FYI.

This story is over 5 years old.

używki

Powrót syna marnotrawnego, czyli jak abstynencja wpłynęła na moje relacje z matką

Wydaje mi się, że potrzebujesz pomocy – powiedziała, a jej łzy zalśniły w świetle telewizora

Zdjęcie: Flickr/Nightlife of Revelry

Artykuł ukazał się pierwotnie w VICE UK

– Wydaje mi się, że potrzebujesz pomocy – powiedziała, a jej łzy zalśniły w świetle telewizora.

Człowiek, który weźmie za dużo coricidinu, chodzi jak robot z gównianych filmów science fiction z lat 60. Próbowałem normalnie usiąść, starając się jednocześnie odeprzeć tę napaść.

– Nie potrzebuję iść do szpitala – odpowiedziałem przekonany, że odpuści i pozwoli mi odpłynąć spokojnie w ciemność.

Reklama

– Mam na myśli wsparcie duCHOwe!

Odpływałem już wtedy na całego i to CHO rezonowało w mojej głowie, powodując ostry fizyczny ból. Choć od tamtej nocy minęły lata, wciąż pamiętam udrękę bijącą z twarzy mojej matki, gdy tak stała nade mną w naszym malutkim salonie – silna czarna kobieta znajdująca się u kresu wytrzymałości, ponieważ jej syn postanowił zapić się i zaćpać na śmierć.

Następny dzień upłynął mi na oglądaniu Tajemnic Los Angeles i spaniu na podłodze. Obudziłem się akurat na niesamowity występ Prince'a w przerwie Super Bowl. Nie rozmawialiśmy z matką o zeszłej nocy. Tak samo jak nie rozmawialiśmy o zeszłym tygodniu, gdy krzyczałem do niej, że się zabiję. Gdy Prince już pozamiatał, natychmiast znów zasnąłem. Czułem się, jakbym miał wstrząśnienie mózgu: we śnie nachodziły mnie moje byłe, a demon o szponiastych łapach rozdzierał ich twarze na strzępy. Obudziwszy się następnego dnia, uznałem, że to wina wchodzącego w skład coricidinu dekstrometorfanu. Zadzwoniłem na pogotowie, a gdy przyjechali, powiedziałem im po prostu, że mam atak paniki. Kilka dni później poszedłem na intensywny odwyk, żeby chociaż trochę postawić się do pionu. Wytrzymałem tylko tydzień. Nie mogłem sobie wyobrazić życia bez alkoholu.

Ponieważ od ponad trzech lat nie piję, trudno mi wczuć się w moje ówczesne życie. Czasami popadam w samozadowolenie i zapominam, że moje ustawienia podstawowe to pragnienie śmierci, nienawiść do wszystkiego dookoła i branie każdego syfu byle tylko uciec od samego siebie. Żeby nie zapomnieć do końca, co jakiś czas puszczam sobie swoją składankę piosenek do umierania. Bardzo długo nie znałem innego życia niż życie alkoholika. Byłem pewien, że umrę w rynsztoku na urwanym filmie, w najlepszym razie w jakiejś narkomańskiej norze, otoczony ludźmi, których nazywałem przyjaciółmi, choć ledwo ich tolerowałem. Z biegiem czasu moja choroba postępowała. Byłem już w pełni pogodzony z ponurym finałem, jaki mnie czeka. Zamiast: „Nigdy więcej!" myślałem: „Dobra, kiedy kolejny raz?", ewentualnie „Chuj z tym". Upajałem się swoją bezmyślną degrengoladą.

Reklama

Nawet gdy wylądowałem na dnie, nie był mi dany luksus nieświadomości bólu, jaki sprawiałem rodzinie, zwłaszcza matce, ponieważ zwykle to ona ratowała mnie z opresji. Tylko wóda i narkotyki były w stanie zagłuszyć głosy w mojej głowie mówiące, że jako człowiek jestem gówno wart.

Moim piciem rządziła prosta zasada: gdy się nie kontrolowałem, sprawiało mi przyjemność, a gdy się kontrolowałem, to nie.

