góra. Ratując mnie od kolejne dyskusji o planach egzystencji składających się z pozytywnej energii, przemiły i niesamowicie stary dozorca nareszcie zaprowadza nas do lodowato zimnego pokoju bez ciepłej wody.

Nim pójdę do łóżka, Igo ostrzega mnie przed niebezpiecznymi mocami Marcahuasi. Bywało, że ludzie włóczyli się tam nago, opowiada, bełkocząc o tym, jak obcują z duchami. Twierdzi, że sam widywał tajemnicze postaci o zmierzchu.

Gorąca miejscówka według obcych czy nie, wspinaczka przez wzgórza do Marcahuasi w jasnym, porannym słońcu jest urocza. Po rozbiciu obozu na skałach czekają na nas setki roztapiających się twarzy rozpychających się pomiędzy niekształtnymi zwierzętami do odkrycia, a wędrówka na skraj gór pokazuje nam, że znajdujemy się ponad chmurami. Popołudniem, bojąc się że możemy się zgubić, wracamy zanim udaje nam się dotrzeć do potężnej wieży ze skał znanej jako Forteca, stojącej w najdalszym punkcie Marcahuasi.

Gdy zachodzące słońce czyni krajobraz dziwnie fioletowo-pomarańczowym, w końcu zaczynam czuć, że w tym miejscu kryje się coś prawie magicznego. Nie mam pojęcia, czy to ta „energia” o której wszyscy tak nadawali, ale kiedy noc przynosi ze sobą perfekcyjny widok na kosmos, zaczynam myśleć, że polowanie na UFO nie jest takie złe.

I właśnie wtedy to dostrzegam – niewyjaśnione światło zygzakujące sobie po niebie. To nie może być samolot. To definitywnie nie gwiazda. I nie ma żadnej ziemskiej technologii, która jest zdolna do takiego pomykania. Gdy wreszcie udaję się do namiotu pół godziny później, nie jestem ani trochę bliższy wyjaśnienia czym mogło to być.

Następnego dnia, po zerknięciu na Pomnik Ludzkości – skałę niepokojąco podobną do gigantycznej ludzkiej głowy – mamy problemy z opuszczeniem Marcahuasi. Skręt w złą stronę wiedzie nas przez pole kaktusów, a potem – ku naszemu zafrapowaniu – wydaje nam się, że widzimy Fortecę. Zaraz po tym jak zawracamy, opada mgła. Po kilku minutach ciężko zauważyć cokolwiek poza zasięgiem wyciągniętych rąk. Niedługo zrobi się ciemno i rozważamy rozbicie obozu, ale nie ma już jedzenia i zostało mało wody. Wszystko to zaczyna wyglądać ponuro. Jakby góra nie chciała, żebyśmy odeszli.

Na szczęście mgła podnosi się na chwilę, by ukazać starszą kobietę – poszukującą tu zagubionych kóz – która wskazuje nam właściwą drogę. Godziny później, zagłodzeni i zmęczeni, wracamy do San Pedro de Casta. Nie żeby miasteczko witało nas wylewnie. Wodząc za nami podejrzliwie oczyma, miejscowi zdają się duchami. Nawet nasz przyjaciel Igo mnie niepokoi: „Cieszę się, że udało wam się wrócić”, oznajmia ze zdławionym śmiechem. Następnego dnia odjeżdża jeden autobus i upewniam się, że bezwzględnie nim odjedziemy.

Marco zadzwoni do mnie niedługo potem, żeby powiedzieć mi o „bardzo wyjątkowym wydarzeniu” mającym miejsce pod koniec następnego miesiąca na Chilca, pustynnej równinie znanej z wielu obserwacji. Będą w nim uczestniczyły międzynarodowe media. Bezpieczny z powrotem w Anglii, uprzejmie odmawiam. Nigdy nie dowiem się czym było to dziwne światło na Marcahuasi, ale jestem zwyczajnie wdzięczny, że Marco jest tam, szukając prawdy żebym ja nie musiał.