FYI.

This story is over 5 years old.

guide

Sygnały, po których powinieneś rzucić pracę

Jeśli gdzieś tam po śmierci istnieje piekło, to założę się, że zmuszają tam nie tylko do oglądania polskich kabaretów, ale także do spotykania osoby, którą mogłeś zostać, gdyby praca nie unicestwiła twoich marzeń

Jeżeli zacząłeś czytać ten artykuł, to oznacza to, że elegancko zaczęliśmy od pierwszego symptomu chęci zmiany przez ciebie pracy i otoczenia – chcesz obadać, czy któryś z objawów odnosi się do twojej osoby. Trafiłeś tutaj, bo najprawdopodobniej nie lubisz swojej roboty, nie daje ci ona satysfakcji albo zrobiła z ciebie materialistę, bo choć daje kasę, to unicestwia twoje marzenia.

Nie ma co powtarzać tekstów motywacyjnych ani banałów z kursów coachingu w stylu „nie rozwijasz swojego potencjału", „jesteś za słabo opłacany w stosunku do swoich umiejętności", „szef cię nie docenia". To chyba logiczne, że jeśli szef ma cię w pompie, a siano wystarcza ci na wegetowanie, to raczej nie ma żadnych sentymentów, żeby rzucić robotę nawet w ciągu chwili i spróbować czegoś innego choćby dla samego poszerzenia swoich horyzontów. Skupmy się na przypadkach, gdy praca kiedyś może sprawiała ci przyjemność, ale teraz traktujesz ją przede wszystkim w kategoriach smutnej konieczności w oparach nudy i jednostajności.

Reklama

Więcej czasu spędzasz na necie niż w pracy

Większość badań wskazuje, że Polacy plasują się w ścisłej czołówce największych pracoholików Europy. U nas w robocie trzeba siedzieć długo, bo przecież jeśli podejdziesz do pracy maksymalnie skoncentrowany i zrobisz dobrze wszystko, co do ciebie należy w cztery godziny, to w oczach innych i tak będziesz leserem. Hodujemy w sobie w ten sposób tę mentalność chińskiego urzędnika, który nie pójdzie do domu, zanim tego samego nie zrobi jego szef. W rezultacie oprócz regularnego podium na liście najbardziej zapracowanych nie dajemy się też zepchnąć z topu najmniej wydajnych pracowników.


O pracy bez ściemy. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Prawda jest taka, że praktycznie każdego dnia zdecydowaną większość własnych obowiązków (jeśli akurat nie jesteśmy barmanami, kucharzami czy sprzedawcami w sklepie) da się zrobić w sześć godzin. Z czasem da się dojść do takiej wprawy, że robisz swoje w robocie, a w międzyczasie gadasz z ludźmi z pracy, siedzisz na Facebooku i jeszcze masz włączone zakładki z kilkoma artykułami. Staliśmy się pokoleniem prokrastynacji, multitaskingu, rozproszonej uwagi i nieumiejętności dokończenia rozpoczętych rzeczy i nic z tym nie zrobimy. Po pewnym czasie możesz się jednak złapać na tym, że tak naprawdę czas pracy to w dużej mierze siedzenie na necie, a na fejsie masz większy zajazd jak w Excelu. I to jest dopiero strasznie męczące – kiedy ma się dużo obowiązków, dzień zlatuje dużo szybciej, a przerwa na obadanie nowych zdjęć śmiesznych kotków jest jakąś tam nagrodą dla psychiki, tylko bezrefleksyjnym scrollowaniem.

Reklama

Dalej idzie już tylko pogrążyć się w marazmie, bo przecież jeśli ma się nadmiar wolnego czasu w pracy, to kto normalny wykorzysta go np. na naukę języka czy pisanie listu motywacyjnego do nowej fuchy, która akurat całkiem obiecująco nam się zaprezentowała (pisanie listów motywacyjnych w ogóle jest do bani i jesteś zniechęcony na starcie do każdego pracodawcy, który tego wymaga). Jeżeli spostrzeżesz, że połowę dnia w swojej robocie spędzasz na necie, przestałeś wykazywać jakąkolwiek inicjatywę, a kreatywność pamiętasz mniej więcej tak, jak to, co robiłeś o trzeciej w nocy na kawalerskim ziomka – zwolnij się.