Dziś wiem, że mieć taką matkę jak moja to wielkie szczęście. Rolą matki jest chronić swe dziecko zawsze i wszędzie. Jednak choć moja matka była silna, nie potrafiła ochronić mnie przed samym sobą; jej miłość nie wystarczała, by wyciągnąć mnie ze szponów nałogu. Dopiero teraz widzę, jak bardzo cierpiała, i dopiero teraz staram się każdego dnia być dla niej jak najlepszy, żeby jej to wynagrodzić. Gdy ćpałem i chlałem, ani moje marzenia, ani cele, jakie sobie stawiałem, ani strach przed konsekwencjami, ani moja miłość do niej, ani jej miłość do mnie nie potrafiły wydobyć mnie z piekła. Rodzina była ostatnią rzeczą, o której myślałem, przesiadując w obskurnych barach i paląc crack w blokach, gdzie kręcono Prawo ulicy. Wiedziałem tylko, że chcę uciec przed sobą. Gdyby moja matka (albo ktokolwiek inny) wiedziała, jak strasznie się wtedy czułem, zrozumiałaby, dlaczego przy każdej możliwej okazji zaliczałem zjazd.

Gdy wspominam swe dzieciństwo, uświadamiam sobie, że charakter miałem skrzywiony, na długo zanim po raz pierwszy spróbowałem alkoholu. Byłem wówczas jedynym dzieckiem mojej matki, jej utalentowanym czarnym diamencikiem. Jednocześnie jednak przepełniała mnie złość. Byłem też nieuczciwy i zazdrosny. A zwłaszcza – wszystkiego się bałem. Alkohol uwalniał mnie od tego, jednocześnie kultywując we mnie egocentryzm połączony z kompleksem niższości.

Reklama

Po raz pierwszy spróbowałem alkoholu na początku szkoły średniej. Dostałem do ręki puszkę ciepłego natty boha (najpopularniejsze piwo w Baltimore – kiedyś warzone w małym browarze, obecnie sikacz), z której zdążyłem wziąć tylko parę łyków, zanim impreza się skończyła. Jak przystało na porządnego pijaka, postanowiłem spróbować jeszcze raz. Gdy dorastałem, w moim domu nie było alkoholu. Ja jednak bardzo chciałem sprawdzić, co w nim jest takiego wspaniałego. Okłamawszy matkę pewnego letniego wieczoru, że idę do kolegi grać w GoldenEye 007, spotkałem się z kumplami – w kółko słuchałem tej nocy kawałka Where The Party At? Jagged Edge i wlewałem w siebie bacardi, jakby to była woda. Jak wiele razy później, skończyło się urwanym filmem. Rozebrałem się i porzygałem, po czym rozwaliłem stół i zwyzywałem grupkę obcych ludzi. O moich wyczynach dowiedziałem się dopiero następnego dnia od przerażonych kumpli, obudziwszy się ku memu zdumieniu w łóżku matki jednego z nich (ale nie w jej towarzystwie, nad czym bardzo wówczas bolałem).

Choć przyjaciele byli przerażeni i zażenowani moim zachowaniem, a matka całą noc martwiła się, gdzie jestem, ja wiedziałem, że już zawsze chcę się czuć tak jak tamtego wieczoru, gdy słuchałem Jagged Edge i piłem bacardi. Alkohol i narkotyki szybko stały się najważniejsze w moim życiu. Ważniejsze nawet od matki, o której po pijaku mówiłem, że zabiłbym dla niej, ale której kradłem z torebki 20 dolarów, gdy wytrzeźwiałem i zaczynała mnie łapać trzęsawka. Moim piciem rządziła prosta zasada: gdy się nie kontrolowałem, sprawiało mi przyjemność, a gdy się kontrolowałem, to nie.

