FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

VICE x Unsound 2013 - relacja

Występów, z którymi chciałabym się rozliczyć jest więcej niż dziesięć palców u rąk, dlatego zamiast wydać krótką nowelę o tym, jak było dobrze, przypisuję niewiele znaczące cyferki, w nadziei, że coś jeszcze z wyjazdu do Krakowa pamiętam.

Przyznam się bez bicia – nie chciało nam się. Pakowałam się z wizją tygodnia spędzonego w Krakowie, na materacu, który wymaga opracowania techniki zapobiegającej rozpompowaniu się do świtu, pośród wszystkich gołębi, starych ludzi na Floriańskiej i z widmem L4 po powrocie. Po zeszłorocznych ekscesach obiecywaliśmy sobie, że to ostatni raz, kiedy wyjeżdżamy na tygodniowe wakacje w październiku. Coś jednak podkusiło, yolo i perspektywa wszystkich ludzi z internetu wpakowała nas do pociągu – Matko Bosko Unsoundowa jesteśmy wdzięczni - tegoroczny Unsound Festival to zdecydowanie najlepsza z dotychczasowo atendowanych przeze mnie edycji. Jestem w stanie polubić nawet Kraków. Od soboty słucham tylko techno.

Reklama

Z tygodnia wrażeń rozliczyć się mogę tylko z trzema wpadkami – każdy kto dostanie do ręki gitarę, zagra na niej lepiej niż Camelia Lobo i towarzysząca jej zblazowana koleżanka. Po Tropic of Cancer spodziewałam się więcej niż ładne nogi.  Żadne przestery, żadna duchologia, maszyna do dymu głośniejsza niż wokaliza. Tylko te nogi z niedzielnego koncertu w Mandze chciałabym pamiętać. Z koncertu Earth natomiast wolałabym nie przywozić żadnych wspomnień poza cytatem, że „grają sobie takie trochę wolniejsze Wish You Were Here”. Był jeszcze Roly Porter, smyki i kamyki w video. Dlaczego?

Za to występów z którymi chciałabym się rozliczyć jest więcej niż dziesięć palców u rąk, dlatego zamiast wydawać krótką nowelę o tym, jak było dobrze, przypisuje niewiele znaczące cyferki, w nadziei, że coś jeszcze z wyjazdu do Krakowa pamiętam.

10. Forest Swords

Nie było tak dobrze jak na Offie, występie o którym sam Barnes mówi, że jest jego ulubionym w historii. I choć materiał z „Engravings” to zdecydowany faworyt w tegorocznych podsumowaniach, największe krzyki niosły się po sali po pierwszej nutce „Miarches”. Witch house? Jaki witch house. Wróżę, że następna płyta, biorąc pod uwagę wokalne naleciałości Barnes’a zapowiada się stricte rapowo. Zresztą – w którąkolwiek stronę Forest Swords nie pójdą, na pewno dadzą sobie radę. Zabrakło tego, co dostaliśmy w Katowicach – czwartej rano, postapokaliptycznej wizji końca festiwalu i dziwnej mlecznej mgły w powietrzu.

Reklama

9. Dj Richard

Dj kto? Do tej pory nie miałam pojęcia kim byłeś, od powrotu do miasta moje serduszko należy tylko do gościa, który nawet zmieniając winyle, gibał się w rytm swoich zawijasów. Przez chwilę znów były wakacje. I techno.

8. King Midas Sound

Dubowe My Bloody Valentine? Tak, to zdecydowanie było to, co zaproponowali nam Brytyjczycy. Występ, który opierał się głównie na opcji distortion i krzyku w wykonaniu Kiki Hitomi, postawił nas na nogi i odciągnął od próby przedwczesnej ewakuacji. Pierwszy, prawie dziesięciominutowy kawałek, w którym oprócz nojzu nie było słychać absolutnie nic innego, niósł się całą szerokością Dietla. W pakiecie były też tańce w wykonaniu ekipy Blanco – do tej pory zastanawiam się, czy jego przyjaciel do domu wrócił z blondynką czy brunetką. Dwie na raz zdecydowanie nie wchodziły w grę.

7. Jenny Hval

Norweżka jako jedyna pokusiła się o interakcję z publicznością – większą niż klasyczne już ‘Radom Jadom’ w wykonaniu Underground Resistance. Dobrze było choć na chwilę odciąć się od serwowanej przez trzy dni, różnej, aczkolwiek miarowością niemal identycznej muzyki. Ekipie Hval udało się to, co zrobić miały Tropic Of Cancer – przyjemną, nieobciążającą muzyką, zmusić do poświęcenia kilkudziesięciu minut wyłącznie słuchaniu. W ich występie było wszystko – prosty (wciąż dobry) pop, Lightning Bolt wannabe w wykonaniu perkusisty i perfekcyjnie modulowany wokal.