Nie obchodzi cię ubiór ani spóźnienia

Kiedy zaczynasz nową fuchę, absolutnie naturalne, że chcesz pokazać wszystkim dookoła, że ci zależy i że się starasz wypaść jak najlepiej. Jesteś w robocie kilkanaście minut przed czasem, kawka, kibelek, kolejna kawka i równo z dzwonkiem jesteś już przy taśmie. Dzień wcześniej starannie dobierasz ubiór – czysta koszula, wyprasowane spodnie, a na ten śmieszny casual friday w końcu wskakujesz w swoje ulubione ciuchy. Twój staż w firmie jednak po pewnym czasie wzrasta, umiesz już wszystko, co powinieneś umieć, każdy dzień wygląda tak samo, a wraz z monotonią spada twój poziom zmotywowania do rzeczy, które na początku traktowałeś przecież bardzo poważnie. Wybitnie przestaje ci się chcieć iść do roboty – kiedy dzwoni budzik, ty mimo wszystko dalej leżysz w wyrze, zamiast od razu ruszyć z kopyta.

Opcja wzięcia NŻ [zwolnienia na życzenie], którą kiedyś uwzględniałeś tylko przy kacu mordercy, tym razem jest dla ciebie całkiem kusząca. Kiedy w końcu dochodzi do ciebie, że nie możesz być aż tak przegiętym leniem, klniesz pod nosem i lecisz do tyry. Bierzesz te ubrania z szafy, które akurat leżały najbliżej, a w biurze machasz ręką na to, że nawet informatycy prezentują się od ciebie bardziej medialnie (przepraszam w tym miejscu za generalizację wszystkich specjalistów od IT – ja wiem, że wy zazwyczaj po prostu o to nie dbacie i takie jest wasze prawo, ale co ja zrobię, że to właśnie wśród was trafiam na najwięcej gości, którzy nie wiedzą, do czego służą grzebień czy żelazko). Jak zachlejesz poprzedniego dnia, to jesteś w stanie nawet pozwolić sobie na „dzień żula" i przyjść w tym samym śmierdzącym alko i szlugami ubraniu.

Reklama

W pracy jesteś równo o czasie, potem się spóźniasz 10 minut, żeby delikatnie wybadać, czy ktoś to zauważy. Nikt nie zauważy, więc potem już przychodzisz po kwadransie i w dalszym ciągu nikogo to nie rusza. W sumie spoko, zatem naturalną drogą rozwoju regularnie już walisz półgodzinne spóźnienia, bo tak po prawdzie to ta praca mocno ci już zwisa. Najbardziej jednak dobija cię to, że inni też to olewają, nikt ci nie zwróci na to uwagi i nie rzuci mobilizującej zjebki, więc prostą drogą dedukcji mogłoby cię tu wcale nie być. Czujesz się totalnie zbędnym elementem i pytasz się siebie samego, po co w ogóle masz przejmować się w jakimkolwiek stopniu tą robotą, skoro i tak cię z niej nie wyrzucą. Jeżeli doprowadzisz się do takiego stanu – zwolnij się.

Nie chce ci się odpowiadać na służbowe maile

Przypadłość wszystkich, którym doskwiera uwłaczająca bezosobowość w pracy. Odbierasz setki identycznie brzmiących wiadomości, gdzie wszystkie schematy się po pewnym okresie powtarzają. ty w głowie masz ułożony konkretny szablon (czy też templejt, jeśli akurat pracujesz w Mordorze) odpowiadania na każdą przewidzianą sytuację, więc nic dziwnego, że ta czynność może się okazać dość nużąca. Dobrym pomysłem wydaje się wtedy olanie tych mniej ważnych, rezygnowanie z dłuższych wypowiedzi pisemnych i opatentowanie metody „minimum słów, maksimum treści".

Jeżeli ktoś będzie miał jakieś pretensje, że nie wniosłeś swojego zapewne bardzo istotnego wkładu do dyskusji, zawsze możesz powiedzieć, że jakimś fuksem musiałeś ominąć tę wiadomość na skrzynce, przeczytałeś, ale w nawale zajęć nie zdążyłeś odpisać albo że zapomniałeś wcisnął wyślij (jak robił pewien szef-cwaniaczek, kiedy nie chciał płacić przelewów pracownikom). Maile o temacie „Re:" do przełożonego to już tortura, bo tutaj nie da się udawać przeoczenia. Odpisujesz, a następnie zadajesz sobie pytanie, jak to się stało, że taka zwyczajna rzecz, która przecież w normalnych warunkach nie powinna być dla ciebie żadnym problemem, teraz stała się nieznośną upierdliwością. W prostej linii: zmęczył cię już ten cały cyrk. Albo idź na urlop, albo – zgadnij – zwolnij się.