Reklama

Na szczęście moje czyny często pozostawały bez konsekwencji. To prawdziwy cud, że wciąż żyję i nie wylądowałem w więzieniu. Cały czas kusiłem los, na przykład wtedy, gdy siedząc za kółkiem, straciłem przytomność na obwodnicy, obrzygawszy sobie wcześniej koszulę. Miałem kurewskiego farta, że skończyło się na wgięciu jakiemuś typkowi błotnika w jego hondzie accord. Czasem męczyło mnie poczucie winy, że śmierć jedynego syna sprawiłaby mojej matce cierpienie, ale i tak za każdym razem wygrywał alkohol. A matka była zawsze na posterunku, gotowa przemyć mi zakrwawione kolana wodą utlenioną i zabandażować je. Nie umiałem normalnie żyć, ale dziś wiem, że to nie dlatego, że – jak sobie wówczas wmawiałem – byłem gówno wart, tylko dlatego, że byłem chory i rozpierdolony przez swój alkoholizm.

W 2007 roku ubrdało mi się, że lekiem na moją chorobę będzie przeprowadzka do innego miasta. Ulegając moim złudzeniom, matka zgodziła się zawieźć mnie do Nowego Jorku. Jak każdy alkoholik działałem bez planu, nie miałem nagranej żadnej pracy i niemal bez zapowiedzi zjawiłem się u prawie obcego mi człowieka, który miał mi załatwić kąt do spania. Myślałem, że mieszkanie w sali prób da mi twórczego kopa, dzięki któremu wyzwolę się ze wszystkiego, co zostawiłem w Baltimore. Okazało się jednak, że problemem byłem ja – niezależnie od tego, gdzie się znajdowałem. Miałem nadzieję, że w Nowym Jorku uda mi się wymyśleć siebie na nowo. Wiecznie bez pieniędzy, nakoksowany za cudze, nieustannie wydzwaniałem do matki, często tylko po to, by usłyszeć jej głos. Na ogół jednak po to, by błagać o pieniądze. Myślałem, że wszystko mi się należy.

Reklama

Byłem twardzielem bojącym się własnego cienia, który niemal co noc wyładowywał swój gniew na hipsterach z Bedford Avenue. W dniu, w którym obiecałem sobie (kolejny raz), że odstawiam alkohol i zaczynam pisać, zostałem wyrzucony z mojej ulubionej speluny za ciśnięcie szklanką od piwa w grupkę ludzi, po tym jak od kokainowej paranoi i braku snu uroiło mi się, że mnie obgadują. Zrezygnowany poszedłem do domu, żeby ochłonąć. Z upicia i ze zmęczenia – a byłem, kurwa, potwornie zmęczony – zapomniałem jednak, że zdarza mi się odlewać do walających się wokół mojego łóżka butelek. Jeden głęboki łyk z butelki po mineralnej, która – jak się okazało – nie zawierała wcale mineralnej, otrzeźwił mnie na tyle, że ruszyłem do kolejnego baru (po czymś takim musiałem się przecież napić), z którego również mnie wyrzucono, ponieważ zagroziłem jakimś trzem kobietom, że powybijam im zęby. Oczywiście znowu wydawało mi się, że mnie obgadują. To już nie było imprezowanie, tylko sianie zniszczenia.

Jak sama mówi, przez cały ten czas nigdy nie przestała mnie kochać, ale teraz w końcu znów mnie lubi.

Dziś takie zachowanie nazwałbym wariackim i nieakceptowalnym. Jeśli miałbym je jakoś usprawiedliwić, choćby przed samym sobą, to powiedziałbym, że byłem chory, byłem żywym trupem. Niestety, przez długi czas nie umiałem inaczej funkcjonować. Jednocześnie byłem przekonany, że mam wystarczająco dużo oleju w głowie, by kiedyś uporać się z moimi problemami i zacząć dobrze traktować przyjaciół, rodzinę i matkę.

Reklama

Przez wiele lat uważałem, że moja matka jest słaba, bo wybrała sobie złego faceta (chodzi o mojego ojca, z którym mam teraz świetny kontakt). Dziś wiem, że jest silniejsza niż każda gwiazda filmowa, niż każdy zawodowy sportowiec czy żyjący na krawędzi rockman, którego wielbiłem w okresie dorastania. Siłę jej ducha i umysłu uświadomiłem sobie dopiero, gdy przestałem pić i zacząłem żyć.