Reklama

6. Innode

Tańczyłam na siedząco, dosłownie. Gibała się każda część mojego ciała, która ze zmęczenia nie była skłonna do utrzymania się w pozycji stojącej. Perkusja to najważniejszy instrument na świecie, kiedy dostajesz ją podwójnie, oraz bawisz się w modulowanie dźwięku za pomocą dziwnych rurek izolacyjnych, to nie może się nie udać. Rytmiczny trans i techno hałasy nagrodzone zostały chyba największymi brawami w historii festiwalu.

5. Robert Henke

Pamiętacie zeszłorocznego Alva Noto, któremu ktoś wyciął numer i zaprosił do występu w sali z fotelami? Podobnie sytuacja wyglądała w Kinie Kijów. Zdaje sobie sprawę, że żadnej z możliwych lokalizacji nie udałoby się przystosować do przygotowanych przez niego efektów wizualnych, ale w połowie setu aż żal było siedzieć (i dodatkowo czuć unoszący się odór prażonej kukurydzy). Poszarpane bity idealnie wkomponowane w laserowe światełka, pozwoliły zapomnieć o niewypale Portera i jego smykowej ekipy. Żal było zamykać oczy.

4. Karenn

Co? Jak? Nic nie słyszę. Przez ponad godzinę spuszczono nam prawdziwy techno wpierdol, opierający się głównie na kręceniu jedną gałką – głośności basu. I, że wooow, co za zmiana, woooow ale jak oni to zrobili. Nie chodzę na takie koncerty, wszystkie klubowe imprezy kojarzą mi się z chęcią powrotu do domu, do łózia, bez ocierających się, widocznie odurzonych towarzyszy. Do zeszłej soboty miałam też problem z odnalezieniem się w przestrzeni Hotelu Forum – ciągle ktoś się gubi, Room2 to dla połowy Room3, wege szamka tak zachęcająco pachnie. Karenn odczarowali wszystkie złe skojarzenia z klasyczną potańcówką, w której nie liczy się co grają, liczy się, że nóżka chodzi. To najlepsze wspomnienia, gdybym tylko je pamiętał.

Reklama

3. Pete Swanson

Pete Swanson zrobił beng. Stary klasyk – zaproś na scenę publiczność, daj im pobawić się przy twoim stole, ktoś na pewno zrobi jakiś cyrk. Siedemnastominutowy występ Swansona to tylko nojz, techno, taniec i rzeczy, które wypadły z torby w trakcie zabawy. Nie chce od życia nic więcej.

2. B/B/S

Wszyscy wy, którzy postanowiliście sprawdzić jak super trio radzi sobie z budowaniem dronów na podstawie pierwszego kawałka, stojąc sobie gdzieś tam w tle, przegraliście życie. Właściwie każdy z tegorocznych występów w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha rozpoczynał się od komunikatu – „podnieście się, na stojąco będzie więcej miejsca”. Wyjątkowo też dopisywała frekwencja – już w poniedziałek sala wypełniona była niemal po brzegi. Na takie okazje warto jednak być dziewczynką rebelem i skondensować się, siedząc w pierwszym rzędzie. W B/B/S nie brakowało mi niczego – flegmatycznie budowane struktury idealnie wpasowały się w chwilę zaśnięcia, by po chwili dać się zostać wybudzonym przez masywny nojz Ajdana Bakera. Obudziłam się nie do końca zdając sobie sprawę gdzie jestem i co wydarzyło się przed chwilą. Oprócz tego, że pierwszy raz od dawna było mi przerażająco smutno od muzyki.

1. Julianna Barwick

Wszystko co mogłabym napisać o występie Julianny Barwick jest dziewczyńskie i pretensjonalne. Na podobnym poziomie pompatyczności jak zaproszenie do współtworzenia tego koncertu chóru złożonego z przerażonych dziewczynek z podstawówki. W przeciwieństwie do większości nie chcę porównywać Julianny do ubiegłorocznej Julii Holter – ta druga obok tej pierwszej nawet nie stała. Julianna nie musiała dostosowywać się do przestrzeni, w której grała. „Nepenthe” to muzyka, która komponuje się z architekturą, atakując przerażając pustką od strony sufitu. I choć wśród publiczności znaleźć można głównie znudzonych starych wyjadaczy, którzy stronią od wzruszeń, to wobec Barwick nikt nie pozostał obojętny. Bezwiednie, co do tej pory na koncertach zdarzyło mi się tylko dwa razy, uroniłam łezkę, już na poziomie „Labyrinthine”. Potem było tylko słodziej, zimniej i bardziej pusto.

MAŁY PATRYKOWY BOOM

OTO RZECZY, KTÓRYCH MOŻESZ NIE WIEDZIEĆ O LOU REEDZIE

MIŁOŚĆ, BÓG I METAMFETAMINA