Reklama

Irytują cię dobrzy znajomi z pracy

Jednym z błogosławieństw moich dotychczasowych miejsc pracy było to, że w każdym z nich bez wyjątku panowała dobra atmosfera, a ludzie byli przeważnie wobec siebie bardzo w porządku. Zero samolubów czy karierowiczów – szczęśliwym zrządzeniem losu udało się trafiać do zgranych zespołów, gdzie najmniejsze chęci i przejawy podpierdalania siebie nawzajem były od razu napiętnowane na forum publicznym.

Kiedy słucham znajomych, którzy woleliby przejść kolonoskopię niż iść z kimś z pracy na browara, bo na wspólnych wyjściach inni potrafią zagaić tylko o robocie i to w dodatku stuprocentowo poważnie, myślę sobie – co to za klimat stary, przecież nie można być aż tak sztywnym, żeby ciągle podkręcać się tym, co i tak robimy przez osiem godzin dziennie. Oczywistą rzeczą jest, że goście w robocie o poczuciu humoru i zainteresowaniami zbieżnymi z twoimi naprawdę potrafią podnieść wartość wykonywanej pracy do tego stopnia, że nawet samo pogadanie z nimi może być wystarczającym powodem przyjścia do tyry.

Wcale nie jesteś od nikogo lepszy, tylko niepostrzeżenie przeszedłeś transformację w zwykłego nabzdyczonego dupka

Ludzie, z którymi można zamienić kilka słów więcej niż bezsensowne small-talki w kuchni czy windzie (– Dzisiaj piątek. – Ehe. – Co będziesz robił? – Nic) mogą stworzyć taką wartość dodaną, dzięki której zostaniesz w pracy, której nie lubisz tak z kilka miesięcy dłużej. W pewnym momencie poczujesz jednak ukłucie ambicji, żeby iść gdzieś dalej i robić coś więcej. Kiedy zaczniesz się kisić w sosie własnego niezadowolenia, dobre ziomki z roboty zaczną cię po prostu denerwować swoim codziennym zachowaniem. Ich wady i słabości do tej pory przyjmowałeś z wyrozumiałością, teraz nie chcesz na nich wpadać, bo przecież trzeba będzie porozmawiać.

Reklama

Wcześniej cały czas polewaliście z tego całego wyścigu szczurów i „siedem brutto, to cię kręci", ironicznie natrząsaliście się z bzdurnych procedur, firmowej nowomowy oraz nadgorliwych przełożonych i koleżków, dla których majestatem życia jest robota w korporacji i karta z debetem. Powoli kminisz, że jesteś lepszy i bardziej ogarnięty niż wszyscy dookoła – więc dlaczego tkwisz w tym samym miejscu, co oni? Wkurzają cię też świeżaki, które podchodzą do zmiany pozytywnie i z entuzjazmem, a o których myślisz, że jeszcze nie wiedzą, w jakim bagnie ugrzęźli. A to błąd – wcale nie jesteś od nikogo lepszy, tylko niepostrzeżenie przeszedłeś transformację w zwykłego nabzdyczonego dupka. Jeżeli zaczynasz psuć z własnej winy relacje z dobrymi znajomymi z pracy i zdajesz sobie sprawę z tego, że to nie jest to tylko chwilowe zmęczenie materiału – zwolnij się,

Awans i podwyżka nie są dla ciebie powodem do radości

W jednej mieniącej się jako „profesjonalna" i „o ustabilizowanej pozycji na rynku" zagranicznej firmie jak w żadnej innej korporacji uskuteczniany był znany i jakże często praktykowany motyw „ile sobie wynegocjujesz na początku, tyle później dostaniesz". I nawet nie licz przyjacielu na to, że po solidnym i rzetelnym przepracowaniu roku ktoś cię doceni i dostaniesz aneks do dotychczasowej umowy, który podwyższy ci wynagrodzenie o te przyzwoite kilkaset zeta. Jedna koleżanka poszła tam pracować i kiedy przeczytała na dokumencie dostarczonym przez HR-y, że zasłużyła wzrost pensji o 18 zł brutto (słownie: osiemnaście złotych), czuła się, jakby dostała soczystego płaskiego w twarz. „Już dzwonię do banku sprawdzać, czy się teraz nie łapię na platynową… Mogli kurwa w ogóle nic nie dodawać, zamiast tak psychologicznie upokarzać człowieka" – powiedziała mi wtedy, a kilka miesięcy później już jej tam nie było.