W 2011 roku, w noc, gdy w japońskie wybrzeże uderzyło tsunami, byłem napigułowany w trzy dupy i czułem się wyśmienicie. Właśnie zaczynałem tygodniowy cug po rozstaniu z dziewczyną. Kilka dni później, gdy czułem się strasznie samotny i opuszczony, dostałem maila od matki. Pisała, że boi się, że wkrótce umrę: „Czuję się bezradna i jest to największy ból, jaki kiedykolwiek czułam". Nawet ten emocjonalny apel nie skłonił mnie do odstawienia używek – owszem, rozkleiłem się, ale żeby pozbierać się do kupy, natychmiast nawciągałem się koksu i upiłem do nieprzytomności. Gdy kilka dni później z podkulonym ogonem jechałem do pracy, w końcu zdobyłem się na odwagę i zadzwoniłem do matki z informacją, że zgłoszę się do ośrodka. Może mi uwierzyła, a może nie. Tak czy siak skończyło się na kolejnej nieudanej próbie wyjścia z nałogu. Nie byłem jeszcze na to gotowy.

Po latach, niemal dokładnie tego samego dnia, dostaję od matki maila, w którym pisze, jak bardzo jest ze mnie dumna. To jakby echo z otchłani, którą było moje dawne życie. Zajęło mi to wiele lat, ale w końcu uświadomiłem sobie, jak wielkim szczęściem jest obecność obojga rodziców w moim życiu. Nauczyłem się być za to wdzięcznym. Nie są bez wad, ale kochali mnie nawet wtedy, gdy byłem na dnie.

Jak mogłem mówić do mamy per „dziwko" i że jej nienawidzę, czasem prosto w twarz? Dziś to dla mnie niepojęte. Jak sama mówi, przez cały ten czas nigdy nie przestała mnie kochać, ale teraz w końcu znów mnie lubi.

Nie zostałem abstynentem dlatego, że taki ze mnie świetny, szlachetny gość. Po prostu skończyły mi się odpowiedzi i miałem już dość codziennych myśli o samobójstwie i obsesyjnej potrzeby napicia się. Zmartwione spojrzenia przyjaciół i znajomych z pracy oraz nieudane próby pokonania nałogu zmieliły mnie na proch. Umierałem z cierpienia, które fundowałem mojej matce.

Z biegiem czasu potrzebowałem coraz więcej koksu, zioła i taniego wina, żeby osiągnąć pożądany stan. W końcu nadszedł moment, gdy żadna ilość już na mnie nie działała i świadomość mojej nędznej egzystencji spłynęła na mnie niczym śmiertelna mgła. Używki rzuciłem kilka tygodni przed moimi 27. urodzinami. Zacząłem chodzić na spotkania, by wspierać pewną osobę, bez konkretnych zamiarów względem siebie samego. Już wcześniej postanowiłem, że umrę w wieku 27 lat, jak Jimi Hendrix, Jim Morrison, Janis Joplin i Kurt Cobain, choć nie osiągnąłem nawet promila tego co oni. Na szczęście nie dotrzymałem mojej samobójczej obietnicy.

Abstynencja nie jest łatwa. Odkąd rzuciłem używki, zdarza mi się być smutnym, rozrzutnym, nieuczciwym, złym i samolubnym. Wciąż jestem Kasai i wiem, że będę się z tym gównem męczył do końca życia. Mimo to nie zamieniłbym najgorszego dnia, odkąd jestem abstynentem, na najlepszy dzień z czasów, gdy jeździłem po bandzie.W ciągu ostatnich kilku lat udało mi się osiągnąć stan, który kiedyś uznawałem za niemożliwy: jestem trzeźwy, i dobrze mi z tym. Nauczyłem się też, co to znaczy być uczciwym, jak to jest pomyśleć czasem o innych i nie pragnąć śmierci każdego dnia oraz jak kontrolować swoje życie. Ciągle upadam i czasem potrafię zachować się jak dupek, ale mogę też spojrzeć mojej mamie prosto w oczy i nie zapaść się pod ciężarem własnego wstydu, mogę od niej usłyszeć, że w końcu spokojnie śpi, bo już się nie boi, czy przypadkiem leżę martwy w jakiejś piwnicy: to o wiele wspanialsze niż cokolwiek, co kiedyś wydawało mi się szczęściem.

Śledźcie Kasai Rex na Twitterze.