Zostawmy jednak patologiczne realia w niektórych miejscówkach. Przejdźmy do sytuacji, gdy robota bardzo cię wypala, ale chcesz pozostać fair wobec ludzi, dla których pracujesz. Nie zamierzasz odwalać maniany i zależy ci na tym, żeby twoje zadania były wykonane jak najlepiej – ale jakoś ta przedstawiana przez przełożonych wizja awansu wcale nie poprawia ci humoru. Zastanawiasz się wtedy, czy może wszystko w porządku z twoją głową, bo chyba każdy człowiek cieszyłby się z większego zastrzyku szmalu na konto i większej odpowiedzialności za losy firmy, w której jest zatrudniony. Ty już jednak masz tego wszystkiego tak bardzo dość, albo jest ci tak wygodnie, że totalnie nie chcesz nic zmieniać. Wejście z pozycji szeregowego pracownika na stopień wyżej wywołuje u ciebie tylko potok nieuporządkowanych myśli, bo nierozerwalnie musi się wiązać z większym zaangażowaniem w robotę.

Reklama

„Jak będzie opcja pójścia gdzieś indziej, to na pewno nie dadzą mi tyle kasy ile tutaj. Zasiedzę się i zgniję tu do końca, za parę lat nic już nie będę umiał i nikt na rynku mnie nie weźmie, zostanę tu na zawsze" – schizujesz się po udanej rozmowie na wyższe stanowisko. Jeśli czujesz, że taki paradoks jest możliwy w twoim przypadku, awans w ogóle by cię nie cieszył, ukochany prestiż nie jest jednak w tej chwili twoim życiowym celem, a absolutnie jedynym powodem, dla którego ta robota miałaby być lepsza niż inna to nieznacznie lepsze siano – zwolnij się.

Twój szef okrada własną firmę

Ten screen mówi sam za siebie:

Umawiasz się z kimś z pracy

Tutaj sytuacja jest prosta. Kiedy bujasz się z osobą z pracy, sytuacja sprowadza się do tego, że macie ze sobą codzienny kontakt. Jeśli do tego ze sobą zamieszkacie, będziecie ze sobą spędzać 24 godziny na dobę, z czego na dłuższą metę nic dobrego nie może wyniknąć. Odnalezienie się jako główny temat do plotek jest średnio fajnym uczuciem, więc jeśli ma to być coś poważnego – niech jedno z was się zwolni. Sorry, że tak krótko, ale po rozwinięcie wątku „Romans z kolegą z pracy" zapraszam do czasopism typu „Cosmopolitan", gdzie udzielą wam niewątpliwie skrojonej na miarę do prawdziwych sytuacji kompetentnej życióweczki.

Zaczynasz zachowywać się irracjonalnie

To już naprawdę ostatnie stadium porycia pracą, która tak bardzo sprowadza cię do poziomu osoby zrezygnowanej i rozdrażnionej na wszystko dookoła, że wbrew swojemu normalnemu „ja" jest się zdolnym nawet do fizycznej agresji czy samookaleczania. Znałem kilku naprawdę w porządku gości, którym momentami zwyczajnie odbijało po przepracowaniu zdecydowanie zbyt wielu lat w jednym miejscu. Zaczynało się od standardowej radosnej głupawki, która bierze cię czasami w tyrze, że to, czym się zajmujesz jest właściwie tak bardzo nieużyteczne i bez sensu, że śmiejesz się z samego siebie. To raczej zdrowy symptom, który pozwala się zdystansować od własnych zbyt wygórowanych oczekiwań – jednak u niektórych ta bariera nieoczekiwanie szybko przechodziła w regularne autodissowanie oraz zrzędzenie.

Ludzie generalnie lubią sobie czasem ponarzekać, ale niekoniecznie lubią tego słuchać. Goście, o których mówię, jechali swoją robotę raz po raz i w ogóle nie widzieli (lub nie chcieli widzieć), że nikt nie dołącza do ich chórku, a jak zaczynali smęcić, to resztę nachodziła akurat ochota na posłuchanie muzyki na słuchawkach. Od tego płynnie przechodzili do wściekania się o jakieś bzdury, które musieli oczywiście zakomunikować światu – spóźniony kurier, niespodziewany wydatek na chacie, zepsuty czajnik w biurze czy nie dość bogata oferta firmowej stołówki. I w tym momencie zdajesz sobie sprawę, że ten wyluzowany niegdyś koleś teraz jest nieuleczalnie już kipiącym od frustracji typkiem, który od godziny sapie tylko o jednej kompletnie nieistotnej rzeczy.

Reklama

Bądź jak Laska z „Chłopaki nie płaczą" i zadaj sobie jedno zajebiście ważne pytanie: czego się nauczyłeś w tej pracy i co ci po niej pozostanie; co możesz wykorzystać dalej w swoim życiu zawodowym, które – co może na początku zaszokować – będzie trwało dłużej niż teraz masz lat

Historia choroby manifestowała się u niektórych w objawach udawania Indianina czy gadki z samym sobą w formie show dwóch rozmawiających ze sobą dłoni. Ostateczny zgon życiowych ambicji następował, kiedy w typach pękało już coś na amen i pozwalali sobie na fizyczny upust frustracji poprzez kopanie szafek na ubranie, jebnięcie krzesłem o ścianę czy ochrzanienie przypadkowej koleżanki z roboty. Typową reakcją otoczenia była zazwyczaj kłopotliwa cisza i dyskutowanie o mentalnym załamaniu koleżki na komunikatorach, ale naprawdę warto wtedy przypomnieć takiemu pacjentowi cytat Samuela L. Jacksona z Jackie Brown: „Nie rozumiem stary, co się z tobą stało, kiedyś byłeś zajebisty! Od walenia pięściami w monitor do złożenia wypowiedzenia droga jest już bardzo krótka, a ci sami kolesie, kiedy spotkałem ich po czasie, wracali do swoich poprzednich, uporządkowanych osobowości. Kiedy ktoś (samemu raczej nie będziesz w stanie tego zauważyć) życzliwie przekaże ci, że fiksujesz – zwolnij się.

Patrzysz na siebie z pogardą

Bądź jak Laska z Chłopaki nie płaczą i zadaj sobie jedno zajebiście ważne pytanie: czego się nauczyłeś w tej pracy i co ci po niej pozostanie; co możesz wykorzystać dalej w swoim życiu zawodowym, które – co może na początku zaszokować – będzie trwało dłużej niż teraz masz lat. Jeżeli odpowiesz sobie, że no coś tam wyniosłeś, wiesz już jak sobie ustawić sygnaturkę w Outlooku, ale tak w rzeczywistości to zostały ci tylko wspomnienia z paru wspólnych melanży i znajomości, z których nieliczna część przetrwa próbę czasu, to jednak tej ambicji (w imię której rozwala się rzeczy, ale też buduje nowe) warto wtedy posłuchać.

Może być tak, że praca, którą wykonujesz, jest tak bardzo odległa od tego, w jakim świetle wyobrażałeś się jeszcze kilka lat temu, że zaczynasz patrzeć na siebie z obrzydzeniem. Przyjmujesz do wiadomości, że świat, który jeszcze na studiach stał otworem musiał zostać brutalnie zweryfikowany – ale to chyba nie oznaczało tego, że miało się skończyć na wylądowaniu w jakiejś dziurze i robieniu bzdetów, które nikomu nie są do niczego potrzebne? Gdyby mieli cię teraz wyrzucić z tyry, a ty nawet nie martwiłbyś się o kredyty i rachunki, tylko powiedziałbyś „ok", wziął swoje rzeczy i wyszedł, to zamiast skazywać się na powolne umieranie – zwolnij się.

Jeśli gdzieś tam po śmierci istnieje piekło, to założę się, że zmuszają tam nie tylko do oglądania polskich kabaretów, ale także do spotykania osoby, którą mogłeś zostać.